Reklama

Wypłakiwanie - dlaczego jest takie złe?

Płaczące niemowlę nigdy nie robi nam na złość. Zostawione same sobie - w myśl "błyskotliwych" idei autorów popularnych poradników, nieutulone w płaczu rzeczywiście w końcu zaśnie. Tyle tylko, że w poczuciu bezradności.

Początek macierzyństwa często ma słodko-gorzki smak. Zwłaszcza wtedy, gdy przekonujemy się, że dziecko będzie zasypiać, spać, jeść, domagać się bliskości zgodnie ze swoimi potrzebami, a nie naszymi życzeniami.

Wypłakiwanie boli całe życie

Czasami jest naprawdę trudno. Chronicznie niewyspani, przemęczeni, skołowani, niewidzący już na oczy rodzice są w stanie zrobić bardzo wiele, by dziecko wreszcie zasnęło. Oddaliby wszystko za skuteczny sposób na uśpienie niemowlaka. A ten, jakby się zawziął, spać nie chce, wybudza się i płacze. I tak dzień w dzień, noc w noc. 

Płacz, jak wiadomo, jest pierwszym sposobem komunikacji dostępnym noworodkom i niemowlętom. W ten sposób przekazują potrzeby, tworzą komunikaty pt. "Chcę jeść", "Mam mokro", "Źle mi", "Mamo, chodź tutaj". Tak małe dzieci płacząc, nigdy nie robią nikomu na złość i nie manipulują otoczeniem. Nie potrafią. I nie dysponują jeszcze innymi środkami wyrazu, by możliwie jasno poinformować bliskich o swoim stanie. Trudno wyłączyć emocje i nie reagować na sygnały płynące od własnego dziecka. Postępując intuicyjnie, matka w odpowiedzi na płacz syna lub córki prędzej przecież pobiegnie z odsieczą niż pozostanie głucha na takie wezwanie. Reagować każe nie tylko intuicja, ale i empatia.

Trening snu metodą wypłakiwania w ogólnym zarysie sprowadza się do układania w malca w łóżeczku i opuszczania jego pokoju, nie bacząc na płacz, krzyk i protesty. Rodzic konsekwentnie nie reaguje na dźwięki zza ściany, czeka z zegarkiem w ręku i jeśli krzyki nie cichną - idzie się dziecku pokazać. Tak, tak - pokazać. Nie bierze go na ręce, nie lula, nie tuli. Potem wychodzi i wydłuża czas oczekiwania z nasłuchiwaniem. Jeśli malec uderzy w płacz (a najprawdopodobniej tak będzie) mama lub tata ma wytrzymać jeszcze dłużej i dopiero wejść do pokoju. Potem zostawia pociechę na kolejne długie minuty i tak dalej...

Reklama

Taktyka ta bolesna jest dla obu stron - rodzic wysłuchuje przeraźliwego płaczu i nierzadko czuje się jak bezduszny sadysta, a dziecko, zdezorientowane jego zachowaniem i wymęczone własnym płaczem rzeczywiście w końcu zaśnie, przekonane, że ów bliski człowiek je porzucił. Niemowlę nie ma wszak pojęcia czasu, przestrzeni ani stałości przedmiotu - gdy mama znika z jego pola widzenia, jego "zdaniem" znika całkiem. Upiorna perspektywa. Szczególnie, że smyk zostaje w pokoju sam, pozbawiony jakiejkolwiek możliwości zmiany swojej sytuacji. 

Teoretycznie po kilku dniach dziecko prowadzone tą metodą ma nauczyć się samodzielnego zasypiania oraz zaprzestać głośnego płaczu celem przywołania opiekuna. Efekt zostanie osiągnięty? Tak, ale jakim kosztem! Długotrwały, nieutulony płacz sprawia, że organizm dziecka produkuje kortyzol, nie bez racji zwany hormonem stresu. I to w dużych ilościach. Kortyzol będzie się utrzymywać na podwyższonym poziomie nawet przez kilka dni po pojedynczym epizodzie długotrwałego, nieutulonego płaczu. W takich warunkach trudniej o prawidłowy rozwój mózgu (ten rozwija się najbardziej dynamicznie w pierwszych latach życia), bo "zastrzyki z kortyzolu" mu wyjątkowo nie służą. Trudniej też o nawiązywanie prawidłowej, tzw. bezpiecznej relacji z obiektem znaczącym, czyli z najczęściej z matką. Jak we właściwy sposób przywiązać się do osoby, której nie można być pewnym?

Co równie warte odnotowania - u płaczącego malucha wzrasta ciśnienie krwi, a równocześnie obniża się poziom tlenu w tejże. Tlen zaczyna więc docierać do mózgu i do innych organów w ilościach niewystarczających, stąd przejściowe niedotlenienie, wyczerpanie, a w konsekwencji sen. Nierzadko męczący, nieprzynoszący właściwego odpoczynku. Ignorowanie długiego i głośnego płaczu przynosi też szkody emocjonalne. Zdaniem specjalistów dziecko nie stanie się przez to spokojniejsze, a bardziej lękliwe, wręcz - zrezygnowane. Otrzymuje bowiem komunikat pt. "Możesz sobie wołać, a i tak nikt ci nie pomoże" i nabiera przekonania, że świat na jaki przyszło wcale nie jest przyjaznym miejscem. Noworodki i niemowlęta nie umieją czekać, nie odraczają gratyfikacji, ich potrzeby muszą być zaspokajane natychmiast. Zwłaszcza, że dotyczą spraw fundamentalnych. Takie maluchy nie potrafią przemieścić się, by móc podejść do mamy lub innej bliskiej osoby, dlatego płacząc przywołują ją do siebie. 

Działa, więc o co chodzi?

Zwolennicy metody nie widzą problemu. Trening snu działa. Smyk koniec końców przestanie płakać i wyuczy się zasypiania w ciszy. Ale przedłużające się milczenie za drzwiami dziecięcego pokoju raczej nie będzie oznaczało niczego dobrego. Maluch najprawdopodobniej zmęczył się i nie ma siły płakać więcej. Po pewnym czasie zaśnie - ze zmęczenia i z bezradności (nie ma to jak surowe, wiktoriańskie wychowanie!). Co gorsza, z czasem pojmie, że jego płacz nic nie daje, więc będzie zasypiać z dojmującym poczuciem osamotnienia, bezsilności. Stan ten w psychologii określa się jako wyuczoną bezradność. Profesor Martin Seligman definiował ją jako przekonanie o braku związku własnego działania z ewentualną zmianą sytuacji, co prowadzi do zaniechania działania. Innymi słowy, skoro wysiłki nie przynoszą efektu, przestaną być podejmowane. 


Znana amerykańska psycholog i autorka podręczników dla rodziców, Helen Bee, podkreśla, że dzieci od momentu narodzin dysponują paletą dźwięków, która rozszerza się w miarę upływu czasu, dlatego inaczej płaczą w reakcji na ból, w odpowiedzi na niezaspokojony głód czy z powodu złości. Zdaniem ekspertki płacz z bólu, w przeciwieństwie do innych rodzajów, zazwyczaj zaczyna się nagle, tj. nie jest poprzedzony cichym kwileniem. Mimo to należy pamiętać, że każde dziecko płacze nieco inaczej i już w tym rodzica głowa, by nauczył się rozpoznawać, co oznaczają dane odgłosy. Matki bardzo szybko uczą się bezbłędnie interpretować dźwięki wydawane przez własnego potomka. Co ciekawe, nie odnotowują tak dobrych rezultatów podczas prób interpretacji płaczu obcego niemowlaka.

Na pytanie, czy rodzic ma zawsze reagować od razu, gdy tylko usłyszy płacz syna lub córki, Helen Bee odpowiada, że najlepiej by było, gdyby rodzicielska odpowiedź zależała od rodzaju płaczu. Zaznacza, że alarmujące dźwięki sygnalizujące ból, przemoczoną pieluszkę, głód czy niewygodę powinny skłaniać do błyskawicznej reakcji. Czy maluch nie będzie przez to płakać częściej? Psycholog jest przekonana, że nie. Tak może się stać (ale nie musi!), gdy rodzic będzie rzucał wszystko i przybiegał także na wezwania, które w rzeczywistości są tylko marudzeniem lub łagodnym kwileniem przed drzemką. Nie oznacza to, że kwilące dziecko ma być zostawione same sobie. Czasami, by osiągnąć efekt wystarczy być blisko, pogłaskać je po główce, mówić do niego. 

Proszę, przytul mnie

"Nie noś, bo się przyzwyczai!" - takich gróźb wysłuchuje prawie każda młoda mama. Dziś już wiadomo, że to absurd. Dziecka nie można "zepsuć" oferując mu bliskość, ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Należy pamiętać, że przez dziewięć miesięcy życia wewnątrzmacicznego było niemal nieustannie kołysane, uspokajane matczynym głosem lub/i biciem jej serca. Po drugiej stronie brzucha będzie chciało zachować maksymalnie dużą fizyczną bliskość. Nie wymyślono lepszego sposobu na uspokojenie niż noszenie, tulenie, głaskanie. Zresztą, kontakt fizyczny z ukochaną osobą sprawia przyjemność ludziom w każdym wieku. Jeśli nawet malec przyzwyczai się czegoś, w miarę dorastania będzie się tych przyzwyczajeń pozbywał. Noszenie roczniaka czy sprawnie dreptającego dziecka kilkunastomiesięcznego doprawdy udaje się już tylko nielicznym!

Rodzice, którzy z powodu niewyspania i prawdziwej desperacji sięgają po metody tego typu (np. słynne "3-5-7", zasadę ograniczonego płaczu czy podnoszenie/odkładanie wypromowane przez supernianię z Wielkiej Brytanii, Tracy Hogg) zwykle nie wytrzymują z nimi długo. To przecież nie tylko wyjątkowo trudny i bezcelowy sprawdzian dla ich nerwów, ale przede wszystkim - prawdziwa męczarnia dla dziecka. Entuzjaści tych strategii proponują niekiedy zagłuszanie płaczu własnego syna lub córki głośną muzyką ze słuchawek (sic!) lub przekazanie pałeczki innej osobie, np. partnerowi, bo być może on będzie umiał zdystansować się i wyłączyć emocje. Cóż, główny (najmniejszy!) bohater całego zamieszania niestety nie będzie mógł wyłączyć emocji. Nie będzie nic z tego pamiętać? Pewnie nie, ale nadwyżka kortyzolu, chroniczny stres i nadmiar negatywnych emocji zrobią swoje. 

Zaraz, zaraz, malec jest wykąpany, nakarmiony, ma sucho, a mimo wszystko nie chce spać i jeszcze płacze? Paradoksalnie może mieć jeszcze mnóstwo powodów do krzyków - ból (może to kolka albo bolesne ząbkowanie?), nieodpowiednia temperatura (jest mu za zimno lub za gorąco i samodzielnie nie poradzi sobie z tym problemem), zmęczenie (czasami zbyt duże, jak na ironię, nie pozwala tak łatwo zasnąć; dorośli mają z tym problem, a co dopiero małe dzieci!), albo, a raczej - przede wszystkim, chęć bycia blisko z drugą osobą. Nieodpowiadanie na tę potrzebę niesie za sobą określone skutki psychologiczne - dziecko staje się płaczliwe, wycofane, nadwrażliwe, nieufne, a w późniejszym czasie może mieć problemy emocjonalne. 

Równie szkodliwe, wprowadzające chaos i zamęt jest nieustanne podnoszenie i odkładanie metodą Tracy Hogg, słynnej brytyjskiej "zaklinaczki dzieci". Czy jazda "góra-dół" może ukoić rozdrażnione, senne choć niemogące zasnąć dziecko? Wątpliwe. Strategia ma jednak grono fanów, jako ferberyzacja w wersji złagodzonej. 

Trudno winić rodziców nieświadomie stosujących metody związane z wypłakiwaniem się czy posądzać ich o złą wolę - swego czasu miały doskonałą prasę i wydawały się sensowne, logiczne. Jeśli przynosiły skutek, tj. dziecko rzeczywiście zasypiało (dziś już wiadomo, że nie nastąpiło pogodne samouspokojenie, a zmęczenie i swoista smutna rezygnacja), tym łatwiej było uwierzyć w słuszność tych strategii. Wielu wciąż jeszcze wierzy, że można nauczyć dziecko samodzielnego zasypiania poprzez zostawianie je w samotności pustego pokoju. A przedstawiciele starszych pokoleń celują w formułowaniu takich mądrości jak np. "popłacze, popłacze i przestanie", czy "dziecko musi ćwiczyć płuca".

Niestety, księgarniane półki nadal uginają się od poradników zawierających treści, które można określić mianem szkodliwych. Trudno pozbyć się wrażenia, że promują tresowanie dzieci, a nie zaspokajanie ich potrzeb emocjonalnych. Na szczęście istnieją alternatywy - metody spod znaku zasypiania bez płaczu i... słuchanie własnej intuicji. Na tym rodzice, a przede wszystkim ich dzieci, zwykle wychodzą najlepiej.

***Zobacz także***

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy