Reklama

Gorycz porażki

Konkurs Piosenki Eurowizji dla Dzieci od początku budził skrajne emocje. Nic dziwnego, tak naprawdę trudno orzec, gdzie kończy się sympatyczna zabawa w śpiewanie, a zaczyna bezwzględna rywalizacja o to, która piosenka jest lepsza.

Trochę młodsza Eurowizja

Po dwóch zwycięstwach z rzędu (2018 i 2019) staliśmy się specami od dziecięcej Eurowizji. Nie każdy jednak pamięta, że dwa razy dostaliśmy łomot. Też rok po roku. I to wtedy, gdy konkurs ten dopiero wystartował. Nie tak chciałoby się zaczynać z nim przygodę. W 2005 roku, po gorzkich doświadczeniach z lat poprzednich, TVP, od czasów debiutu odpowiedzialna nie tylko za transmisję, ale i przygotowania, zrezygnowała z typowania reprezentanta do kolejnej edycji. Do powrotu doszło dopiero po jedenastu latach.

Dlaczego dwie pierwsze odsłony zmagań śpiewających juniorów okazały się dla Polski tak pechowe? Nie lubią nas w Europie? Rezultaty osiągane przez dorosłych wykonawców wydają się potwierdzać ten trop interpretacyjny. Poszczególne kraje od zawsze lubią hojnie obdarowywać punktami geograficznych sąsiadów, my na realizację takiej reguły wzajemności nie mamy co liczyć. Ale czy aby na pewno tylko o to chodzi?

Reklama

W teorii, wyjąwszy już sąsiedzkie uprzejmości, wystarczyłby chwytliwy utwór, który dałoby się zanucić po pierwszym przesłuchaniu, młody wykonawca wzbudzający sympatię (a  także ubrany i wystylizowany adekwatnie do wieku) i już moglibyśmy otrzymać punktację zadowalającą zamiast rozczarowującej. W praktyce jest trudniej, bo okazuje się, że muszą zagrać wszystkie elementy. A oprócz dziecięcego wdzięku oraz talentu trzeba też mieć trochę szczęścia i umiejętnie podsycać zainteresowanie publiki i zrobić takie show, żeby Europie odebrało mowę.

Regulamin pierwszych edycji zakładał, że uczestnicy sami muszą tworzyć swoje konkursowe propozycje (w praktyce najczęściej współtworzyć), później pomysł zarzucono. Posłużyło to nam - kompozycje napisane i zaaranżowane przez młodzież w wieku okołogimnazjalnym nie wpadały w ucho, były zbyt archaiczne i kojarzyły się bardziej z "Tęczowym Music Boxem" niż spektakularnym widowiskiem muzycznym śledzonym przez miliony. Teraz piosenki pisze się inaczej.

2003 rok i Kasia Żurawik - "Coś mnie nosi"

Gdy dwunastoletnia Kasia z napisaną przez siebie piosenką zwyciężyła w polskich preselekcjach (w których pokonała m.in. Marinę Łuczenko i popularną wówczas Zuzię Madejską) nikt tak naprawdę nie wiedział, co ją czeka. Dziecięca Eurowizja właśnie startowała. Była to wielka niewiadoma. Od początku słychać było głosy krytyki, rywalizacja dzieci pod okiem kamer i ku uciesze wielomilionowej publiczności nie mogła nie rozpalać emocji. Ktoś musiał wygrać, ktoś przegrać. Ale uśmiechy na twarzach najniżej ocenionych gasły z każdą chwilą. Moment przyznawania punktów jest emocjonujący dla fanów Eurowizji, ale z punktu widzenia dzieci spadających na sam dół stawki to czysta makabra.

Na szczęście Katarzyna Żurawik, mimo że w Kopenhadze zajęła ostanie miejsce, nie nosi za sobą smugi cienia. Utwór "Coś mnie nosi" zajmuje szczególne miejsce w jej sercu, swego czasu planowała nagranie go na nowo, w innej aranżacji, by nadać mu nowe brzmienie. Dziś jest wokalistką grupy The Nice Live Music Band, uczy też w szkole muzycznej. Do Eurowizji ma ogromny sentyment i stara się być w tym temacie na bieżąco.

2004 rok i KWADro - "Łap życie"

Weronika Bochat, Anna Klamczyńska, Kamila Piątkowska i Dominika Rydz miały już za sobą doświadczenie festiwalowe. Rok wcześniej dwie z nich próbowały swoich sił w krajowych eurowizyjnych preselekcjach jako solistki, ale wówczas musiały uznać przewagę Kasi Żurawik. Jako zespół rozgromiły konkurencję, zyskując przychylność ośmiu z dziesięciu jurorów, do których należał głos decydujący i zostały wytypowane do wyjazdu do norweskiego Lillehammer, gdzie odbywał się konkurs finałowy.

Po występie wydawało się, że nastolatki powstydzić się nie mogą. W tamtym czasie jako jedyne śpiewały bez wgranych chórków, efektów specjalnych, w harmonii czterogłosowej. A capella też dawały radę. Po jednej z prób reżyserzy dźwięku zgotowali im owację na stojąco. Posypały się nawet propozycje występów zagranicznych. W czym zatem należy upatrywać przyczyny porażki?

Dominika Rydz w liście otwartym opublikowanym w serwisie Eurovision.com wskazuje na nieprzebojową piosenkę, którą trudno sklasyfikować w kategoriach dyskotekowego hitu, ale która pokazała możliwości wokalne czwórki. Niestety, dobre wokale to na Eurowizji za mało. Wokalistka przypomina, że zespół KWADro nie został należycie wypromowany przez TVP, teledysk kręcono w domu jednej z dziewcząt, brakowało odpowiednich nakładów finansowych; materiały promocyjne, wizytówki - wszystko to sfinansowali rodzice wokalistek. Potem zaczęli szukać sponsorów, ale to było i tak za skromnie jak na standardy europejskie. Za konkurencją bowiem stanęła branża muzyczna. Na festiwale za granicę, mimo zaproszeń, dziewczyny nie pojechały, bo zabrakło pieniędzy.

"Łap życie" trudno zanucić po pierwszym przesłuchaniu. Trudno też wyobrazić sobie, że utwór ten grają stacje radiowe i staje się hitem. Reprezentanci innych krajów i ich ekipy jakby bardziej wiedzieli, o co w tym wszystkim chodzi. Zwycięska propozycja Marii Isabel z Hiszpanii rzeczywiście miała wszystkie cechy przeboju, a dziewięcioletnia wykonawczyni od początku typowana była na gwiazdę. Świetnie wypadli też m.in. imponujący możliwościami wokalnymi Noni z Rumunii z poruszającą balladą adresowaną do matki ("Iti multumesc") czy Nika z Chorwacji z dynamicznym "Hej, mali!". Można? Można.

Młode wykonawczynie z Polski po wszystkim szczerze ubolewały, że nie był to koncert strice wokalny. Twierdzą, że dały z siebie wszystko, zaśpiewały czysto, najlepiej jak umiały. Czuły się pewnie, wiedziały, że są przygotowane perfekcyjnie. Reszta nie zależała już od nich. Po wszystkim spadła na nie fala krytyki, choć wcześniej w kraju bardzo je chwalono. 

Później dziewczyny nie występowały już jako kwartet, ale ich drogi wcale się nie rozeszły. Do dziś pozostają w kontakcie. Weronika i Dominika przyjaźniły się zresztą od dzieciństwa, jako dojrzałe artystki również realizowały wspólne projekty muzyczne. 

Weronika, związana ze stołecznym Teatrem Syrena, współpracowała też z teatrami ROMĄ i Rampą, jest też jedyną polską wokalistką, która wystąpiła w dwóch konkursach Eurowizji - Junior i tej "dorosłej", w folklorystycznym chórku Marcina Mrozińskiego, gdzie była wiodącym żeńskim głosem. Niestety, i ten występ nie porwał publiczności, bo choć wokalnie doprawdy nie było się tam do czego przyczepić (wykonawców krytycy ocenili wysoko), to uznano, że dziwaczna choreografia i niezrozumiały przekaz scenicznego przedstawienia "wystraszyły głosujących" pogrążyły szanse na finał.

Na początku eurowizyjnej drogi juniorów ewidentnie nie było przemyślanej strategii promowania młodych artystów. Mówiło się, że organizator, TVP, nie stanął wówczas na wysokości zadania, choć w rękach miał prawdziwy złoty róg. Zmiana podejścia zajęła sporo czasu, ale wygląda na to, że zaczęto uczyć się na błędach.

Zobacz także

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy