Reklama

Wiwat lenistwo! Niech żyje nuda!

Brr! Katastrofa. Delikwent o podobnym mentalu (z angielskiego "couch potatoe, czyli kanapowy ziemniak), człowiek bez ambicji, któremu nic się nie chce, to fatalny materiał na życiowego partnera. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Jednak ostatni cywilizacyjny wysyp całkiem odmiennej rasy człowieka - nałogowego pracoholika - też nie oznacza dla ludzkości niczego dobrego. Tylko nerwy, napięcia i wrzody na żołądku!

Lenistwo patentowane to brzydka przypadłość. Ale okazyjne - to już prawdziwy luksus, na który mało kto obecnie może sobie pozwolić. Wielka szkoda. Bo z takiego rekreacyjnego leżakowania na wygodnej kanapie wiele pozytywnych rzeczy może wyniknąć. Pomijając lecznicze aspekty zjawiska (ewidentna ulga dla skołatanych kości), warto wspomnieć o jego oczyszczającej funkcji dla ducha. Podobnej funkcji nie spełnia ani superwygodne siedzenie w superszybkim samochodzie, ani ekstrakomfortowe krzesło przed ekstrasprawnym komputerem - w obydwu wyżej wymienionych przedmiotach codziennego użytku, jakkolwiek statycznie, znajdujemy się jednak w ciągłym ruchu. A ruch nie sprzyja porządkowaniu myśli. Ani budowaniu trwałych relacji z otoczeniem. Trwałe relacje potrzebują kanapy!

Reklama

Kiedy odkryłam (dokładnie w swoje 30. urodziny), że jestem w ciąży, ucieszyłam się, że wreszcie moje życie zwolni tempa, że czekają mnie dni usprawiedliwionego "kanapiarstwa" i w końcu będę miała okazję odrobić zaległości w rozmyślaniach. Bo rozmyślać uwielbiam i zaczęło mi już drastycznie brakować czasu na tego typu zajęcia. Ale gdzie tam! Całą ciążę przehulałam na scenie, przesiedziałam w różnych środkach transportu i przepracowałam jak zwykle. Potem pojawiła się Pola i od tamtej pory to już w ogóle nie mam co marzyć o bezkarnym wtulaniu się w poduchy i gapieniu w sufit. Współczesne macierzyństwo wcale nie pachnie wyłącznie mlekiem, oliwką dziecięcą i olejkami eterycznymi unoszącymi się w leniwej atmosferze błogości. Dom stanął na głowie, a ja razem z nim. Teraz śpieszę się jeszcze bardziej, żeby nie wypaść na mięczaka, żeby nikt mnie nie posądził o rozlazłość. Obecny trend nakazuje być niezawodną matką i jednocześnie aktywną zawodowo kobietą. No więc dwoję się i troję, żeby być trendy.

Chryste! Na co ja sobie pozwalam? Gdzie się zagubił mój wewnętrzny kompas? Czemu daję się wciągać w te wszystkie narzucone z zewnątrz pierdoły typu: trzeba być "obecnym", trzeba być "na czasie", trzeba ciągle "brać udział". Ja chcę na kanapę! Nicponierobić. Się polenić. Się powylegiwać. Ale jak? To straszne! Odkryłam ostatnio, że kanapa gryzie. Ma kolce i ostre zęby. Zapomniałam już jak się odpoczywa. Ze spaniem też coraz gorzej... Liczenie baranów przestało działać!

Kiedy ostatni raz było mi nudno? Nie wiem. Zapomniałam. Nuda jest dla prawdziwych gigantów. Wymaga wyższego stopnia wtajemniczenia niż zwykłe lenistwo. Powszechnie uznawana za zmorę przeklętą, w rzeczywistości pozostaje jedną z niewielu form autohipnozy. Jak ja bym pragnęła się ponudzić! Tak na luzie, bez poczucia winy. Żeby mi żaden tam głos wewnętrzny nie biadolił: "zrób coś, nie możesz tak siedzieć bezczynnie!"; "co ty, pomnik jesteś, czy jakiś poseł w Sejmie?" Nie, nie. Nudzić się nie przystoi.

Oglądałam jakiś czas temu serial dokumentalny na BBC zatytułowany "Grumpy Old Women" (Zrzędzące Staruszki), prezentujący poglądy znanych i szanowanych kobiet bardziej zacnego pokolenia niż dzisiejsze, na sprawy współczesnego "life style'u" - całym sercem identyfikuję się z jego bohaterkami, choć mam dopiero 31 lat. Jeden z odcinków dotyczył różnic w podejściu do wychowywania dzieci kiedyś i teraz. Pewna z pań, niejaka Janet Street-Porter (moja absolutna ulubienica! - wcale nie ze względu na drugi człon nazwiska), miała niezwykle ciekawą obserwację. Słusznie zauważyła, że obecnie przywiązuje się przesadną wagę do kwestii "wspierania dziecka w rozwoju" - na każdym kroku ma mieć ono zapewniane różnorakie bodźce, być bez przerwy stymulowane i pobudzane do aktywności. Broń Boże, żeby maleństwo pozostawić na chwilę samemu sobie w pustym pokoju, bez wrażeń. Grzech i herezja! Tymczasem, jak podsumowuje sprawę moja idolka, całe jej pokolenie skazane było w dzieciństwie na permanentną nudę: "Nieraz byliśmy znudzeni na śmierć! Nie mieliśmy telewizji, gier komputerowych, edukacyjnych zabawek ani wstępu do kolorowego świata dorosłych. Nuda była częścią naszej codziennej egzystencji i to ona zmuszała nas do kreatywnego myślenia". Nie ma co - kobieta dotknęła sedna. Ciekawe pomysły rodzą się przecież tylko na szarym tle nicości. Nadmiar bodźców sieje w głowach tylko zamęt i chaos. I produkuje kolejne egzemplarze maniakalno-depresyjnych humanoidów.

Muszę o tym pamiętać. Mogę tam sobie być produktem ubocznym cywilizacji, przedstawicielką straconego pokolenia. Ale ode mnie zależy, czy moja córka stanie się również ofiarą spirali przyśpieszonych zdarzeń, obsesji biegu ponad siły. Żeby ją chronić, sama muszę wrócić bez lęku na kanapę. Ponudzić się zdrowo i na pokaz. Niech ma dobre wzorce. Koniec z desperackimi próbami bycia kobietą-cyborgiem, matką, żoną, gwiazdą, szefem i pracownikiem w jednym. Niech Pola widzi, że czasem warto nie robić nic, poleżeć dla zdrowia do góry brzuchem. I niech się też ponudzi, na co dzień i od święta. Kto wie, może dzięki temu wyrośnie z niej jakiś zrelaksowany geniusz?

Wiwat lenistwo! Niech żyje nuda! Kończę swój wywód i bach!, na kanapę. Spróbuję chociaż 15 minut. Początki mogą być trudne. Ale kto powiedział, że będzie łatwo? Życie to pasmo mniej lub bardziej bolesnych eksperymentów. Pora na eksperyment z klepsydrą. Ile ziarenek przesypanego piasku mieści się w jednej minucie? Czy ktoś to kiedykolwiek policzył? Pewnie nie, bo przecież szkoda czasu! A ja uważam, że czasu nie szkoda. Starczy go dla wszystkich i na wszystko. Szkoda nas, że tak dajemy mu się ogłupiać.

Anita Lipnicka

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: nuda | lenistwo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy