Reklama

Po co dzieciom kolczyki?

Do niedawna popularne było przekłuwanie dziecięcych uszu w domowym zaciszu metodą "na ziemniaka", dziś ta operacja budzi grozę, mamy idą z duchem czasu, są bardziej świadome niebezpieczeństw, więc kierują swe kroki (oraz niemowlęce wózki) do salonów kosmetycznych.

Przekłuwanie uszu to pozornie prosta sprawa, bo co tu może pójść nie tak? Stanowi jednak ingerencję w ludzkie ciało, a takowa zawsze wiąże się z pewnym ryzykiem, możliwością powikłań czy urazów mechanicznych. Niemowlętom oraz dwu-trzylatkom biżuteria z pewnością nie jest potrzebna. Starszym dziewczynkom zupełnie wystarczą specjalne kolorowe naklejki, imitujące kolczyki, które można wymieniać i odkleić w każdej chwili, gdy ozdoby się znudzą. W internecie aż roi się od mrożących krew w żyłach opowieści o "odkolczykowych" komplikacjach u dzieci. Zabieg ten nie ratuje życia ani zdrowia, służy wyłącznie ku ozdobie.

Reklama

W salonach kosmetycznych najczęściej używa się tzw. pistoletu, który w większości przypadków nie jest sprzętem w 100 proc. sterylnym. Nie trzeba wybujałej wyobraźni, by domyślić się, jakie zagrożenia są z tym faktem związane. Z kolei głośny huk wystrzału najpewniej przerazi malucha, dodatkowo cała ta procedura łączy się z bólem i koniecznością unieruchomienia. Nawet jeśli przy przebijaniu pierwszego ucha dziecko siedzi spokojnie, często przy drugim dostaje już spazmów ze strachu, bo wie, co się święci.

Owszem, niemowlę najpewniej szybko zapomni o doznanej przykrości, po co jednak fundować pociesze taki stres? Jeśli poddamy temu zabiegowi przedszkolaka, może on w przyszłości reagować lękiem np. na wszelkie zabiegi fryzjerskie, o wizytach lekarskich nie wspominając.

Podczas zabiegu przeprowadzonego z wykorzystaniem wspominanego pistoletu kolczyki boleśnie miażdżą tkankę, by w mgnieniu oka ją rozerwać. Nie brzmi to szczególnie zachęcająco, prawda? Proces gojenia trwa długo, dużo dłużej, niż w przypadku zastosowania profesjonalnego sprzętu - jałowej, sterylnej igły oraz kolczyków ze stali chirurgicznej. Zabiegu powinna podjąć się wykwalifikowana osoba, której kompetencje na wszelki wypadek warto sprawdzić, najlepiej piercer legitymujący się stosownym certyfikatem. Nie brak też tak profesjonalnie przygotowanych kosmetyczek, ale zanim oddamy siebie lub pociechę w ich ręce sprawdźmy ich przygotowanie zawodowe i sprawdźmy, czy do kłucia używają igły czy niesławnego pistoletu.

Są salony, które odmawiają wykonania omawianej czynności u niemowląt. Nawet jeśli nasza córka dzielnie zniesie bolesny zabieg, jego następstwa mogą być opłakane. Przede wszystkim małe części ozdoby mogą zostać połknięte lub dostać się do nosa dziecka.

Ponadto, w trakcie zabaw czy przebierania łatwo o zahaczenie kolczyka, co może się skończyć nawet naderwaniem ucha. Tego rodzaju błyskotki "potrafią" zaczepić się nie tylko o ubranko, ale też o włosy, firankę, pościel, etc. Maluchy wytrwale badają swoje ciało poprzez dotyk, a nowy, obcy element najpewniej też stanie się obiektem manipulacji, toteż łatwo o przeniesienie bakterii z małych dłoni prosto do niewygojonych ranek w uszach. W takich okolicznościach stan zapalny może pojawić się w mgnieniu oka. Co więcej, kolczyki wystrzeliwane z pistoletu najczęściej są ostro zakończone, przypominają małe szpikulce. Kontakt z taką igiełką może być dla dziecka bardzo nieprzyjemny. Eksperci mówią o jeszcze jednym zagrożeniu - wczesny kontakt z metalami, z których wykonana jest biżuteria często przyczynia się do rozwoju alergii w wieku późniejszym.

Zwolenniczki kolczyków w maleńkich uszkach przekonują, że im wcześniej, tym lepiej. Jakie są ich argumenty? Skąpe. Twierdzą, że później będzie trudniej. Tak jakby "później" noszenie kolczyków było obowiązkiem i jakąś żelazną koniecznością.

***Zobacz także***

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy