Reklama

Katarzyna z Warszawy

Wiosenna metamorfoza zawsze zaczyna i kończy się tak samo. Planuję, obiecuję, nawet piszę oświadczenia które - mimo, że nie podpisane kapką krwi - należałoby spełnić i... klapa. Przełom marca i kwietnia - ogarnia mnie myśl o wiośnie, zrzuceniu zimowej kurtki i przerzuceniu się na coś lżejszego, co automatycznie oznacza uchylenia rąbka ciała skrywanego pod grubą i ciepła warstewką ubrań. Pierwsza myśl i pierwszy dzień diety. Od rana szklanka przegotowanej wody, jabłko czy marchewka. Obiad wraz z sałatą i ziemniakami gotowanymi na sztuki. Kolacja, czerwoniutkie jabłko. Sen - godzina, dwie po "dobranoc" - i uchylona lodówka; nagła potrzeba zjedzenia kostki czekolady (przecież nic się nie stanie, skoro cały dzień upłynął pod znakiem reżimu...). Kostka czuje się osamotniona, więc dołącza do niej druga, potem trzecia... a co tam jedna - tak jak miało być... - tabliczka czekolady (jutro znowu dieta).

Reklama

Prawdziwa metamorfoza i szał z nią związany zaczyna się tak naprawdę dopiero pod koniec wiosny tuż przed zagoszczeniem na dobre lata, gdy oczyma duszy widzimy siebie w kostiumach kąpielowych wraz z ukochanymi. Lekkie, pełne energii i zwiewności - wymarzony obraz nas samych, nabierający coraz bardziej pilącego charakteru wraz z każdą kreską przybywająca na termometrze.

Tak wygląda dzień z życia kobiety w okresie przedwiosennym, kolejno wiosennym czy letnim, gdy dopasowujemy nie tylko okrycie wierzchnie, ale również i "kilogramowe" do aury pogodowej.

Praca nagrodzona w konkursie "Wiosenne zmiany"

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy