Reklama

Matka Polka w kryzysie

Czyli domowa opowieść z mundialem w tle.

To było nieuniknione. Wcześniej czy później musiało się stać. I stało się. Właśnie przechodzę pierwszy w swoim życiu kryzys macierzyński. Wydaje mi się, że jestem do niczego, nie rozumiem własnego dziecka i ogólnie talentami rodzicielskimi nie grzeszę.

Wszystkie inne niemowlęta są takie radosne i grzeczne. Tylko jedzą i śpią na zmianę. Dlaczego nie nasza Pola? "Co jej jest?" - pytają ciocie patrząc na rozwrzeszczane oblicze mojej córeczki. "Może uroku dostała?" - zastanawia się babcia. "Jak ty ją trzymasz? Pewnie jej niewygodnie". "Chyba głodna, bo ciągle sobie łapki do buzi pakuje. Daj jej piersi!" "Ojej, jaki ma wzdęty brzuszek! Już jej nie karm, bo pęknie!". I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej...

Reklama

Wystarczyły trzy dni spędzone z Polą w rodzinnych stronach, by moje poczucie i tak wątłej pewności siebie w roli mamusi, z hukiem legło w gruzach. Teraz John mnie reanimuje, dziecko nadal płacze, tyle że już "na luzie", bo u siebie w domu, a ja zastanawiam się ile jeszcze wytrzymam zanim skoczę z okna. (Na całe szczęście mieszkamy na pierwszym piętrze, więc jakby co, to po prostu trochę się poobijam i wrócę na górę schodami).

Należę do osób ambitnych i zawsze starannie przygotowuję się do zajęć. Tym razem czuję się jakbym oblewała właśnie najważniejszy egzamin. Moje wyobrażenia o byciu mamą rozmijają się z rzeczywistością tak, jak sny polskiej reprezentacji o udziale w finałowych rozgrywkach mundialu. (Tyle, że ja wcześniej z dziećmi do czynienia nie miałam, a oni z piłką owszem! No nie mogę, że tak wcześnie odpadli.)

Już po powrocie ze szpitala było jasne, że całą moją teoretyczną wiedzę, jaką posiadłam na temat obcowania z małym przybyszem z brzucha, mogę sobie między bajki odłożyć wraz ze stertą pochłoniętych zawczasu książek, pism i broszurek. Pola szybko okazała się egzemplarzem wyjątkowym, niemieszczącym się w żadnych standardach zachowań, ani statystycznie ujętych normach z życia noworodka. Nasze zacisze domowe z dnia na dzień przeobraziło się w plan zdjęciowy do filmu "Krzyk 2".

Wydawałoby się, że dzidziuś z początku ma niewiele do roboty. Musi tylko spać, jeść i wydalać, czego nie potrzebuje. Wszystkie poradniki opisują różne sposoby jak wybudzać dziecko podczas karmienia, bo to ponoć podstawowy problem. Pisklak tylko chrapie i chrapie na okrągło i zapomina o jedzonku. Jeśli zaś już je, przyssany klasycznie do matczynego cycusia, okazuje oznaki zadowolenia i ogólnego błogostanu. Podobno. Cóż mogę powiedzieć. Dla naszej małej te, wydawałoby się proste fizjologiczne czynności, okazały się sztuką trudną do opanowania.

Zaczęło się od kłopotów z karmieniem. Walka z materią trwała tygodniami. Ja skręcałam się z bólu i wyczerpania, Pola z frustracji (i z głodu podejrzewam). Sesje "pasienia się" trwały non stop, bywało że 5, 6 godzin spędzałam w jednaj pozycji z dzieckiem na rękach. Ja, myśląca istota ludzka, zostałam nagle zredukowana do roli całodobowego baru mlecznego oraz smoczka uspokajacza - wymiennie. Pola była tak zajęta wiszeniem na piersi, że nie spała wcale. Ja też nie, jak się łatwo domyślić. Za każdym razem, kiedy próbowałam ją od siebie odłączyć, piszczała jak zarzynany prosiak, więc sobie tak tkwiłyśmy w tej uroczej symbiozie.

Zdesperowana szukałam pomocy. Przez nasz dom przewalił się tabun lekarzy, położnych i pań od laktacji. "Co robić?" - lamentowałam tuląc się z rozpaczy do pluszaków córeczki. "Karmić! Karmić na żądanie!" - zgodnym chórem nakazywali fachowcy. No tak. Tylko co wtedy, gdy dziecko żąda bez przerwy, tyle że nie wiadomo czy akurat o jedzenie mu chodzi? Terror "piersi" jest jednak tak dojmujący, że nie miałam sumienia sięgnąć po butelkę z mieszanką. To byłoby przestępstwo! (Zwłaszcza w naszym kraju, takim prorodzinnym ostatnio. Jeszcze by mi przyszło jakąś grzywnę zapłacić, albo w areszcie karę odsiedzieć).

Kontynuowałam więc rytuał zgodnie z zaleceniami. W efekcie dziecko nabawiło się kolki i spało już tylko po 15 - 20 minut longiem. Czego myśmy nie wyprawiali, żeby uśpić Polusię! Były dyżury w wożeniu jej po mieszkaniu w wózku, noszeniu na rękach, bujaniu w foteliku samochodowym. Nasze starania przynosiły skutek wprost proporcjonalny do wkładanego wysiłku. Mała, owszem, zamykała oczka, ale nie do snu, a do histerycznego wrzasku, wywołującego z kolei napady konwulsji u zdezorientowanych rodziców. Na tym etapie w naszym domu zapanował totalny chaos, podobny do tego z boiska podczas występów polskiej reprezentacji na mundialu. (Tyle, że my z Johnem nie mieliśmy trenera, a oni - jak najbardziej. Panie Janas, co z tą taktyką? Dlaczego tak bez pomysłu? Wstyd, Panie Janas. Wstyd!).

Tego już było za wiele. Bohaterem okazał się John. Oprócz wszystkich obowiązków domowych, które wziął na swoją głowę z chwilą narodzin Poli (i chwała mu za to!), przejął dodatkowo odpowiedzialność za wyprowadzenie rodziny z patowej sytuacji. Rozdzielił matkę w połogu i dziecko w szoku poporodowym od siebie i wprowadził w nasze życie niemalże wojskową rutynę. Wysłał mnie spać do drugiego pokoju, a Polę do jej własnego łóżeczka. Regularnie co 2,5 - 3 godziny przynosił mi córkę do karmienia, ograniczając czas biesiady do 20 minut. Przez chwilę wydawało się, że będziemy kręcić "Krzyk 3", ale po kilku dniach było jasne, że ten prosty plan działa! Ja po dwóch miesiącach wyskoczyłam w końcu z piżamy i odzyskałam człowiecze przywileje, a nasza pociecha wreszcie zaczęła spać, uśmiechać się do nas słodko i wydawać z siebie radosne okrzyki. (Jeszcze tylko spacery wychodzą nam średnio. Zdarza się, że po 15 minutach wracamy do domu z prędkością światła i to bocznymi ulicami, żeby nas nikt nie oskarżył o znęcanie się nad dzieckiem).

No właśnie. Jakoś wcześniej, nawet gdy bywało bardzo ciężko, miałam lepsze samopoczucie. Prawdziwe problemy pojawiły się odkąd wyszłyśmy z Polą z domowych pieleszy wprost na spotkanie ze światem zewnętrznym. Kiedy wydawało się, że mamy już wszystko pod kontrolą, zewsząd dochodzą sygnały, że wcale niekoniecznie. A to obca kobieta w parku zwraca mi uwagę, że mam dziecko za lekko ubrane i się zaziębi niechybnie, a to jakiś nowo upieczony tatuś w przychodni u lekarza każe mi natychmiast wyjąć smoczek z budzi mojej córeczki, a to sąsiadka gani mnie za wkładanie Poli do nosidełka, że niby jej się kręgosłup powygina. Na dodatek zostaję zaproszona na wywiad w sprawie początkującego "matkowania" i niefortunnie przyznaję publicznie, że nie jestem zwolenniczką długoterminowego karmienia na żądanie, ani spania z maluchem w jednym łóżku i że uważam, iż dziecko potrzebuje stanowczości oraz przewidywalnego rytmu, który my - dorośli - mamy mu wyznaczyć, bo samo nie umie. Pani niemalże zabija mnie za te słowa wzrokiem, komentując moją wypowiedź oburzeniem - jak można wprowadzać dyscyplinę niemowlęciu! Jakie to okrutne i paskudne z mej strony! Tak więc kurczę się w sobie i przepraszam, że żyję. Widocznie nic nie wiem na ten temat. O tym, że nie zalecam karmienia piersią "za wszelką cenę" i że w niektórych przypadkach dla dobra dziecka (i swojego), lepiej odłożyć ambicje na bok i podać butelkę ze sztucznym mlekiem, już nie wspominam.

Do tego jeszcze tysiące cudownych rad od cioć, babć, życzliwych znajomych i kryzys macierzyński gotowy! Akurat nakładający się w czasie z kryzysem polskiej piłki nożnej! Przed nami ząbkowanie Poli, przed PZPN-em - bolesne kwestie całkiem innej natury (bardziej przypominające wyrywanie zepsutych zębów z korzeniami!). Wiem, że mimo wszystko dam radę. Mam przecież Johna i jego Anglię! Więc kibicować na mundialu jeszcze jest komu. Martwię się tylko o inne Matki Polki. Zwłaszcza te, których mężowie cały dzień w pracy lub w delegacji jakiejś. Kto je wesprze w kryzysie? I komu one mają teraz kibicować???

Uff... To się przynajmniej wygadałam. Na tym koniec i basta. Kto przeczytał, ten z ciasta!

Anita Lipnicka

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: piersi | matka | Matka Polka | dziecko | Polka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy