Reklama

Zapytaj o drogę

Książka rozbija na atomy emocje, o których nie da się opowiedzieć słowami. Zadziwiające, że jednak składa się z wyrazów. Jeśli ktokolwiek chciałby zostać lepszym człowiekiem, powinien przeczytać „Drogę Jana” Doroty Danielewicz.

Żyjemy w dwóch równoległych światach. Pierwszy z nich nie widzi drugiego, albo zapomina o nim. Drugi z kolei, doskonale zna świat pierwszy, ale może go jedynie obserwować i podziwiać z zazdrością, że jest, jaki jest.  

Pierwszy z tych światów jest światem ludzi pełnosprawnych. Drugi do pełnosprawnych ma często, albo i zawsze, dodaną partykułę "nie".

Czasami aż trudno uwierzyć, że udaje się współistnieć tym dwóm wymiarom równolegle. A przecież nie ma między nimi mostu, jest tylko i wyłącznie przepaść.

Reklama

Mogłabym napisać, że "Droga Jana" Doroty Danielewicz jest książką o wymiarach równoległych, ale nie tylko. To historia napisana pastelowym atramentem, za to o kalibrze wagi ciężkiej, tak ciężkiej, że zrozumieć mogą ją tylko nieliczni.  

"Rodzicu dziecka, które nigdy nie będzie samodzielne..." - zwraca się do czytelnika niejednokrotnie autorka. Ona najlepiej zdaje sobie sprawę, że rodzic zdrowego syna czy córki nie jest w stanie pojąć ogromu przeżyć ojca i matki dziecka niepełnoprawnego. Wie, o czym mówi, z autopsji.

Ale siłą powieści jest nie tylko prawda. Język "Drogi Jana" sprawia, że czyta się ją momentami niczym tomik wierszy, ze zdziwieniem konstatując fakt, że zdania ułożone są ciągiem, jak proza. Na szczęście dobór słów sprawa, że nie ma w tym nic z pretensjonalności. Autorce udało się uniknąć syndromu Paulo Coelho.

Dorota Danielewicz pisze o swoich przeżyciach bardzo szczerze, ale nie przekracza granicy, za którą ktoś mógłby oskarżyć ją o ekshibicjonizm. Bardziej mama, niż mater dolorosa, niezwykle świadoma swoich przeżyć i emocji.

"Droga Jana" mogłaby mówić o wszechogarniającym poczuciu osamotnienia i rozpaczy. Jednak skala uczuć pojawiających się jest o wiele większa. Są przecież małe radości i zachwyty. Brakuje tylko beztroski. Choroba, która stoi za dzieckiem, jest jak rzucany przez nie cień. Nie można myśleć tylko o synu, kiedy cień zza jego pleców staje się coraz większy. Urasta tak bardzo, że zabiera zdrowie.  

Utrata umiejętności, które posiadał Jan, tytułowy bohater, sprawia, że stał się osobą całkowicie zależną od innych. Jest dorosły, jednak nie może opowiedzieć własnymi słowami o swoim życiu. Oprócz chodzenia i innych czynności motorycznych, znika jego język. Jan znika.  

Nie zniknie jednak całkiem - za sprawą napisanej przez jego mamę książki.  

Poetycki wymiar "Drogi Jana" sprawia, że nie jest to lektura na jeden wieczór. A może nie chodzi tu o język, ale o emocje, które dotykają spraw tak osobistych i delikatnych, że często zapominany o ich istnieniu. Bo rodzice dzieci niepełnosprawnych płaczą w samotności, nie chcą pokazywać łez światu, starając się za wszelką cenę być jego częścią.  

Wolałabym, żeby ta książka nigdy nie powstała. Żeby Jan nie był jednym z 80 ludzi na świecie dotkniętych galaktosialidozą. Wolałabym wyrzec się wszystkich wzruszeń, które budzą napisane przez autorkę słowa. I wiem doskonale, że ona też by wolała. Tu jednak wola nie istnieje. Jest rzeczywistość. Pozostaje więc tylko schylić głowę, pięknie się ukłonić i powiedzieć pani Dorocie: "dziękuję".

           

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy