Reklama

Bollywood dla początkujących

Była to dlań rutynowa wizyta, w owym czasie bowiem przedstawiciele kina indyjskiego często gościli w Cannes, Wenecji czy Karlowych Warach. Organizatorzy przyjmowali ich z otwartymi rękami, a nazwiska Satyajita Raya, Raja Kapoora czy Bimala Roya wymieniali jednym tchem obok Ingmara Bergmana czy Michelangela Antonioniego. Kraj, który zaledwie kilkanaście lat wcześniej, w 1947 roku, uzyskał niepodległość, zdążył już zaistnieć na artystycznej mapie świata jako prawdziwa potęga.

W Berlinie festiwalowi dostojnicy również nie szczędzili pochwał pod adresem reżyserów z Bombaju i Kalkuty. B.R. Chopra przyjmował te laudacje ze zrozumiałym zadowoleniem i ledwo skrywaną dumą. W pewnym momencie jednak, przechadzając się wśród tłumu zaproszonych gości, przypadkowo usłyszał czyjąś zjadliwą wypowiedź: "W tych indyjskich filmach są tylko piosenki i piosenki. Oni chyba nie potrafią inaczej".

Reklama

Uwaga ta zepsuła mu samopoczucie. Zirytowany, jak najszybciej wrócił do kraju, po czym zrealizował opowieść całkowicie pozbawioną przerywników tanecznych. Postanowił bowiem pokazać sceptykom, że w Indiach podobny zabieg jest możliwy. I postawił na swoim! W czarno-białym dramacie sądowym "Kanoon" (1960) nie znalazła się ani jedna muzyczna wstawka. Nieco później Baldev Raj pomógł młodszemu bratu Yashowi Choprze nakręcić dreszczowiec "Ittefaq" (1969) - także bez scen śpiewu i tańca. Obydwie produkcje spotkały się nie tylko z przychylnymi recenzjami krytyków, ale i z bardzo ciepłym przyjęciem widowni.

B.R. Chopra należał do starej gwardii filmowców, którzy kierowali się nie tylko chęcią zysku, ale przede wszystkim autentyczną pasją tworzenia kina. Nie znosił, gdy dokonania jego rodaków postrzegano przez pryzmat ignorancji lub postkolonialnych uprzedzeń. Zdawał sobie sprawę, że baśniowe produkcje z Bombaju rządzą się specyficznymi prawami, które często utrudniają odbiór zachodniemu widzowi, niemniej jednak irytowało go, gdy krytyczne oceny oparte były jedynie na stereotypach i uproszczeniach. Filmy indyjskie zawsze charakteryzowały się olbrzymią różnorodnością; wrzucanie wszystkich do jednego worka byłoby nieporozumieniem. Pod egzotyczną, kolorową otoczką kryje się coś więcej niż tylko "piosenki i piosenki".

I o tym właśnie jest niniejsza książka.

Człowiek, który rozpoczyna przygodę z tą niezwykłą kinematografią, przekonany jest, iż wie na jej temat wszystko: Bollywood to trzygodzinne, pełne pstrokatych barw romanse ze wstawkami muzycznymi, w których piękne, odziane w sari dziewczyny tańczą wśród pełnych przepychu dekoracji. W ciągu roku powstaje tysiąc bliźniaczo do siebie podobnych produkcji z kiczowatą fabułą zaczerpniętą wprost z telenoweli. Aktorom nie wolno się całować, a w każdym tytule musi pojawić się słowo "miłość".

Proste, prawda?

Gdyby ktoś miał wątpliwości, czy powyższa charakterystyka jest zgodna z prawdą, zawsze może sięgnąć po film, który zapoczątkował w naszym kraju modę na Bollywood - "Czasem słońce, czasem deszcz" w reżyserii Karana Johara. Spójrzmy nań krytycznym okiem, a wszelkie niejasności znikną w jednej chwili.

Trwa trzy godziny? Ba, nawet dłużej - trzy i pół!

Są pstrokate barwy? Owszem, aż oczy bolą.

Są piosenki? Oczywiście, jakżeby inaczej!

Tańczą dziewczyny w sari? Ma się rozumieć.

Jest przepych? I to jaki - złoto dosłownie kapie ze ścian!

Fabuła przypomina telenowelę? Prawie pod każdym względem.

Aktorzy się całują? A skąd, nigdy w życiu!

Podobnych produkcji powstaje tysiąc rocznie? Hm, tego akurat do końca nie wiemy, ale skoro inne elementy się zgadzają, czemu by i tego nie przyjąć za pewnik?

Miłość w tytule? Tego składnika akurat w "Czasem słońce, czasem deszcz" zabrakło, ale widocznie nie można mieć wszystkiego. Wystarczy zresztą rozejrzeć się wśród innych produkcji wydanych w Polsce na DVD. Tam "miłości", "serca" czy "zakochania" jest pod dostatkiem. Nawet jeśli nie ma ich w oryginalnych tytułach.

A zatem sprawa zamknięta. Widz ma przed sobą obszerny materiał dowodowy utwierdzający go w słuszności przyjętych założeń. Bollywood nie kryje już przed nim żadnych tajemnic.

Tak się przynajmniej wydaje.

W tym momencie nasz potencjalny odbiorca może wybrać jedną z dwóch możliwości. Pierwsza: zakończyć znajomość z bombajskim kinem. Skoro bowiem wszystkie filmy są takie same - i wszystkie przypominają "Niewolnicę Isaurę" albo "Modę na sukces" - to nie ma sensu bawić się w zgłębianie ich fenomenu. Człowiek i tak nie znajdzie dla siebie nic interesującego, a przy takiej liczbie obco brzmiących tytułów pogubi się po pięciu minutach.

Opcja numer dwa: grać dalej.

Nowicjusz, w którym górę weźmie ciekawość poznawcza, dowiaduje się ze zdziwieniem, że w Bombaju powstają nie tylko romanse z muzyką i tańcem (choć tych, rzecz jasna, nie brakuje), ale także produkcje, które w ogóle do tej formuły nie pasują.

Trwają dwie godziny albo nawet półtorej.

Kolory są przygaszone, matowe, czasem wręcz szarobure.

Nie ma piosenek. Po prostu nie ma! I już.

Nikt nie tańczy. I nie ma dziewczyn w sari.

Przepych? Jaki przepych? Jest brud, brzydota i nędza.

Przemoc, okrucieństwo, brutalność. Ani śladu telenoweli.

Mężczyźni bez skrępowania całują się z kobietami. Z mężczyznami zresztą też.

Miłości nie ma. Ani w tytule, ani w fabule. W ogóle.

I co z tym fantem zrobić?

Większość stereotypów i uproszczeń dotyczących Bollywoodu nie ma odbicia w rzeczywistości. Początkujący widz ze zdziwieniem przekonuje się o tym, odkrywając kino społeczne, obyczajowe, gangsterskie, biograficzne? Poznaje też dorobek reżyserów i aktorów, których talent przewyższa nieraz umiejętności artystów z Ameryki czy Europy. Po czym w pewnym momencie z irytacją dochodzi do wniosku, że wszystko, co wyczytał lub usłyszał wcześniej o indyjskiej kinematografii, jest nieprawdą. I ma absolutną rację.

Tylko co w takim razie jest prawdą?

Gdy już człowiek przejdzie poznawczą inicjację i dostąpi drugiego etapu wtajemniczenia, grozi mu wpadnięcie w pułapkę iluzorycznej wszechwiedzy. Zaczyna sobie wyobrażać: "Aaa, to już rozumiem, o co w tym całym Bollywoodzie chodzi!".

I nadal pozostaje w błędzie.

Nie da się w krótkim czasie ogarnąć dorobku twórczości filmowej z Bombaju. Widz siłą rzeczy wyrabia sobie opinie w zależności od tego, co akurat uda mu się obejrzeć. Jeden stwierdzi, że prawdziwy Bollywood to wyłącznie klasyka z Rajem Kapoorem, Dilipem Kumarem i Devem Anandem. Drugi da się pokroić za romantyczne historie z trzema Khanami: Shah Rukhem, Aamirem i Salmanem. Trzeci nie wyobraża sobie życia bez czarno-białych, depresyjnych dramatów Guru Dutta, czwarty najwyżej ceni warsztatową perfekcję Maniego Ratnama czy Rama Gopala Varmy, piąty zaś machnie ręką na pozostałych i ruszy oglądać zwariowane masala movies Manmohana Desai, najlepiej z Amitabhem Bachchanem.

Bollywood bardzo dzielnie opiera się wszelkim próbom szufladkowania, systematyzowania i etykietowania. Do jakiej kategorii przypisać produkcję, która jest jednocześnie komedią obyczajową, dramatem rodzinnym, thrillerem politycznym, filmem sensacyjnym i do tego zawiera piosenki? A jakby tego było mało, zamiast aktorów śpiewają wykonawcy z playbacku, często w innym języku niż ten, w którym toczą się dialogi. Włos siwieje, a potem jeży się ze zgrozy, gdy człowiek uświadamia sobie związane z tym implikacje - a przede wszystkim komplikacje. Rozum odmawia posłuszeństwa.

Nikt - wliczając w to autora niniejszych słów - nie wie na temat Bollywoodu WSZYSTKIEGO. Nie ma takiej możliwości. Zawsze znajdzie się jakiś film, którego się nie widziało, piosenka, której się nie słyszało, czy aktor, o którego istnieniu nie miało się pojęcia. To jest prawdziwa jaskinia bez dna; można spędzić pół życia na jej eksplorowaniu, a i tak w najmniej spodziewanej chwili natrafi się na zakątek, który ktoś zapomniał umieścić na mapie. Nie trzeba dodawać, że tego rodzaju niespodzianki bywają najbardziej ekscytujące.

Cóż więc można zrobić?

Sporządzić - jeśli trzymamy się geograficznej metafory - w miarę wierny szkic terenu, z zaznaczeniem najważniejszych punktów i tras. Rzecz bowiem w tym, by przetrzeć często uczęszczane szlaki - innymi słowy, wskazać filmy należące do kanonu, wspomnieć o nurtach artystycznych kształtujących kinematografię w Bombaju - a zarazem dać innym podróżnikom margines swobody, jeśli chodzi o samodzielne poszukiwania. Nadmiar szczegółowości ze strony autora nie zawsze służy książce. Jak głosi anegdota, przekonał się o tym pewien biograf czeskiego kompozytora Bedřicha Smetany, który chciał w monumentalnym dziele zawrzeć absolutnie wszystkie aspekty życia wybitnego muzyka. Gdy się dowiedział, że ojciec Smetany był piwowarem, już w ósmym tomie biografii zakończył opisywać historię piwowarstwa w Czechach.

Bollywood dla początkujących w jednakowym stopniu dotyczy zarówno teorii, jak i historii bombajskiego kina. Autor zresztą stoi uparcie na stanowisku, że jednego od drugiego nie da się oddzielić. Nie ma tekstu bez kontekstu. Na procesy twórcze nierzadko wpływały wydarzenia zewnętrzne: burzliwe romanse na planie, zdrady małżeńskie, samobójstwa, machinacje polityczne, zamachy terrorystyczne i gangsterskie porachunki. Częstokroć to, co działo się za kulisami, było nie mniej ekscytujące i melodramatyczne niż płody wyobraźni scenarzystów. A kto wie, czy nie bardziej.

W historii Bollywoodu fascynująca jest nie tylko jej dynamika i wielowątkowość, ale i to, że mimo incydentów rodem z rubryk plotkarskich i kronik kryminalnych bombajscy reżyserzy byli autentycznie zafascynowani kinem. Ono stanowiło treść ich życia - w niektórych wypadkach dosłownie. Gdy spojrzymy na dorobek twórców pokroju Raja Kapoora czy Guru Dutta, od razu rzuci nam się w oczy pewna prawidłowość: nie sposób oddzielić ich biografii od fabuł filmowych. Dzisiaj, po upływie całych dziesięcioleci, świat z zachwytem odkrywa na nowo plony ich poszukiwań i eksperymentów. A współcześni artyści nieustannie się do nich odwołują.

Poza tym pamiętajmy o jednym: Bollywood ciągle się zmienia. Wciąż poszukuje, eksperymentuje, poszerza swoje granice. Kinematografia ta zupełnie inaczej wyglądała jeszcze dwadzieścia czy dziesięć lat temu - zabawnie czyta się ówczesne opracowania, w których przeważa lament za utraconą świetnością - odmienny kształt przyjmie też za kilka lat, gdy do głosu dojdą nowi, młodzi, dynamiczni artyści. Ilustracją procesu przemian jest chociażby degradacja superprodukcji Czasem słońce, czasem deszcz; w roku 2001 dzieło Karana Johara uchodzić mogło za modelowy przykład filmu bombajskiego, a dziś jest co najwyżej ramotką przesiąkniętą zapachem naftaliny. Jakże krótko trwa dzisiaj popularność bollywoodzkiego hitu.

Największa trudność, jaka spoczywa przed dziejopisem, polega na przekonaniu Czytelników, którzy nie widzieli ani jednej bollywoodzkiej produkcji, aby zechcieli uwierzyć autorowi na słowo, że nie taki diabeł straszny. Oczywiście lektura żadnego opracowania nie może się równać z bezpośrednim obcowaniem z twórczością z Bombaju - od czegoś jednak trzeba zacząć.

Początkującym widzom należy się ostrzeżenie: pierwszy kontakt z bollywoodzkim kinem może wymagać nie lada odporności. Co wrażliwszych nowicjuszy odrzucić może intensywność bijących z ekranu bodźców wizualnych i dźwiękowych - narracyjny, estetyczny i treściowy chaos, który Salman Rushdie nazwał niegdyś z przekąsem "epi-mito-tragi-komi-sexy-super-masala-hiper-sztuką". Jaskrawe kolory i hałaśliwe dźwięki atakują odbiorcę z niezwykłą intensywnością i nie pozwalają na zaczerpnięcie oddechu.

I właśnie dlatego, aby zahartować się odpowiednio wcześnie, nasze spotkanie z tą egzotyczną, wielobarwną kinematografią rozpoczniemy od mocnego uderzenia.
Bollywood dla początkujących
Krzysztofa Lipki-Chudzika

Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy