Reklama

Komediantka

Na spotkanie przychodzi w czerwonej sukience, mocno spóźniona. - Kompletnie za­pom­nia­łam - uśmiecha się rozbrajająco. Ma w sobie coś z dziecka. Ciekawość, ufność, ogromną energię. - Dziś rano poczułam nagle, że brakuje mi koloru. Zrozumiałam, że całą zimę ubierałam się nudno, na zmianę w czarne i białe bluzki. Wmówiłam sobie, że sportowa moda jest stosowna do mojego wieku. A to nieprawda! - przekonuje. - Sukienki są po to, żeby je nosić.

Kobieta jaskiniowa

Można ją teraz zobaczyć w "Cavewoman - Kobiecie jaskiniowej" Sigitasa Parulskisa w reżyserii Arkadiusza Jakubika. Na scenie wielkie łóżko. Rozebrana do koszuli wślizguje się pod kołdrę. Z kimś baraszkuje. Zapala się światło. Nie, to nie mężczyzna, tylko szmaciana lalka wielkości człowieka. Facet zabawka, milczący, bezwolny, nieobecny. Przez godzinę i 25 minut, bo tyle trwa spektakl, bohaterka monodramu opowiada o swoich miłosnych podbojach, nadziejach i rozczarowaniach. Podśmiewa się z mężczyzn i z siebie. Mówi: "Muszę uważać, śniło mi się, że schodzę ze sceny, a na widowni siedzą wszyscy moi byli", i szybko dodaje: "Nie, nie, tylko żartowałam. Nie zmieściliby się na tej sali".

Reklama

Publiczność w śmiech, spojrzenia kierują się na Piotra Gąsowskiego, którego z Hanną Śleszyńską oprócz syna Kuby łączą wspólne występy, m.in. w sztuce Neila Simona "Bożyszcze kobiet"(reż. Cezary Morawski) i serialu "Daleko od noszy" (reż. Krzysztof Jaroszyński). Aktorska para rozstała się w życiu, ale nie na scenie. - Nadal lubimy ze sobą grać - przekonuje Śleszyńska. Tym razem jednak "Gąs" przyszedł w charakterze zwykłego widza.

Parę rzędów dalej jej pierwszy mąż Wojciech Magnuski, ojciec starszego syna Mikołaja. - Studiowaliśmy na jednym roku. Przystojny szatyn, nosił ciemne okulary, kreował się na młodego Cybulskiego.

Jest też jej obecny partner Jacek Brzosko, "pierwszy w życiu blondyn". - Niektórzy dziwią się, że pozostaję w dobrych relacjach z moimi "eksami", że nadal się przyjaźnimy i szanujemy. A dla mnie to normalne - wyjaśnia aktorka. - Jeżeli spędziło się z kimś parę dobrych lat, ma się z nim dziecko i wiele wspomnień, to nie można wszystkiego przekreślić, powiedzieć, że to był błąd, i zapomnieć. Przynajmniej ja tak nie potrafię.

Woli pamiętać tylko dobre rzeczy, a te złe obracać w żart. Może właśnie dlatego w komedii Śleszyńska nie ma sobie równych. Jej "Kobietę jaskiniową" publiczność nagrodziła owacjami na stojąco. "Zapłaciłem im, to wstali", żartował Gąsowski.

Lodzia, Józia, Jadzia

- Komediowy repertuar jest bliższy mojej naturze - przekonuje aktorka. Na drugim roku zdawała egzamin ze "Ślubów panieńskich" Aleksandra Fredry. Pamięta, jak strasznie męczyła się, udając Klarę. To wtedy odkryła, że woli postacie charakterystyczne, wyraziste: starą ciotunię albo wariatkę, która myśli, że ma pieska. Tak jest do dziś. Niektóre z jej filmowych kreacji zapadły widzom głęboko w pamięć: Lodzia, która roznosi cielęcinę w serialu "Dom" (reż. Jan Łomnicki), Józia z "Bożej podszewki" (reż. Izabella Cywińska) czy Jadzia z "Rodziny zastępczej" - babinki w chustkach na głowie, relikty przeszłości. - Mam do nich wielki sentyment - wyznaje aktorka. - Ich pierwowzorem była siostra mojej babci, ukochana ciocia Lucynka.

Ciocia mieszkała na warszawskim Targówku. W korytarzu jej domu pachniało ziemniakami z piwnicy. Miała mały pokoik, kuchnię węglową i żelazne łóżko. A na nim poduszki i lalki z porcelanowymi twarzyczkami.

- Długi siwy warkoczyk Lucynka zawijała w kok. Lubiłam patrzeć, jak podpina go grzebykami. Śpiewała śmieszne, przedwojenne piosenki, gotowała zupę "zarzutkę" z kapustą i ziemniakami, piekła ciasto drożdżowe i robiła domowy makaron - wspomina Śleszyńska. - Czasem pozwalała mi zaglądać do torebki, gdzie trzymała różaniec i książeczkę do nabożeństwa. Przyjeżdżała codziennie opiekować się moim młodszym o siedem lat bratem Pawłem.

Dzieciństwo aktorka miała szczęśliwe. - W mojej rodzinie nie było kłótni, wszyscy się kochali, wspierali, nikt nie był smutny. Mama, nauczycielka polskiego, spędzała dużo czasu w domu. Zawsze był pachnący obiad i wyprasowane kokardy.

Za to tata hydrogeolog często wyjeżdżał służbowo. Po latach Śleszyńska odkryła, że jeździ z występami po jego śladach, tymi samymi trasami, w te same miejsca, gdzie kopał swoje studnie. To po ojcu odziedziczyła głos. Był bardzo muzykalny, grał na akordeonie, śpiewał. Ona wybrała skrzypce, ale wkrótce uległa kolejnej fascynacji. - Melodia z serialu "Elżbieta, królowa Anglii" tak mi się spodobała, że pobiegłam do sklepu i kupiłam flet, nauczyłam się grać ze słuchu.

Brakowało jej wytrwałości. - Mam słomiany zapał, wszystko robię po łebkach, to typowe dla ludzi spod znaku Barana. To samo było z językami, żadnego dobrze się nie nauczyłam.

Jako dziewczynka była nieśmiała. - Nie mieliśmy telewizora, chodziliśmy do sąsiadki oglądać seriale i ja wstydziłam się zapukać do jej drzwi - opowiada po latach. Z bratem lubiła bawić się w "Czterech pancernych". Rozsuwany stół w środku miał klapę, obłożony poduszkami i zakryty kocem udawał czołg. Bawili się też w "Bonanzę" i w "Zorro".

Już wtedy starała się robić wszystko, by nie było "normalnie i poważnie". Marzenia z dzieciństwa spełniła, występując z Piotrem Gąsowskim, Wojciechem Kaletą i Robertem Rozmusem jako "Tercet, czyli kwartet". W pastiszach przebojów z lat 70. chodziło o to, by jak najbardziej się przebrać i powygłupiać. - Nigdy nie bałam się charakteryzacji - zapewnia. - Dlatego tak świetnie czułam się w kabarecie Olgi Lipińskiej. Raz nawet byłam Stańczykiem. Miałam brodę i wąsy oraz garb na nosie. Koledzy robili sobie ze mnie jaja, a widzowie nie zorientowali się, że to ja, kiedy przedstawiałam się słowami: "Błazen wielki mąż, wielki, bo wam z oczu znikł".

Gwiazda kabaretu

- Mój rocznik był biedny - opowiada Śleszyńska. - Dyplom obroniliśmy w środę, a w niedzielę wprowadzono stan wojenny. W szkole nazywano nas straconym pokoleniem. Nikt nie chciał mnie zaangażować i wtedy Olga Lipińska dała mi pracę w warszawskim Teatrze Komedia. Dużo jej zawdzięczam.

- Hanka jest w moim guście - mówi Lipińska. - Niezwykle utalentowana, ma świetny głos, wdzięk i temperament. Od razu ją polubiłam. Choć na początku kariery była inna, taka spokojna, powolna, wiecznie zamyślona. Aż czasem nie wytrzymywałam i wołałam do niej: "Hanka, nie śpij!".

Reżyserka lubiła powtarzać, że sztuka nie znosi demokracji. Dobrzy aktorzy dostają główne role, średni - epizody, a reszta nosi halabardy. Śleszyńska była gwiazdą w Komedii oraz we wszystkich teatrach telewizji, które Lipińska przygotowywała. No i oczywiście w "Kabarecie Olgi Lipińskiej" - programie, który oglądała cała Polska. - Trafiłam na coś swojego - wspomina Śleszyńska. - Kabaret to był mój żywioł. Odnalazłam w nim wszystko, co lubiłam: teatr, piosenkę i taniec.

Zdobyła też popularność wśród szerokiej publiczności. W pracy dawała z siebie wszystko. Olga Lipińska: - Byłam wymagająca. Czasami na nią krzyczałam, bo ja krzyczę na tych, z którymi lubię pracować. Hanka nigdy nie podnosiła głosu. Ona się nie kłóci, łagodzi konflikty.

Potwierdza to inna kabaretowa gwiazda Barbara Wrzesińska: - Hania znakomicie radziła sobie z trudnymi, stresującymi sytuacjami, które zdarzały się na planie. Ja mam inną naturę, od razu wybucham, płaczę, tupię nogą. Ona była spokojna, a jednocześnie potrafiła stanowczo bronić swoich racji.

- W każdej roli, którą jej powierzałam, była świetna - wspomina Olga Lipińska. - Hanka jest jak maszyna. Pamiętam, kiedyś przewróciła się i stłukła biodro, dopiero po kilku dniach przyznała się, że ją boli. Jak dostała za duże buty, to je wypchała gazetą, nie grymasiła. Jej nigdy żaden przysłowiowy rąbek spódnicy nie przeszkadzał. Po tym można poznać dobrych aktorów.

- "Kabaret" to było moje drugie życie, to weselsze - opowiada Śleszyńska. - Do każdej piosenki był inny kostium i charakteryzacja. Przez piętnaście lat realizowałam wszystkie swoje tęsknoty. Kiedy program zszedł z anteny, poczułam pustkę.

Olga Lipińska: - Złościłam się na Hankę i denerwowałam, bo jeździła na chałtury. Uważałam, że rozmienia swój talent na drobne. Jej łatwo przychodzi grać te wszystkie ciotki, baby ze wsi czy kuzynki z kresów. Wybiera łatwiznę, a szkoda! Uważam, że jej potencjał nie został jeszcze wykorzystany. Mogłaby być wielką aktorką dramatyczną.

- Nie wiem, dlaczego niektórzy uważają, że spełnić się można tylko w dramatycznym repertuarze, a w innym to się człowiek marnuje - dziwi się Śleszyńska. - Dobrze jest próbować różnych rzeczy.

W następnym roku chciałaby przygotować recital z piosenkami, ale nie taki z przypadku, sklecony naprędce, tylko z prawdziwego zdarzenia. - Tyle już piosenek zaśpiewałam, w tylu programach, że powinnam wydać wreszcie swoją płytę - przekonuje.

Po pierwsze: mama

- Spędziłyśmy razem dwieście dni na planie "Bożej podszewki" - wspomina Izabella Cywińska. - Na początku, gdy za­pro­po­no­wa­łam jej rolę Józi Jurewicz, odmówiła. Właśnie w tym czasie urodziła drugiego syna Kubę. Miała twarde postanowienie, że zajmie się tylko dzieckiem. Jednak pod wpływem mojej perswazji uległa. Trzy tygodnie po porodzie stanęła przed kamerami. Po planie krążył Piotr Gąsowski, donosił Kubę na karmienie. Jakoś udało się pogodzić macierzyństwo z pracą. A praca z nią to luksus. Hania daje poczucie bezpieczeństwa, że wszystko zrobi lepiej, niż reżyser może sobie wyobrazić.

Z myślą o niej Izabella Cywińska napisała scenariusz filmu, który, ma nadzieję, doczeka się realizacji. Pomysł zaczerpnęła z opowiadania Olgi Tokarczuk "Otwórz oczy, już nie żyjesz". To historia o listonoszce, która uwielbia kryminały. Świat jej wyobraźni miesza się z rzeczywistym w klimacie tragikomicznym.

- To dla mnie wymarzona rola, bardzo chciałabym ją zagrać - mówi Śleszyńska. - Z Izabellą Cywińską świetnie mi się współpracowało. Gdy kręciliśmy drugą część "Bożej podszewki", Kuba miał już osiem lat. Pojawił się na moment na ekranie jako wiejski chłopak biegnący za koniem. Urodziny obchodził na planie. "Zapraszam wszystkich jutro do siebie, pokój 506", ogłaszał wszem wobec. Okazało się, że zaprosił wszystkich gości hotelowych łącznie z drużyną pływacką Rekin z Ursynowa. Kuba to wykapany ojciec, ma szeroki gest, jest towarzyski, bez zahamowań - mówi Hanna Śleszyńska.

Młodszy syn występuje z nią także w teatrze, w spektaklu Cezarego Harasimowicza "Pecunia non olet" w reżyserii Wojciecha Malajkata. - Poszedł na casting i został przyjęty, na początku wcale nie byłam tym zachwycona - zdradza mama.

W zeszłym roku byli ze sztuką w Kanadzie. Denerwowała się, czy 12-letni Kuba sobie poradzi, ale spisał się na medal. - On twierdzi, że chce zostać aktorem, no zobaczymy...

Śleszyńska ubolewa, że dla starszego syna, dziś 22-letniego Mikołaja, miała zdecydowanie mniej czasu. Śmieje się, że to typ ekologa. - Jakby trzeba było w proteście przykuć się do drzewa, to on byłby pierwszy. Studiował filozofię, a teraz przerzucił się na neurokognitywistykę. Niektórzy reagują zdziwieniem na samą nazwę - opowiada. - A Mikołaj po prostu interesuje się funkcjonowaniem ludzkiego mózgu. Tylko on potrafi zrozumieć instrukcje obsługi różnych urządzeń, a potem nam wszystko wytłumaczyć. Pasjami gra w gry planszowe i zawsze wygrywa.

Aktorka żałuje, że za późno odkryła zdolności muzyczne Mikołaja. - Mieliśmy w domu stare pianino, po rodzinie Przybosia. Syn zaczął na nim grać, dopiero gdy był w liceum.

- W Hance wzrusza mnie, jaką jest dobrą mamą, choć sama o sobie tak nie myśli - mówi Jacek Brzosko. - Od czterech lat z każdym dniem podziwiam ją coraz bardziej. Jest taka dzielna, nie przyzna się, gdy jest jej ciężko.

Zaskoczona i zakochana

W sztuce "Kobieta jaskiniowa" Śleszyńska mówi tekst: "Spotkać miłość po czterdziestce to jak spotkać pingwina w bikini". Sama jest dowodem, że to jednak możliwe. Po rozstaniu z Piotrem Gąsowskim była załamana. Nie wierzyła, że jeszcze z kimś ułoży sobie życie. Swoją obecną miłość spotkała w zimowe popołudnie na basenie. Ona była tam z Kubą, Jacek - ze swoim synem Maksem.

Jacek Brzosko: - Parę dni wcześniej kolega opowiadał mi, po czym można poznać, że jakaś kobieta jest zainteresowana mężczyzną. Po tym, że mimochodem go dotknie. Nie traktowałem tego poważnie, ale wtedy na basenie Hanka delikatnie musnęła mnie ręką. Wszystko zaczęło się od tego dotyku.

Potem były romantyczne kolacje i rozmowy. - Jacek umie o mnie zadbać i o wszystkim pamięta - opowiada Śleszyńska. - Ja niestety jestem inna. Kiedy skupiam się na pracy, zapominam o bożym świecie, zaniedbuję rodzinę i przyjaciół. On nigdy. Zawsze wie, kiedy dać mi kwiaty albo wysłać podtrzymujący na duchu SMS. Lubi sprawiać mi radość i przywiązuje wielką wagę do prezentów.

- Powiedziałem Hani, że dzień, w którym dam jej na urodziny perfumy, będzie oznaczał koniec naszego związku - śmieje się Jacek.

- Jego prezenty są zawsze trafione, bo zadaje sobie dużo trudu - mówi aktorka.

Niespodziankę zrobił jej też na ostatnie urodziny. Nie wiedziała, że działał w zmowie z telewizją. Zaprosił ją o dziesiątej rano na kawę, przyszła do kawiarni, a tam kamery, tort i czterej chippendalesi z nagimi torsami tańczący dla niej na barze. - Nie ukrywam, byłam trochę zaskoczona - opowiada Śleszyńska.

Kiedy się spóźnia, nie musi się swojemu partnerowi z niczego tłumaczyć. - Widocznie nie mogła przyjść. Koniec. Kropka - kwituje sprawę Jacek. Ma do Hanki bezgraniczne zaufanie. Zapewnia, że wie, na czym polega praca na scenie czy estradzie. Przez wiele lat występował w rewii na lodzie. Zjeździł cały świat. Teraz zajmuje się biznesem i domem. - Bardzo mi pomaga - chwali go aktorka.

Oboje cieszą się swoją miłością. Przyjmują ją z niedowierzaniem, "bo jest za dobrze". On akceptuje w niej wszystko, łącznie z wadami. Planuje się oświadczyć. Ona dla niego zaczęła oglądać mecze piłki nożnej i wstawać w nocy na transmisje walk bokserskich zza oceanu. - Chyba zwariowałam - śmieje się Hanna Śleszyńska.

Magda Rozmarynowska

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: oczy | Kuba | urodziny | talent | Hanna Śleszyńska | aktorka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy