Dopóki żyję, to gram

Znam ludzi starych, którzy nie są starzy. Staram się nie wpadać w panikę. Uprawiam specyficzny zawód, który daje mi odczuć upływ czasu - opowiada Dorota Segda.

Dorota Segda
Dorota SegdaDariusz Senkowski materiały prasowe
Dorota Segda
Dorota SegdaDariusz Senkowski materiały prasowe

Na tegorocznej maturze uczniowie musieli napisać kilka słów na taki temat: "Rozmawiamy, ale nie komunikujemy się zbyt dobrze". Gdyby dzisiaj pani pisała maturę, to jaka byłaby pani odpowiedź?

Dorota Segda: - Pierwsze co mi przychodzi do głowy, to ludzie siedzący przed ekranami komputerów, niewychodzący z domu. Wydaje im się, że rozmawiają, ponieważ wymieniają zdania często z kimś, kogo nawet nie znają. Człowiek to nie tylko  z d a n i a.  Człowiek to również jego mimika, jego aura, to, jak patrzy nam w oczy, kiedy słucha. Z takiej rozmowy możemy się czasem dowiedzieć prawdziwszych rzeczy niż tylko poprzez wypowiadane słowa. Istnieją teraz nawet różne socjotechniczne oszustwa, które uczą, jak prowadzić rozmowę z podwładnym, żeby wyglądać na groźnego szefa, w którą stronę przechylać głowę, aby pokazać, że jestem kompetentny i pewny siebie lub wręcz przeciwnie - uległą i pokorną osobą.

Czyli sprawa jeszcze bardziej się komplikuje.

- Pisałam pracę habilitacyjną, w której analizowałam wraz z psychologiem swoje role telewizyjne, właśnie pod kątem gestów, które robię. Psycholog w ogóle nie znając treści sztuki, oglądając ją z wyłączoną fonią, bardzo dokładnie opisywał mi, kogo gram. I świetnie to robił. Stąd moje przeświadczenie, że nie można rozmawiać bez patrzenia w oczy, bez patrzenia na gesty, miny, na całego człowieka. Ale ten problem idzie dalej. Wystarczy włączyć telewizor i zobaczyć, jaki pozór rozmowy dają nam politycy. Mo­nologują, ale mówią, że rozmawiają. Coraz mniej potrafimy słuchać drugiego człowieka. Sami przez to tracimy.

Z czego to wynika?

- Być może z tego, że wzrasta nasz egocentryzm, że życie jest szybkie. Żeby posłuchać drugiego człowieka, trzeba mieć na to czas. Rozmawiając teraz z panią, bardzo się skupiam, aby nie myśleć o tym, co robiłam przed chwilą lub co będę robić za chwilę. Muszę usłyszeć pytanie, bo inaczej nie odpowiem na nie. Zatem potrzeba czasu i zaangażowania. Brak tych rzeczy powoduje niechlujstwo w relacjach, w komunikacji. Czytam teraz opowiadanie Edgara Kereta, izraelskiego pisarza. Moi studenci będą robić dyplom na podstawie jego opowiadań. I tam jest jedno takie, króciusieńkie, o wypowiedzi, o tym jak cenne jest słowo. Zdrowy człowiek powie: "strasznie cię kocham". A kiedy ten człowiek miałby astmę i musiałby wyrzucić z siebie tylko te najistotniejsze wyrazy, to pewnie nie powiedziałby "kocham cię strasznie", ale być może samo "kocham cię".

"Kiedy masz atak astmy, brak ci oddechu. Kiedy brak oddechu, trudno mówić. [...] Kiedy ktoś w czasie ataku mówi: «Kocham cię»" czy «Strasznie cię kocham» - jest różnica. Różnica słowa. Słowo to wiele, bo tym słowem może być: «usiąść», «inhalator» albo nawet «karetka»". (z opowiadania "Astma" Etgara Kereta ze zbioru "Rury")

- Słowo, które stworzyło świat, bo przecież Bóg powiedział "stań się" i się stało, przestało mieć znaczenie. Nie ważymy słów.

Czy ludzie mówią teraz inaczej niż kiedyś?

- Tak, to widać po kolejnych rocznikach w szkole teatralnej. Często ci młodzi ludzie mówią SMS-ami. Nie umieją z ważnych słów budować pięknych zdań. To również powoduje, że mają gorszą wymowę. Coraz trudniej jest uczyć studentów pięknego mówienia, dykcji.

Zaobserwowała pani taką spektakularną zmianę u któregoś ze swoich studentów? Że ktoś, kto nie słuchał i był zamknięty na drugiego człowieka, nagle się otworzył?

- Zmianę u studenta jako u osoby prywatnej czy u studenta‑aktora?

No tak, to dwie sfery.

- Właściwie nie. Właściwie to prywatność i scena jakoś się przenikają. Nie mówię, że człowiek zły nie mógłby zagrać anioła, bo mógłby. Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że w teatrze najważniejszy jest dialog. Nieustannie musimy współistnieć z partnerem na scenie. Przy odrobinie empatii zaczynamy zauważać, że kiedy nie słuchamy, to nas samych bardzo ogranicza na scenie. Jak sobie z tego student zda sprawę, to już dużo! To nie jest proces, który się dzieje tak "na pstryk". Jeżeli studenci są otwarci, to ta wiedza w nich owocuje, fajnie dojrzewają. Wtedy można powiedzieć, że rozwijają też swoje człowieczeństwo. Ale też w drugą stronę: kiedy jako ludzie nabywamy umiejętności słuchania i prowadzenia prawdziwej rozmowy, stajemy się też lepszymi aktorami.

George Sand, którą zresztą za godzinę będzie pani grać w teatrze, powiedziała, że najlepsze słowa to słowa najkrótsze. Zgodziłaby się pani z tym? Pani lubi Różewicza i Herberta. Oni wylewni nie byli.

- No tak, ale to poezja, która zmieniła się od czasów Mickiewicza i potrzebuje syntezy. A z nami, ludźmi, dzieje się zupełnie coś innego. Te krótkie słowa, krótkie wypowiedzi, są raczej świadectwem nieumiejętności porozumiewania się. Jeżeli w telewizji zaczyna mówić niepolityk, tylko gość z innej dziedziny, to od razu robi się jakoś jaśniej. Człowiek otwiera oczy i słyszy, że płyną piękne słowa, że ma miejsce próba autentycznego dialogu. Takich ludzi jest mało w telewizji.

Różewicz napisał kiedyś taki wiersz, w którym opisuje, jak to pisał godzinę lub dwie, jak go gniew ogarniał i łzy napływały do oczu i nagle spostrzegł, że przez ten cały czas nie miał pióra w dłoni. Zdarzyło się pani wejść na scenę w niewłaściwym momencie?

- Pewnie rozmawiał wtedy sam ze sobą bardzo intensywnie. Zdarzyło mi się ze dwa razy w życiu mieć sytuację jak z koszmarnego snu. Siedzę w garderobie i nagle słyszę, że powinnam już być na scenie.

Rzeczywiście aktorzy mają takie sny?

- To jest naprawdę jeden z naszych koszmarów. Ta sytuacja przydarzyła mi się całkiem niedawno w "Hamlecie", w którym gram Gertrudę. I przysięgam, że nie wiem, dlaczego nie wyszłam. Coś rozproszyło moją uwagę i o mało nie połamałam nóg, próbując dobiec do sceny. Ten stres i to, co człowiek usiłuje dać z siebie, gdy już wpadnie na tę scenę, jak próbuje wynagrodzić swój błąd publiczności. Oczywiście widzom wydaje się, że tak miało być. Natomiast nam, aktorom, zawsze się wydaje, że to jest koniec świata.

A zapomniała pani kiedyś tekstu?

- Tak. I nie ma nic gorszego, jak bać się potem tego miejsca w następnym spektaklu. To jest rodzaj traumy. Ostatnio rozmawiałam z panią Ewą Lipską, zadała mi podobne pytanie. I jej się to tak spodobało, że powiedziała: musimy na ten temat napisać sztukę. O aktorce, która raz zapomniała tekstu w sztuce i nie może wyjść poza ten moment zapomnienia. Może to powinna być rozmowa z psychoterapeutą.

A teraz taka sytuacja, tym razem z koszmaru ucznia. Uczy się uczeń wiersza, uczy, ale jest jeden fragment, zdanie zaledwie, którego nie może zapamiętać i już. Powtarza w domu, ale zawsze w tym miejscu poprzestawia wyrazy, wstawi nie taki czasownik jak potrzeba. Jak zawodowiec takie miejsca pokonuje?

- Uczeń uczy się na pamięć wiersza, który powie jeden jedyny raz na lekcji polskiego. U mnie jest inaczej. Moje ciało uczy się tekstu. Być może ja nawet nie umiałabym pani powiedzieć tekstu teraz przy kawie, ale jak stanę na scenie, a ona uruchomi moje ciało, a ciało uruchomi pamięć, to nie będzie żadnego problemu. To tak jakby ten tekst krążył w moim krwiobiegu. A jednak można go zapomnieć...

Irena Kwiatkowska przepraszała Boga za złą grę. Krystyna Janda nie może patrzeć na siebie na ekranie. A pani?

- Ja mam i jedno, i drugie. Może nie przepraszam Boga, ale czuję się okropnie, że nie dałam z siebie wszystkiego. Czuję się winna, nawet jak ludzie na widowni są zachwyceni. Natomiast gdy dam z siebie wszystko i dostanę brawa, to przeżywam rodzaj katharsis. Na ekranie też nie mogę na siebie patrzeć. Ktoś kiedyś powiedział, że miarą talentu jest stopień niezadowolenia z samego siebie.

Można popaść w depresję.

Rzeczywiście niektórzy mają to doprowadzone do skrajności. Tak ich to zjada, że nie mogą grać. Wycofują się.

Jak wyglądał pani dzienniczek ucznia? Była pani prymuską czy wręcz przeciwnie?

- Wstyd powiedzieć, ale trochę wagarowałam. Mam w swojej naturze coś nie do przejścia. Czasami lubię to w sobie, a czasami nie, i się wstydzę. Nie jestem w stanie robić rzeczy, których nie lubię. W związku z tym, gdy mi w szkole serwowali nauczycieli, których nie mogłam polubić, lub materiał, który był nudny, nie byłam w stanie w to wejść. Uczyłam się tylko tego, co lubiłam. Natomiast gdy przyszłam do szkoły teatralnej, znalazłam się w świecie, do którego tęskniłam. I nagle stałam się prymuską. Wszyscy myśleli, że taka moja natura od urodzenia. Że chodzę na wszystkie zajęcia, że zawsze pierwsza umiem tekst. Bardzo by się zdziwili, gdyby mnie zobaczyli w liceum.

Często słyszę o tej cesze od osób spełnionych zawodowo, którzy poświęcili swoje życie pasji.

- Myślę, że właśnie brak pasji, ukierunkowania, może być problemem dla młodych ludzi. Są dzieci, które mają ze wszystkiego piątki, a potem, gdy dorosną, nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Kończą jedne studia, potem drugie. Myślę, że jest to w pewien sposób ich tragedia życiowa. Ja dziękuję Panu Bogu, że od zawsze wiedziałam, że chcę być aktorką.

To prawda. Wszechstronność do pewnego momentu jest zaletą, ale w pewnym momencie staje się wadą, bo człowiek jest we wszystkim dobry, ale w niczym najlepszy. Jaki był ten wytęskniony świat?

- Ja kochałam poezję. Kochałam mówić poezję i poszłam do szkoły z takim zamiarem. A to, że po drodze dawali mi inne zadania, zaskakiwało mnie, ale je wykonywałam.

Ale nie musiała pani na egzaminie do szkoły udawać zsiadłego mleka? Pamiętam, że kiedy byłam w liceum, osoby, które chciały zdawać do szkoły teatralnej, przygotowywały się do tego typu zadań.

- Czasami zadaje się takie dziwne etiudy, żeby sprawdzić, czy ktoś ma wyobraźnię, czy umie myśleć abstrakcyjnie. Nawet jeżeli w panice niczego oryginalnego nie wymyśli, to od razu widać, czy reaguje spontanicznie, czy ma odwagę zaproponować coś głupiego. Jeżeli ktoś staje i drapie się w głowę, to znaczy, że nie jest organiczny.

Pani od lat wykłada na PWST, ale mnie zaciekawiły te warsztaty w Malawi. Uczyła tam pani, jak pokonywać kompleksy, rozwinąć pamięć, być tolerancyjnym. To jak pokonać kompleksy?

- Za dużo powiedziane, że uczyłam. Zrobiłam parateatralne warsztaty w małej wiosce Nkhota‑Nkhota dla osób, które miały zostać nauczycielami. To było cudne spotkanie. Przede wszystkim na tych warsztatach była mowa o pokonywaniu kompleksów u dzieci. W jaki sposób nauczyciele powinni postępować, aby opanować dziecięcy lęk przed grupą, żeby te dzieci otworzyły się na inność, żeby zaczęły słuchać, żeby nie bały się odzywać.

Czy nie tego właśnie uczy pani przyszłych aktorów?

- Tak, jakaś część ćwiczeń pokryła się z tymi z pierwszego roku szkoły teatralnej. Trzeba się przestać wstydzić robić głupie rzeczy.

A skąd pomysł wyjazdu do Malawi?

- Na prośbę wolontariuszy z akcji Młodzi Światu. Pomagałam im rozpropagować akcję "Adopcja dzieci na odległość". A oni projektem na budowę szkoły w Afryce wygrali unijne pieniądze. W ramach tego projektu trzeba było przeszkolić ludzi, którzy nigdy w życiu nie byli nauczycielami. Zapytali mnie, czy nie chciałabym przyjechać do Malawi i poprowadzić warsztatów. Długo wymyślałam program. Na szczęście spotkałam mieszkającego w Malawi od lat, niezwykle mądrego księdza Pawła, który powiedział, abym im opowiadała po prostu o tym, co mnie samą fascynuje. Oni od razu wyczują, czy mówię do nich z serca, czy uczę ich jakichś mądrości z książek. I ta rozmowa mnie otworzyła. Pomyślałam - przecież też jestem nauczycielem w Polsce...

Jest taka jedna rzecz, którą pani przywiozła z Malawi do Polski?

- Przywiozłam w sercu ludzi, których tam poznałam. Niczego wspanialszego nie można przywieźć.

Dorota Segda
Dorota SegdaMarek UlatowskiMWMedia

Przychodzi Dorota Segda, do lekarza, a lekarz...

- Mówi: "O, dzień dobry, pani Doroto, jestem wielbicielem pani talentu". To mi się ostatnio zdarzyło i było bardzo miłe. Krótko mówiąc, rzadko jestem pacjentem anonimowym. Dla mnie na szczęście. Czasami to bardzo pomaga. Zdarza się, że lekarz ma świadomość, iż musi mnie szybko postawić na nogi, bo jak nie będę w stanie zagrać spektaklu, to ten spektakl zostanie odwołany dla 400 osób. My, aktorzy, czujemy wielką odpowiedzialność za spektakl. Odwołanie przedstawienia to jest dla nas coś nie do pomyślenia. Dopóki żyję, to gram.

Żadnych niemiłych niespodzianek?

- Kiedyś w środku nocy zawiozłam moją siostrę z dzieckiem z wysoką gorączką do szpitala dziecięcego. One weszły do środka, a ja 20 minut szukałam miejsca do zaparkowania. Zanim doszłam do nich, moja siostra zdążyła przejść przez długą drogę upokorzeń i niepotrzebnych nerwów. Widzę, że to nie zawsze wygląda różowo.

Na czym polegały te upokorzenia?

- Czasami lekarz potrafi nie lubić pacjenta za samo to, że pacjent jest. Jakaś matka z chorym dzieckiem zawraca mu głowę w środku nocy. A więc on robi łaskę, że się w ogóle odzywa. Lekarz musi być empatyczny. To najpiękniejszy zawód świata, więc chyba warto pamiętać o jego misji...

Powiedziała pani "Życie stwarza mi możliwości pomagania i to nadaje sens życiu". A co jeszcze nadaje ten sens?

- Nie powiem nic odkrywczego - że zawód, który się kocha, że miłość, rodzina. Trzeba lubić życie. Nie mówię, że zawsze. Zresztą niewielu osobom jest to dane. Może buddyjskim mnichom, ale oni z kolei nie podniecają się za bardzo z powodu tego życia. Ja wolę być sfrustrowana jednego dnia po to, by nazajutrz skakać z radości, że słońce świeci, że mi kwitną kwiatki na grządkach. Stoicki spokój to nie jest moja natura. Staram się kontemplować życie w drobnych jego przejawach.

Jak niezwykły widok z pani okien? Podobno widzi pani cały Kraków.

- W tych drobnych rzeczach jest sens mojego życia.

A co dają rydze? Pani lubi chodzić na grzyby. Wydaje mi się, że grzyby zbiera się też po to, biorąc w nawias ich marynowanie czy inne kulinarne specjały, aby zyskać właśnie ów stoicki spokój.

- Ale ja się nimi strasznie cieszę! Tu o spokoju nie ma mowy.

Przeczytałam kiedyś, że dla dobrego samopoczucia człowiek potrzebuje 4 elementów: poczucia przynależności, pasji, niezależności i poczucia czasu. W jakim momencie życia teraz się pani znajduje?

- Zaczęłam myśleć o upływającym czasie.

To dobrze czy źle?

- To jest dowód na przejście, nie chcę powiedzieć: w smugę cienia, bez przesady... Ale to już jest taka naprawdę dorosłość. Może stąd krok do starości, ale tak naprawdę to nie wiem, co to znaczy. Znam ludzi starych, którzy nie są starzy. Staram się nie wpadać w panikę. Uprawiam specyficzny zawód, który daje mi odczuć upływ czasu. Są role, których już nigdy nie zagram. Są lata, które mijają dla mnie bezpowrotnie i często jest mi z tego powodu przykro. Dla młodych aktorek jest więcej ról niż dla dojrzałych.

- Ale mam poczucie spełnienia. Ostatnio musiałam przygotować teczkę, która miała zawierać mój dorobek artystyczny. Oprócz tego, że to była prawdziwa męka - nie mam daru do archiwizowania recenzji - to potem jak na nią spojrzałam, pomyślałam: nie jest źle, 50 ról w teatrze i to naprawdę dużych ról, 40 w teatrze telewizji. Oczywiście mam ciągły niedosyt.

maj 2011

Okładka książki
Okładka książkiINTERIA.PL/Informacja prasowa
INTERIA.PL/Informacja prasowa
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas