Reklama

Taki zawód - II

Razem z wydawnictwem Świat Książki zapraszamy do lektury z serii INTERIA.PL Czytadło na weekend. Dzisiaj opowiadanie Manueli Gretkowskiej "Taki zawód".

2

- Nie mówiłeś o tej pacjentce, sądziłem, że przerwała terapię - zdziwił się Michał, od lat superwizor Jacka. Był jego cotygodniowym lepszym i mądrzejszym "ja" rozgrzeszającym z sesji.
- Nie było co opowiadać, terapia rozwijała się pra­widłowo. Po buncie stopniowo zaprzestała oporu i wresz­cie od dwóch miesięcy robimy postępy. Prawdę mówiąc, idzie nam znakomicie, wyjątkowo dobrze pracuje.
- Ładna?
- A dlaczego pytasz?
- Słyszę ekscytację w twoim głosie.
Na pewno się nie mylił. Michał miał psychologiczny słuch porównywalny do maestrii stroiciela fortepianów. Jacek zawahał się, czy przyznać mu rację, ale superwizja polega na absolutnej szczerości, inaczej nie ma sensu.
- Tak, coś w tym jest - potwierdził.
- Coś więcej?
Jacek zastanawiał się, czy jest dla niego aż tak prze­zroczysty.
- Co do niej czujesz? - Michał mocnymi dłońmi bardziej chirurga niż psychiatry dodawał sobie do kawy słodzik, rozsypując go na potężne, przedwojenne biur­ko. Miniaturowy dom wariatów pozamykanych w szu­fladach i kartotekach.
- Rozczula mnie - przyznał.
- Rozczula... uhm... Ciekawe słowo, co się za nim kryje?
- Myślisz, że projektuję na nią swoje tęsknoty? - Jacek westchnął, superwizor miał fisia na punkcie przeciw-przeniesienia.
- Słyszę, że nie chcesz o niej mówić. Co cię blokuje? Jackowi zrobiło się duszno, doleciał do niego ciężki zapach wody kolońskiej Michała. Jego sztywny garnitur i biała koszula przypomniały mu strój dyrektora liceum. Miał wrażenie, że jest na własnej wywiadówce. Chciał już wyjść z gabinetu. Wstał otworzyć okno.
- Marzyłem zawsze o córce - wyznał, siadając z po­wrotem w fotelu. Michał uniósł brwi.
- Córka jest lojalna - Jacek wyliczał. - No, kobieta najbliższa mężczyźnie, na zawsze.
- Bezwarunkowa akceptacja, tak?
- Wrodzona - Jacek się uśmiechnął.
- Opowiadasz Annie o niej? Zazwyczaj opowiadasz jej o pacjentach, a o tej...
- Julii. A o niej nie.
- Chcesz ją mieć tylko dla siebie?
- Chyba tak.
- Coś w tej pannie za mocno cię dotyka. Zastanów się nad tym, moim zdaniem, pakujesz się w kłopot.
- Przesadzasz, trzymam dystans i dobry kurs.
- Sam najlepiej wiesz, dokąd płyniesz. Ale tu, my­ślę sobie, może lepszy byłby twardy grunt pod stopami. Jacek przewrócił stronę notatnika.
- Został jeszcze ten narcyz - przeszedł do omawia­nia następnego pacjenta.
- Nadal taki destruktywny?
- Sądzę, że ta jego hipochondria to zwykła obrona przed nieuchronnym rozpadem fałszywego self...

Reklama

Pobrać się w Nowy Rok? - Jula przymierzała ten dzień do siebie jak białą suknię. Im bliżej ślubu, tym wesel­ne kiecki na wystawach bardziej pęczniały, nadymały się bufkami. Przechodziła na drugą stronę ulicy ze stra­chu, że się z nimi zderzy przez szybę i wpadnie pod lawinę koronek i tiuli. Zanim by ją odkopali, zadusiła­by się od małżeńskiego szczęścia. Chociaż zamiast ber­nardyna mógłby ją wylizać przystojniak z GOPR-u. O czym ja myślę? - stanęła przed witryną księgarni. Gdyby mogła to opowiedzieć terapeucie, natychmiast bez czekania na jutrzejszą sesję. Ufała mu, bo znał przyszłość. Przewidział jej obawy. Najpierw go wyśmia­ła, później musiała przyznać rację. Dźgał ją pytaniami, popędzając w stronę prawdy. Tak, w Tomku drażniły ją cechy jego matki. Despotki krygującej się za wachla­rzem cnót i zalet. Bywał jej kopią. Edypalna rywalka - powiedziałby terapeuta.

Pierwsza runda z mamuśką będzie polegała na ogło­szeniu: ślubu nie będzie albo dużo później, gdy będzie nam pasowało. I powie jej to syn. Jula go przekona. Można się nie pobierać z miłości, prawda? Matka, na­mawiając do ślubu, straszy nim. Że już wystrugany z drzewa osikowego, trzeba tylko pocałować się do krwi przed ołtarzem i wbić go zgodnie z tradycją w samo serce. Opustoszałe fabryki mijane po drodze do szkoły przenosiły swoją widmową produkcję do głowy Juli. Wrzeciona nawijały z hukiem jeden wątek wyszarpany razem z nitkami włosów: Ślub! Ślub!

- Mam wrażenie, że podświadomie sabotujesz jej zwią­zek - Michał przerwał Jackowi relację z terapii Julii.
- Nie sądzę, wydobywam to, co ona sama czuje.
- Nie ma pod tym przesadnego lęku o nią?
- Co masz na myśli? - zapytał.
- Jesteś o nią zazdrosny.
- Coś mi próbujesz wcisnąć.
- Ryzyko minimalne w porównaniu z tym, co mo­żesz sugerować swojej pacjentce - Michał nie ustępo­wał.

Za oknem wychodzącym na park padał pierwszy śnieg. Biały puder tuszujący skazy tego miasta. Jacek przeniósł się tutaj z Gdańska dla żony. Nigdy nie polu­bił Łodzi. Uważał, że przypomina lotnisko, miejsce do nabrania rozpędu, by stąd uciec. Lotniskowiec Łódź. - Uciekam myślami - przyłapał się na własnym oporze. - Powinienem odpowiedzieć Michałowi. Ale co? Że koń­czy terapię, bo złamał procedury i za bardzo się zaan­gażował? Ma tak dużą praktykę, że może polegać na własnej intuicji. Terapia z Julią przynosi efekty, zakoń­czy się powodzeniem. Jeśli ją przerwie, dziewczyna nie zaufa innemu terapeucie, a w najlepszym razie cofnie się do początku. Oczywiście, nie jest uczciwy, ale za to skuteczny.
- Michał, mam wszystko pod kontrolą - zapomniał już, że kłamstwo daje takie poczucie pewności.

Rozstała się z Tomkiem, bez awantur, niemal szeptem. Jakby oboje nie mieli już sobie nic do powiedzenia i ści­szali głosy aż do milczenia. Poszedł nocą na dworzec i zawrócił. Jula miała nadzieję, że zmienił zdanie i obieca zerwać z matką. Ale on przyszedł po buty. Z nerwów nie zauważył, że wyszedł boso. Zamknęła się w łazience i nasłuchiwała, było coraz ciszej. Obudziła się rano sku­lona przy wannie. Dopiero na sesji wyrzuciła z siebie pretensje. Wtedy rozstała się z nim naprawdę, krzycząc.

Postanowiła się wyprowadzić pod koniec miesiąca, za tydzień. Bała się inwazji jego matki, ale ona nagle prze­stała dzwonić i przychodzić. Jeśli twój telefon będzie milczał, pamiętaj, że to ja - powiedział Tomek, wyjeżdżając. A ona wcale nie była samotna. Miała komu opowiadać siebie. Czuwał nad nią prywatny Bóg terapeuta. Sztruksowy duch, które­mu spowiadała się z każdego dnia. Prowadząc lekcje w zastępstwie chorych lektorów, widziała go w rogu klasy robiącego notatki z jej nastrojów. Starannie szykowała się do tej sesji. Lakier do wło­sów usztywnił blond kosmyki nad czołem. Z chęcią spryskałaby nim twarz, utrwaliła z niej jedno, najlepsze ujęcie. Siedząc przed terapeutą, powstrzymywała się od płaczu.
- Widzę, że coś się z panią dzieje. W jego głosie był cień współczucia.
- Co pani teraz czuje?
- Nic.
- Nic?
Wzruszyła ramionami. Zamknęła się w skorupie na amen - pomyślał zniechęcony.
- Mam wrażenie, że jest pani wściekła. Pochyliła głowę, zasłoniła się rozpuszczonymi wło­sami, spod których powiedziała prawie bezczelnie:
- Tak, jestem smutna i wściekła... na pana... Patrzył na nią wyczekująco.
- Od początku pan wiedział, że mój związek z Tom­kiem to pomyłka...
- Nic takiego nie twierdziłem.
- Pan mówił, że się boję bliskości - spojrzała za­czepnie.
- A to nie jest prawda?
- Chyba nie... - zastanowiła się. - Bo czuję bliskość z panem... wydaje mi się, że nawet większą niż kiedy­kolwiek z Tomkiem - zająknęła się.
- To dobrze, że nie boi się pani o tym mówić. Czy równie szczera i odważna była pani z nim?
- Chyba nie - zawahała się. - Ale to już w tej chwili nieważne.
- A co teraz jest ważne?
- I've got you under my skin. Rozumie pan?
- Co pani chce przez to powiedzieć?
- To, co czuję i... jestem pewna, że pan czuje to samo.
- Przyznam, że nadal nie rozumiem - bronił się.
- Co pan o mnie myśli?
- Powtarzam pani, nie zajmujemy się mną - powie­dział z fałszywą cierpliwością. W głębi duszy pragnął, żeby pytała o niego, pragnął tego tak, jak jej ciepłego za­pachu bezbronności. O co z nią walczę? - irytował się. O swoją uczciwość.
- Możemy przejść na ty? To byłoby bardziej natu­ralne... - zaproponowała nieśmiało.
Zastanawiał się, co jej sensownie odpowiedzieć. Jas­ne, jestem Jacek i skończmy z tą idiotyczną mistyfika­cją. Lepiej chodźmy na kawę i pogadajmy jak normalni ludzie. Przestaniesz być moją pacjentką i będziesz... Nigdy nie przestanie być moją pacjentką - otrząsnął się.
- Nie możemy, pani Julio.
- O, wreszcie pan to powiedział: Julio. Jestem Ju-la - podała mu rękę. Uścisnął ją na pożegnanie.
- Niestety, pani Julio, nasza sesja dobiegła końca, czeka na mnie następny pacjent.

Oszukał ją. Mieli jeszcze trzy minuty. Za karę siedział przed nim zakatarzony nerwicowiec, zanudzając go swoimi niepowodzeniami. Jacek odwrócił się od niego, uni­kając kichnięć. Obserwował chmury za oknem i analizo­wał własne myśli. To, że jestem jej terapeutą i nie wolno mi się w niej zakochać, nie znaczy, że jej nie kocham. A jeśli tak jest, to powinienem natychmiast przerwać te­rapię. Koniec, kropka, żadnych dyskusji. Ale pod jakim pretekstem?

Obojętne, co bym wymyślił, to byłby dla niej cios. Ja sobie jakoś poradzę, jestem profesjonalistą. A ona? Skoro jestem takim zawodowcem, powinienem pogadać o tym na superwizji z Michałem - napominał siebie, wiedząc, że jednak tego nie zrobi. - Ona ma do­brze - pomyślał z zazdrością. - Może być szczera - prze­glądał bezmyślnie notes pełen nazwisk pacjentów, jakby dawne terapie miały przynieść rozwiązanie. - Nie jestem zakochany - przekonywał siebie. - Normalne przeciw-przeniesienie, moje własne niewyczyszczone uczucia. Przecież emocje zawsze są - usprawiedliwiał się. -Współczucie, żal, zrozumienie. Nie mają nic wspólnego z miłością. Ale tak silnie przydarzają mi się pierwszy raz. Skąd się to wzięło, czy jestem aż tak samotny z Anną? -przestraszył się. - Dwadzieścia lat małżeństwa, dobrego małżeństwa powinno być barykadą przeciw samotności.
- Pan to rozumie? - usłyszał natarczywy głos pa­cjenta.
- Niezupełnie.
Natarł przyprawami sinego kurczaka, poklepując go po­cieszająco po kuprze. Wrzucił do piekarnika jak do śmieci i trzasnął klapą. Anna, nie pytając go, zaprosiła sąsiadów na brydża. Właśnie wtedy, gdy potrzebował spokoju. Zirytowany myślał o swoim superwizorze. Z nerwów drapał się po rękach. Michał przyszpili go spojrzeniem i zapyta szyderczo o Julię: Co u naszej ulubionej pacjentki? Jacek nie był na poprzedniej superwi­zji, z następnej też miał zamiar się wyłgać.
- Coś nie tak, źle się czujesz? - Anna upewniała się, dzwoniąc do niego w południe.
- Wcale - Jacek nie zmieniał scenografii pozorów.
- Jadę do aresztu i potem... - rozłączyła się.
Zdjął sweter, rozpiął koszulę. Drapał się prawie do krwi. Mam atak alergii? Już nie wyrabiam w tej obłu­dzie i ciało karze mnie za hamowanie prawdziwych emocji - pomyślał ironicznie. W łazience polał się wodą, na ramionach przeora­nych paznokciami pojawiły się pręgi jak po samobiczowaniu. Swędzenie zaczęło się dzisiaj rano - analizował. No tak, przed przyjściem Julii. Anna wpadła do mieszkania kilka godzin później, krzycząc: - Nie dotykaj mnie! - W areszcie dowiedziała się o świerzbie swoich podopiecznych. Od czasu do cza­su pracowała społecznie. Pomagała dzieciakom ulicy, nastolatkom z zadatkami na bandytów. Nie mogąc być matką z brzucha, była matką z urzędu.
- Kupiłam w aptece maść, zamówiłam na jutro pa­nią Zdzisię do sprzątania - wyjmowała z torby płyny odkażające. - A my wyjeżdżamy, kwarantanna - zdecy­dowała, oglądając mu skórę między palcami. - Tylko nie mów, że nie możesz. I zostaniemy do poniedziałku...

Mógł, nawet mu to odpowiadało. Olać superwizję, nie widzieć Julii. Przez cztery dni w Mikołajkach mieli zbierać grzyby, pływać, jeśli nie będzie lało. Jesienne wakacje. Odwołał sesje. Telefon do Julii zachował na koniec, gdy Anka wyszła w desperacji wyrzucić przed dom reklamówkę z zaświerzbionymi ubraniami. Wsłuchiwał się w ryt­miczne bip, bip. Jeśli sygnał jej telefonu sprawia mi przyjemność, jest gorzej, niż sądziłem - ocenił. Sam wymierzył sobie natychmiast karę. Przestał się drapać. Robaczywe płomy­ki przepalały mu skórę. W telefonie wreszcie włączyła się poczta głosowa. Nagrywając się, myślał: To nie Anka przyniosła zarazę do domu, to ja. Robale z mojego serca i mózgu.

- Przepraszam, gdzie jest apteka? - Jula zajrzała do osiedlowego sklepu spożywczego.
- A co panią boli? - spytała sprzedawczyni, troskli­wie sięgając pod ladę.
Widać to po mnie? - przestraszyła się cudzej lito­ści. - Co ona mi sprzeda, aspirynę w jogurcie? Jula mu­siała wykupić receptę, lekarz wypisał jej coś nowego na sen. Ostatnio nie skutkowało nic oprócz silnych pro­chów usypiających ją nie gorzej od narkozy. Przed pół­nocą brała niebieską tabletkę i porastała ją błona snu. Nie mogła otworzyć oczu, ruszyć ręką. Nad ranem błony rozpływały się razem z szarością świtu. Po przebudze­niu na skórze zostawał z nich zimny pot.
Kupiła książki "Skuteczny terapeuta", "Paradoks w psychote­rapii". Oglądała ilustracje mózgu tłumaczące, skąd się bierze agresja, współczucie. Jej mózg miał więcej niż dwie półkule. Był posiekany na kawałki, ten z pracą - solidnie oddzielony nasiąkniętymi wacikami od kawał­ka wyrzutów sumienia: Tomek wydzwaniał przyjaciel­sko, pytając, co słychać. Największa część mózgu zajęta była Jackiem, coraz częściej tylko nim. A on odwołał ju­trzejszą sesję, nagrał się z numeru "Niedostępne". Prze­słuchiwała w kółko wiadomość. Trzymała przy uchu słu­chawkę z mantrą jego głosu. Czekała na oświecenie: dlaczego on kłamie, mówiąc, że jest tylko jego pacjentką. Wracając z pracy, zamieniała się w studentkę psychologii. Wczytywała się pilnie w teksty terapeutyczne.

Utknęła na rozdziale o przeciw-przeniesieniach: pacjent­ka szuka w starszym od siebie terapeucie ojca, on może się wtedy troszczyć o nią, jak o córkę. Co za mętne bzdu­ry. Nie bardzo rozumiała, czy tak jest, czy tak się może wydarzyć. Nie przewiduje się prawdziwych uczuć? Zain­fekowałyby "proces leczenia"? Nie wierzyła, że pacjenci odgrywają role, przestając być kobietą i mężczyzną. Jak­by przypadkiem na sesji nie mogło się spotkać dwoje pa­sujących do siebie ludzi, równie dobrze jak w kawiarni czy na ulicy. "A mnie się zdaje, co się zdaje" - zanuciła piosenkę Grechuty, pewna swoich uczuć.

- Nie zdejmuj butów - prosi pan, leżąc. Stoję naga, szpilkami obcasów wiercąc dziury w pana dłoniach. Sprawiam ból i odczuwam satysfakcję, a potem jest mi pana żal, że nie może mnie pan dotknąć. Kładę się obok, jest mi zimno i pan mnie obejmuje. - Jula posta­nowiła uwodzić Jacka słowami, tak jak on ją. Nie wyszli nigdy poza ten gabinet. Nie przeżyli ze sobą więcej niż to, co sobie powiedzieli.
- I takie są pani fantazje? - Jacek słyszał swój głos, klinicznie czysty.
- Prosił mnie pan o całkowitą szczerość... Że to jest podstawa udanej terapii... Często o panu myślę w ten sposób.
Jest odważna, bo piękna - Jacek, nie podnosił gło­wy znad notatek. - Dlaczego chce mnie zranić? Nie wie, że to już robi, wchodząc do gabinetu?
- Jak pani myśli, dlaczego tak często pojawiam się w pani fantazjach?
- Byłam pewna, że pan tak powie. Czemu pan od­wraca wszystkie moje pytania?
- Mówiłem setki razy, zajmujemy się panią.
- Ale pan jest teraz częścią mnie.
- Tak pani to czuje?
- Tak. Nie jest to, jak się mówi w pana branży, przeniesienie, nie widzę w panu tatusia, mamusi. To moje najprawdziwsze uczucia. Proszę spojrzeć -przesunęła palcami po biuście w czarnym swetrze, płaskim brzuchu pod obcisłą, długą spódnicą. - To jest granica, można dotknąć i nie wolno nam jej przekroczyć, a tu­taj - złapała się za włosy zaczesane w ciężki kok - w głowie, na niby, możemy wszystko. Gwałcisz mnie pytaniami, obojętnością i to jest zgodne z terapią. Kła­miesz! Oczy ci topnieją na mój widok, ręce latają - wy­dawało się jej, że gdy powie to za niego, nie będzie się dłużej bronił. - Proszę się przyznać, pan też to czuje.
Przerwał jej.
- Mam wrażenie, że pani seksualizuje bliskość, nie umiejąc jej znieść.
- Nie rozumiem.
- Kobieta i mężczyzna mogą być sobie bliscy, co nie zmienia się automatycznie w pożądanie.
- I to znaczy, że moje uczucia są nieprawdziwe? Czy pan mnie traktuje jak człowieka, czy dla pana jestem tylko nieświadomą marionetką jakichś procesów? Boże, czy pan jest głuchy?
- Pani żąda ode mnie niemożliwego.
- To znaczy, czego?
- Zgody na zmianę naszej relacji pacjenta i terapeu­ty, na pani fantazje... - westchnął i ciągnął dalej cierpli­wie. - Miłość w czasie terapii jest urojeniem i w tych kategoriach możemy się nią zajmować - profesjonalnie brnął dalej.
- Pan po pół roku mówi mi, że nie wiem, co się ze mną dzieje, i na tym ma polegać terapia? Na robieniu ze mnie wariatki? Proszę mi chociaż powiedzieć, co pan do mnie czuje, bez tych terapeutycznych kitów.
- Bardzo panią lubię.
- A ja pana kocham.
- Co to znaczy?
Spojrzał ponad jej głową na ścienny zegar. Znała to kontrolne spojrzenie, dzisiaj szukające wybawienia. Jed­nak zaskoczył ją, mimo końca sesji nie wyciągnął ręki na pożegnanie. To było jej pierwsze zwycięstwo.
- Pani Julio, nawet gdybym odwzajemniał pani uczucia, to i tak nigdy nie bylibyśmy razem. W taką re­lację jak nasza jest od początku do końca wpisana nie­równość. Ja wiem o pani bardzo dużo, pani o mnie nic... Jestem pani urojeniem. Dlatego romans pacjenta z terapeutą jest patologią. Taki romans zaczyna się ze złych po­wodów i musi skończyć się źle, dla obojga.
- Pan też mnie kocha, teraz pan to powiedział.
- Próbuję pani uzmysłowić, na czym polega i za­wsze będzie polegać nasza relacja.
- Taka załgana relacja - powiedziała pogardliwie - mnie nie interesuje.
- Co pani przez to rozumie?
- Że chcę ją przerwać.
- To bardzo niedobrze, gdybyśmy się mieli tak gwałtownie rozstać. Teraz jest już po czasie, a trzeba o tym dłużej porozmawiać. Proszę to przemyśleć.
- Zgadzam się z panem. Porozmawiajmy normal­nie, jak ludzie, nie w gabinecie. Zna pan mój adres, te­lefon. Zapraszam pana do siebie wieczorem, dzisiaj.

Wpatrywała się w drzwi. Czekała na niego od siódmej. Wyliczyła, że wtedy wyjdzie ostatni pacjent. Na dojście z gabinetu potrzeba dziesięciu minut. O ósmej doliczyła mu godzinę na profesjonalne wyrzuty sumienia. Dziewiąta była granicą, przesuniętą do dziesiątej. Co miało się zdarzyć po jego przyjściu?

Przytuliłby ją i opo­wiedzieliby sobie, co było, o czym naprawdę myśleli i co będzie. Zdjęliby ubrania, tak jak się zdejmuje płaszcz, wchodząc do środka. Nie patrzyłaby już z boku na Jac­ka i siebie. On byłby czuły i mądry, ona uniosłaby się nad nimi i oglądała z góry, zaglądając im w oczy przez ramiona. Nie wyobrażałaby już sobie bycia inną dziew­czyną. Byłaby sobą, Jacek by ją przytrzymał i wypowie­dział cicho to najważniejsze pytanie, które naprawdę jest zaklęciem przywracającym duszę ciału. Samotności - miłość. Przypomniała sobie ostatnią sesję, widziała ją, bez dzielenia na sceny, jednocześnie Jacka odganiające­go się od jej słów i przyznającego się do... Zastanowiła się, on nie powiedział nic, co by mogło dać jej szansę... Dowód? Jest dziesiąta i nie przychodzi. O północy po­stanowiła być dorosła i się wyspać. Jutro rano ma robo­tę, zebranie z lektorami. Położyła się do łóżka, wzięła ta­bletkę. Jedna to za mało, rozpuści się w moim płaczu - pomyślała. Łzy płynęły bezwiednie. Wydłubała z opako­wania tyle proszków, ile zmieściło się jej w garści. Pa­trzyła na zamknięte drzwi, były wielkości i koloru płyty nagrobnej z cmentarnego lastryko. Wystarczyło z jednej strony wypisać jej imię, z drugiej temu winnych. Nie za­szkodzi, nie pomoże - powiedziała do siebie i zjadła ta­bletki z dłoni, popijając je winem otwartym na jego przyjście. Włączyła telewizor, pokazywali powtórkę se­rialu. Przynajmniej nie będę sama - pomyślała sennie.

Szedł w kierunku domu Julii. Piotrkowską nie da się iść w inną stronę - usprawiedliwiał się. - Chyba że skręcić w bramę. Wszedł do "Kaliskiej", zamówił przy barze whisky. Dziewczyna o ufarbowanych na czerwono włosach rzu­cała monetami I Ching.
- Powróżyć panu? - uśmiechnęła się.
- Dziękuję, nie wierzę we wróżby - powiedział na odczepnego.
Było jasne, że los mu sprzyja, kusi: żona została kil­ka dni dłużej na Mazurach, więc mógłby odwiedzić Ju­lię, nawet zostać u niej na noc. Anna i tak nie będzie go sprawdzać, wydzwaniać. Ufa mu. Ale czy ja ufam so­bie? - poczuł niesmak. - Może dlatego traktuję Julię tak nieludzko, siebie zresztą też. Po to, żeby być superludzki, nikogo nie skrzywdzić, nie popełnić błędu. Uświadomił sobie, że sam dla siebie jest kiepskim terapeutą. - Do cholery, dlaczego zastanawiam się nad moim udanym małżeństwem w kategoriach błędu?

Połknął lód z dna szklanki, zamówił następną kolej­kę. Whisky, choć rozpłynęła się przyjemnie po końce palców, nie docierała do skołatanej głowy. Gdyby to by­ła tylko pokusa, zwykła, cielesna pokusa, którą odczu­wałem setki razy na widok atrakcyjnych kobiet. Z Julią było zupełnie inaczej, obsesyjnie myślałem o niej od wielu tygodni. A dzisiaj - ten paraliżujący strach, że zrozpaczona przerwie terapię. To nie był zwykły profe­sjonalny lęk o pacjentkę, ale żałosny skowyt, że jej wię­cej nie zobaczy. Tyle razy powtarzałem pacjentom, że ich najprawdziwsze uczucia są źródłem siły. Dlaczego dla mnie są słabością?
- To co, może jednak powróżyć? - czerwonowłosa była namolna. Jacek bawił się w I Ching na studiach, gdy fascynował się Jungiem i jego zachwytem zbieżno­ścią przypadków. Jak on to nazywał? "Synchronicz­ność", czyli pieprzenie rozpustnego dziadzia - przypo­mniał sobie tabun kochanek Junga. Ten Szwajcar miał talent. Wymyślił własną szkołę duchowej terapii z poprawką na dymanie pacjentek. Rzeczywiście, imponu­jąca synchroniczność.

- Zmieńcie muzykę! - ktoś krzyknął od stolika.
- Może być Buddha bar? - odwrzasnęła czerwonowłosa.
Psychoterapeuta powinien być po buddyjsku wyli­zany z emocji, do czysta - przyszło mu do głowy, kiedy bawił się pustą szklanką. - Ma być tylko zwierciadłem odbijającym emocje pacjenta. Ale taka czystka, jeśli w ogóle jest możliwa, czy nie jest jałowa? Żyjąc, potrze­bując życia, nie mogę być sterapeutyzowanym trupem -odstawił szklankę. - Mam to gdzieś, wracam do Anny. Tam, nad jeziorem, wszystko się rozmyje. Ale dwie du­że whisky i jazda samochodem na Mazury... Nie, lepiej taksówką do Michała i wywalić to wszystko... na ręce szlachetnego przyjaciela - superwizora. To by było najrozsądniejsze - Jacek wiedział, że tego nie zrobi. Po la­tach pracy w zawodzie, brodzeniu w ludzkim szlamie, własne zwierzenia nie przeszłyby mu przez gardło. Tłoczyły się wokół niego swetry, garnitury i wężo­wate ręce wydekoltowanych dziewczyn. Wziął kolejną whisky i usiadł z boku, pod ścianą. Nareszcie się rozluź­nił. Wygrana z pokusą pójścia do Julii wydała mu się życiową zasługą.
- Znam pana - usłyszał za sobą schrypnięty, kobie­cy głos. Chuda dziewczyna ubrana w obcisłe spodnie w lamparcie cętki położyła mu palec na ramieniu.

- Taaak? - nie przypominał jej sobie, ale dwa-trzy lata temu mogła być jeszcze dziewczynką. Nie kojarzył: córka znajomych, czy może była z kimś w gabinecie?
- Stał pan tam, przy barze - wyjaśniła mu.
- To się znamy, rzeczywiście - był gotów z nią pa­plać, byle nie myśleć.
- Postawi mi pan to samo - powąchała jego szklan­kę. - To się podzielę.
- Czym?
Wyjęła ze schowka w mosiężnej bransoletce różową tabletkę. Jacek przyjrzał się wzorkowi na pigułce. Za­miast medycznych znaków było serduszko.
- Co to jest?
- Ciuciuś - przegryzła tabletkę. - No, extasy - poda­ła mu.
- Jak działa? Ostatni raz brał kilkanaście lat temu LSD i nie zamierzał tego powtarzać.
- No, tak - pokazała głową na tłoczący się tłum. - Pomaga na doła - szturchnęła go porozumiewawczo w bok.
Udręka i ekstaza - pomyślał i połknął darowaną połówkę, popił alkoholem. Nie eksplodował, nie miał drgawek. Jedynie na lepsze zmieniła się muzyka. Dał się wyciągnąć na parkiet. W tańcu zrobiło mu się za go­rąco. Przystanął w rozedrganym tłumie, dziewczyna przylgnęła do niego i zaczęli się całować.
Poszedł na górę do przeszklonej toalety zawieszonej nad tańczącymi. Mył ręce, gdy stanęła przy nim wróżka z baru. Miękkie światło zmyło za ostry makijaż, czer­wień włosów wyblakła. Podobała się mu. Położyła sobie jego mokre ręce na biodrach. Kopulowała z muzyką. Zsunęła spodnie. Jacek rozejrzał się przestraszony, byli w przezroczystej klatce nad głowami tańczących.
- Spoko, nie widzą nas, to działa w jedną stronę - oparła się o szybę weneckiego lustra, z którego była zro­biona podłoga i ściany toalety. - Fajny jesteś, taki filmo­wy - wsunęła mu rękę w kieszeń spodni. - Nie podo­bam ci się? Mam drugą zapasową w torebce.
- Co?
- Pizdę - zachichotała.
Wrócił w bezpieczne migotanie świateł. Dziewczyna czekała na niego. W porównaniu z tamtą już nie wyda­wała się mu wulgarna. Jej kolczyk w pępku, wywalony pod nos, cyc i plastikowa bluzka przypominająca złuszczony naskórek zyskały niespodziewanie klasę. Mówiła coś w ogłuszającej muzyce. Miała nieruchomą twarz, poruszały się same wargi. Tak szybko, że widział tylko czerwone smugi szminki:
- Idziemy? - domyślił się Jacek.
Poszedłby do wesołego miasteczka, do kina, hotelu, gdziekolwiek. Byle być bezmyślnie z ludźmi, czuć i ro­bić co oni.
- Do ciebie? - zaproponowała, narzucając skórzaną kurtkę.

Po drodze, łapiąc taksówkę, zaśmiewali się bez po­wodu. Jacek wyśmiewał siebie: nie chciał mówić wszystkiego Annie, Julii nie mógł. Z Julią był najbliżej jak to tylko możliwe, nie dotykając jej. Z tą dziewczyną, której imienia nie dosłyszał, będzie zaraz w łóżku.

Tomek odważył się wejść do mieszkania, gdy zgasło światło. Julia mogłaby zasnąć przy włączonym telewi­zorze, a on zebrał wszystkie siły, żeby ją przekonać, za­nim będzie się chciała wyprowadzić. Od rana śledził ją, był pod kamienicą, gdzie przyjmował terapeuta. Za­kradł się za nią na piętro. Leczyła się z załamania ner­wowego po ich rozstaniu. Musiało być jej ciężej niż jemu, chociaż gdy budził się, skomląc w środku nocy, myślał, że nikt bardziej od niego nie cierpi.

- To nie jest tak, jak myślisz. - klasyczne kłamstwo wy­powiadane w podobnej sytuacji wydawało się Jackowi najszczerszą prawdą. Anna stała w pokoju, nie zdejmu­jąc z ramienia plecaka. Dziewczyna, wyzywająco młoda, wciągnęła na siebie spodnie i kurtkę, zostawiając roz­rzuconą bieliznę. Jacek bardziej pamiętał, skąd się wzię­ła na stole butelka whisky niż ona.
Zamieszkał po tym w gabinecie, czekając na decyzję Anny. Nie chciała z nim rozmawiać. Kiedy zjawiał się po coś w domu, nie ruszała się sprzed telewizora. Podejrze­wał, że myślenie zastępowało jej tabletki uspokajające. Proste, logiczne wnioski wyciągane z ich zrujnowanego małżeństwa. Dowiadywał się o nich z karteczek zosta­wianych dla niego w przedpokoju. Krótkie notatki z ar­gumentami za i przeciw rozwodowi. Te "przeciw" ukła­dał w stos, "za" darł demonstracyjnie. Może tak było na razie lepiej, bez rozrachunkowych scen i rozmów. Kiedy przerwała milczenie jednym pytaniem: - Kim była ta kobieta? - musiał jej idiotycznie odpowiedzieć: - Nie wiem.

Dostał zaproszenie na ślub Julii. Położył je w gabi­necie na biurku, ani po swojej stronie, ani przeciw so­bie, pośrodku.
Ostatnim razem, gdy już wychodził z mieszkania, Anna krzyknęła z bólu. Wpadł do salonu, pokazywa­ła palcem ekran. Jacek nie za bardzo rozumiał, o co chodzi. W telewizorze jakaś kobiecina w rękawicach bokserskich broniła się przed ciosami debilnego muskułca.

- Ona ma moją sukienkę! - nie mogła uwierzyć.
- Twoją? Jacek obserwował Annę uważnie, nie zwracając uwagi na telewizor.
- Ktoś wyjął ze śmietnika, wyrzuciłam ją wtedy, po świerzbie.
- Podobna.
- Nie ma drugiej takiej, poznaję, to moja. Zobacz, te rękawy do łokcia, sama skracałam i doszyłam broszkę ze sztucznych kwiatów.
Była zahipnotyzowana idiotycznym teleturniejem.
- Aniu - Jacek pochylił się nad nią.
- Proszę, nie - zrobiła unik. - Nie pozwolę na to. Nie chcę być poniżana, oszukiwana... Ja chcę się godnie zestarzeć, rozumiesz?! - oderwała wzrok od telewizo­ra. - Nie dam się walić po głowie dziwkami, kłamstwa­mi - skuliła się na kanapie. Wtuliła głowę między kolana. Nie słyszała, kiedy Jacek, wychodząc, powiedział: - Nawet nie wiesz, jak byłem ci wierny.

Świat Książki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy