Listy miłości

Wkrótce po naszym ślubie zmieniłam pracę, zaczęłam prowadzić lektorat języka francuskiego na Uniwersytecie Warszawskim. Męczyła mnie ta ciągła dyspozycyjność, nocne telefony i Twoja stała dezaprobata.

article cover
Wydawnictwo WAB

- A teraz wspomnienie o profesorze Arturze Elsnerze.

Poczułam w sercu bolesne ukłucie, zupełnie jakby ktoś wbił w nie coś ostrego. Wspominali ojca jego współpracownicy, jego studenci. Niektóre nazwiska pamiętałam. To, kiedyś tak ważne dla mnie, nie pojawiło się. Może ten człowiek już nie istniał, może nie przeżył wojny. Ktoś mi nieznany mówił:

- Profesor Elsner przeniósł się do getta jesienią czterdziestego roku ze swoją piętnastoletnią córką Elżbietą. Nie ma informacji, czy przeżyła wojnę. Matka, która przebywa obecnie w Izraelu, nic o niej nie wie...

A więc pojechała tam. To było do niej podobne. Czy raczej całkiem niezrozumiałe. Czy ją też zabijały wyrzuty sumienia... Nie odkryłeś, co się we mnie dzieje, spokojnie przeglądałeś gazetę. Może nie słuchałeś tego, co mówią o jakimś Żydzie. Ten jakiś Żyd to był mój ojciec. W tamtej chwili poczułam się przy tym stole jak ktoś obcy. Nie byłam ani Twoją Krysią, ani Twoją żoną. Byłam Elżbietą Elsner. Być może dlatego w niespełna miesiąc później mi o tym przypomniano.

Wracałam z uniwersytetu, było wczesne popołudnie. Świeciło słońce, może dlatego postanowiłam iść piechotą. W jakiejś chwili zorientowałam się, że jedzie za mną czarny citroen. Zatrzymałam się przy wystawie i stwierdziłam że kierowca przyhamował. Ruszyłam nieco szybciej. Ta zabawa trwała gdzieś do wysokości Alej Ujazdowskich, kiedy skręciłam w Piękną, samochód dogonił mnie. Ktoś otworzył drzwiczki.

- Niech pani wsiada - usłyszałam.

Z tylnego siedzenia wychylił się mężczyzna, zapraszając mnie do środka. Rozpoznałam w nim pułkownika, któremu zawdzięczaliśmy Twoje oczyszczenie z winy "na tyle małej", że mogli ją puścić w niepamięć... Zawahałam się, nie mogłam jednak zlekceważyć tego zaproszenia. Był rok pięćdziesiąty drugi. Wsiadłam. On kazał kierowcy ruszyć, nie podał żadnego adresu, ale sądziłam, że jedziemy do pałacu Mostowskich. Zdziwiłam się, kiedy się zorientowałam, że jedziemy w innym kierunku. Przez chwilę w lusterku mignęły mi jego oczy, uderzyło mnie ich zimno. Przyzwyczajona byłam do Twoich jasnych oczu, te były ciemne i, nie zawahałabym się powiedzieć, mroczne. Ten cały pułkownik był dla mnie postacią zagadkową, jakby przeniesioną z Dostojewskiego. To, co działo się dookoła, mogłoby też zresztą uchodzić za adaptację jego powieści. Małość ludzka, zbrodnia, niewinne ofiary zbrodni... Zatrzymaliśmy się przed jakimś blokiem. On wysiadł, skinął na mnie. Kierowca został w wozie.

- Dokąd idziemy? - spytałam, ale nie otrzymałam odpowiedzi.

Szedł pierwszy, ledwo mogłam nadążyć. Na drugim piętrze otworzył drzwi własnym kluczem. Zawahałam się, ale weszłam za nim do środka. Sądziłam, że to jakieś ich zakamuflowane biuro, zaskoczył mnie więc wygląd pokoju. To był zwykły, umeblowany pokój.

Nie poprosił mnie, żebym usiadła albo zdjęła płaszcz. Sam też stał w rozpiętym płaszczu, był po cywilnemu. Milczenie się przedłużało.

- Gdzie ja jestem? - spytałam wreszcie.

- Jest pani w mojej garsonierze - odrzekł wolno, patrząc mi prosto w oczy.

- W jakim celu?

- Przypuśćmy, że chciałbym się z panią pieprzyć.

Wewnętrzny dygot, jaki od pewnego czasu odczuwałam, nagle ustał.

- Musiałby pan mieć na to moją zgodę - odpowiedziałam spokojnie.

- Mam ją, od pierwszej chwili.

Roześmiałam się, mogę chyba napisać, że roześmiałam mu się prosto w twarz. Byłam już przy drzwiach, gdy dopadły mnie jego słowa:

- Dokąd, Elżbieto Elsner?

To było jak strzał w plecy. Wolno wróciłam do pokoju.

- Czego pan chce?

- Już pani powiedziałem.

- Jeden raz czy więcej?

- Aż mi się pani znudzi.

Staliśmy naprzeciw siebie.

- Dlaczego dopiero teraz? - spytałam, musiałam dać sobie trochę czasu na podjęcie decyzji. Nie wiedziałam jeszcze, co dla mnie oznacza to, że on wie, kim naprawdę jestem, czy raczej, kim byłam.

- Z sekretarką towarzysza nie wypadało. Zresztą aż tak mi się nie śpieszyło.

Wiedziałam, że mam do czynienia z człowiekiem bezwzględnym. Nie miałam co liczyć na to, że zmięknie, tacy ludzie jak on nie mieli sumienia.

- A jeżeli odmówię?

- No... będziemy mieli dwa wyjścia. Albo przymkniemy mężulka, albo wystosuje się donosik. O tym, kim naprawdę jest jego żona, czy raczej, kim była w getcie.

A więc wiedział o mnie wszystko. Patrzyłam na niego z niedowierzaniem. Czy to możliwe, żeby był takim samym człowiekiem jak ja, jak inni? Przecież to, co robił teraz ze mną, było podłością, jakiej nie można nazwać. Nie istniało na nią określenie.

- Mogę się zwrócić do towarzysza.

- Teoretycznie tak, ale pani tego nie zrobi. Chociażby z tego powodu, że któregoś dnia mężulek może znaleźć na swoim biurku anonim, jeden, potem drugi...

- Niech pan przestanie - przerwałam mu ostro - i proszę nie wspominać o moim mężu. I nie nazywać go mężulkiem. Jest pięknym człowiekiem, a pan małym szantażystą.

- Ale ten piękny człowiek nie wie, kim była jego piękna żona. Ciekawe, jak by się zachował. Może by jednak przebaczył. To w gruncie rzeczy mięczak.

- Zabraniam panu mówić o nim!

- W porządku. Niech go pani kocha tą czystą miłością. Mnie interesuje tylko pani ciało. Podnieca mnie jak żadne inne. Może celowo odwlekałem nasze spotkanie. Mam żyłkę myśliwego...

- Nie wątpię - odrzekłam z nienawiścią.

- To lubię. - Roześmiał się. - Jego pani będzie kochać, a mnie nienawidzić. Te uczucia są tak blisko siebie, że trudno je odróżnić.

Nagle wpadło mi coś do głowy.

- Mój mąż wie wszystko.

Jego oczy pociemniały, potem znów roześmiał się.

- Czyżby?

Mierzyliśmy się wzrokiem, ale już wtedy przegrałam i niestety wiedzieliśmy to oboje. Z wściekłością zaczęłam się rozbierać. On przyglądał mi się z szyderczą miną, w pewnej chwili podszedł i ujął mnie silnie za ramiona.

- Pończochy zdejmę ci sam - powiedział.

Pchnął mnie na kozetkę, która była twarda, przykryta materiałem we wzory. Zupełnie jak u lekarza - przemknęło mi przez myśl. I tak postanowiłam to traktować. Poczułam, jak wolno zsuwa mi pończochy, najpierw z jednej, potem z drugiej nogi. Ogarnęło mnie dziwne uczucie. Moje ciało zaczęło oddalać się ode mnie, traciłam nad nim kontrolę. Dotknięcia rąk tego człowieka przyjmowałam z wewnętrznym dygotem, a kiedy poczułam jego język, usłyszałam swoje jęki. To wszystko bardziej mnie przerażało niż poprzednia sytuacja. Czułam się zniewolona, nie mogąc wyrwać się z tego, co z wolna się stawało. Nie mogłam się przed tym bronić. Opanowało mnie zwierzęce pożądanie, niemal zaczęłam żebrać.

- Już... już...

- Jeszcze nie - odpowiedział znienawidzony głos.

Doprowadził mnie do tego, że skręcałam się jak w konwulsjach opanowana tylko jednym pragnieniem. W końcu jego głowa wyłoniła się spomiędzy moich ud, podciągnął się i nagle poczułam go w sobie. W sekundę przeżyłam orgazm, który niemal mnie zmiażdżył. I wszystko się dla mnie skończyło. Ale on jeszcze we mnie pozostał, uniósł się na rękach, obserwując moją bezbronną twarz. Widziałam jego orgazm, który jeszcze bardziej ściągnął mu rysy. Oczy pociemniały, zadrgały mięśnie policzków. Żadnej słabości, na którą podświadomie liczyłam. Wstał, ubrał się, zapalił papierosa.

- Łazienka jest tam. - Wskazał ręką w stronę małego przedpokoju.

Pozbierałam swoje rzeczy i nie spoglądając na niego, powlokłam się do łazienki. Była dość obskurna, żelazna wanna na nóżkach z urwanym prysznicem, umywalka, nad nią prostokątne lustro z półką, na której leżała maszynka do golenia. Ujęłam ją, stwierdzając, że nie ma w środku żyletki. Na wszelki wypadek ją stamtąd usunął, w końcu był specjalistą od odkrywania ludzkich tajemnic. Musiał oczekiwać, że po czymś takim nie będę przepadała za sobą czy raczej za swoim ciałem. Nagle dotarło do mnie, że zawsze ilekroć spotykało mnie coś złego, zamykałam się w łazience, a więc to nie był mój koniec, to był tylko dalszy ciąg...

Nie wiem, ile czasu tam siedziałam. On zastukał w drzwi.

- Jest pani gotowa?

Bez słowa podał mi płaszcz, torebkę. Schodząc po schodach, nie zaczekałam na niego. Zamknął drzwi, po chwili dołączył do mnie.

- Mogę panią podwieźć - zaproponował.

- Dziękuję - odparłam. - Wolę iść piechotą.

- To dosyć daleko.

- Poradzę sobie.

Przyjął do wiadomości, wyminął mnie, kiedy wyszłam na ulicę, nie było samochodu. Nie bardzo wiedziałam, gdzie jestem. Spytałam przechodnia, jak dojechać stąd na Noakowskiego.

- Musi pani się przesiąść - odparł normalnym, nawet chyba przyjaznym tonem.

Powinnam była najpierw wsiąść w jeden tramwaj, który niedaleko miał pętlę, a potem jechać innym tramwajem. Ruszyłam w stronę pętli. Musiałam zorganizować jakoś swoje życie. Teraz czekało mnie najtrudniejsze: wejść do domu i spojrzeć Ci w oczy. Tak, Andrzeju, postanowiłam żyć z Tobą dalej. Jeszcze tego samego dnia czy raczej nocy po tym dniu, kochaliśmy się. Obejmowałam udami Twoje biodra, ale pod moimi powiekami zmagały się ze sobą dwie zrośnięte sylwetki, jedna jasna, niemal ze słoneczną aureolą wokół głowy, druga ciemna, jak nakreślona węglem. Ustawiały się do mnie raz jedną, raz drugą stroną. Widziałam je wyraźnie, w czasie orgazmu przez chwilę zamajaczyły tamte zimne oczy... Potem, kiedy już spałeś, wymknęłam się do łazienki.

Zapaliłam światło i w lustrze oglądałam swoją twarz. Zsunęłam koszulę i przyglądałam się piersiom, dotknęłam brzucha, wsunęłam palce pomiędzy uda. Już tak kiedyś siebie badałam i była to ta sama ciekawość. Dołączyło do niej zdziwienie, że te piersi, brzuch to jestem ja, że to się także składa na mnie. Wzięłam do ręki Twoją maszynkę do golenia, wyjęłam żyletkę. Przez chwilę miałam ochotę przejechać nią po nagim brzuchu...

Wracając z uniwersytetu, unikałam chodzenia piechotą. Nasze życie toczyło się normalnym trybem, chwilami wydawało mi się, że tamto to nie była prawda, ale tylko moja wyobraźnia stworzyła taką sytuację. Jednak scena w garsonierze powracała, pamiętałam dobrze tamtego człowieka i siebie też pamiętałam. Sama ze sobą prowadziłam dziwną grę. Nie chciałam się przyznać, że szukam wzrokiem czarnego citroena. To mnie upokarzało, a jednak nie potrafiłam od tego uciec. I kiedy w końcu zobaczyłam samochód, nie wsiadłam do autobusu, ruszyłam piechotą, jawnie myśląc o sobie jak o kurwie. Przyznawałam to, ale nie potrafiłam się cofnąć. Citroen zrównał się ze mną w Alejach Ujazdowskich, otworzyły się tylne drzwi, wsiadłam bez słowa. Nie spojrzałam nawet na mężczyznę, wyglądałam przez okno, właściwie nie bardzo wiedząc, co się poza nim dzieje, jakie mijamy ulice. Był wreszcie ten blok, ohydne socjalistyczne budownictwo, tak samo ohydna klatka schodowa. I mieszkanie z twardą kozetką. Zdjęłam płaszcz, który odebrał ode mnie i powiesił na wieszaku. Od razu zaczęłam się rozbierać, pochyliłam się, żeby rozsznurować pantofle i wtedy poczułam na plecach jego ręce. Przygiął mnie jeszcze bardziej, a potem wysoko podkasał mi spódnicę i zsunął majtki. Ten uścisk był taki, że nie mogłam się wyzwolić. Brutalnie wszedł we mnie od tyłu. I znowu nie kontrolowałam tego, co się dzieje, coś mnie oderwało od własnej świadomości, doświadczałam uczucia bólu, ale i nieznanej rozkoszy, którą odbierałam nagle każdym nerwem. A potem wszystko się we mnie rozjechało, drżały mi kolana, oparłam się czołem o podłogę. Pojawiło się uczucie upokorzenia, nieporównanie silniejsze niż za pierwszym razem, być może upokarzał mnie sam sposób, w jaki mnie zdobył. Chciałam zakryć się przed tym człowiekiem, zabronić mu na siebie patrzeć, ale jego oczy mnie śledziły, dopóki nie zniknęłam w łazience. Nie pozwoliłam mu się odwieźć. Znałam już drogę do przystanku. On odjechał samochodem z kierowcą. To był dodatkowy powód upokorzenia: kierowca, który przecież się domyślał. Tłukąc się pustawym tramwajem, byłam niemal pewna, że to ostatnie z nim spotkanie, już więcej do jego samochodu nie wsiądę. Ale on to przewidział. Minęły cztery miesiące, zanim czarny citroen zaparkował przy krawężniku obok uniwersytetu. Wsiadałam do niego pokonana. Kiedy znaleźliśmy się w mieszkaniu, byłam czujna, zdecydowana nie pozwolić mu na takie zbliżenie jak ostatnio. Ale on tym razem chciał mi patrzeć w oczy. Drżałam cała, doprowadził do tego, że uklękłam przed nim. Zbliżył się, położył mi rękę na głowie, ta ręka dyrygowała mną. Byłam posłuszna. To wszystko było nowe i jakby mnie samej nie dotyczyło. Działo się obok, a jednocześnie opanowywało mnie uczucie zależności. Ten człowiek zawładnął mną całkowicie. Czułam jego rodzenie się w moich ustach, jakby powstawanie od początku. Nie musiał mną kierować, wszystko wiedziałam sama. Potem byliśmy na podłodze, nieprzytomnie zdzierałam z siebie ubranie, a on zwlekał.

- Jeszcze nie - mówił zimno, a ja skomlałam jakimś obcym głosem.

A kiedy wreszcie uczynił ten ruch, kiedy uniósł się nade mną, niemal z uczuciem szczęścia rozsunęłam nogi. To zawsze trwało krótko, miał potem dużo czasu, żeby mnie obserwować i to go najbardziej podniecało. To ja przegrywałam, to ja upokarzałam się przed nim, błagając o coś, przed czym wszystko się we mnie broniło. Po chwili uniesienia z powrotem stawałam się sobą. I nienawidziłam tego człowieka, niemal modliłam się w duchu, żeby zniknął. Ale on był i po prostu mnie używał, dając mi to do zrozumienia. Było coś nieludzkiego w jego orgazmach, które ani na moment nie wymykały się spod jego kontroli. Długo nie potrafiłam odkryć, że się przede mną maskował.

Nasze spotkania odbywały się raz na parę miesięcy, tuż po nich czułam się rozbita, potem uciekałam w miłość do Ciebie, z wolna zapominałam, ale nadchodził moment, kiedy zaczynałam czekać. Już się przed tym nie broniłam, wiedziałam, że to nie miałoby sensu. I wtedy on się pojawiał. Nasze sceny miłosne za każdym razem wyglądały tak samo, pożądanie mieszało się z upokorzeniem, rozkosz prawie natychmiast przechodziła w uczucie pokonania, często buntu. Ale byłam zależna od tego człowieka. Wydawało mi się, że traktuje mnie tak, jak na to zasługiwałam, czysto instrumentalnie czy, mówiąc dosadniej, jak dziwkę. Kiedyś upokorzył mnie dotkliwiej niż zwykle, doprowadził niemal do stanu utraty przytomności, po czym nagle mnie zostawił i odszedł po papierosa. Widziałam go z profilu, był nagi, przygotowany do miłości, a jednak mnie dręczył. Zobaczyłam, że w wewnętrznej kieszeni marynarki ma pistolet, zerwałam się z kozetki i wyciągnęłam broń.

- Odłóż to - powiedział spokojnie. - Jest nabity.

Ale wycelowałam w niego i nacisnęłam spust.

Usłyszałam suchy trzask iglicy, pistolet był zabezpieczony. Nagle wszystko we mnie zmiękło, osunęłam się na kolana.

- Aż tak mnie nienawidzisz - powiedział po raz pierwszy chyba normalnym głosem. Normalnym, to znaczy z osobistą nutą.

Potem wziął mnie na ręce, zaniósł na kozetkę, całował mnie, pieścił. Znowu byłam od niego zależna, potrzebowałam tej jednej ulotnej chwili.

Spotkaliśmy się w kilka dni po sylwestrze, a więc już w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym roku. W dwa tygodnie później zorientowałam się, że coś nie jest w porządku. Jeszcze się łudziłam, ale mijały dni i nabierałam pewności. To było jak katastrofa. Pogarda, nienawiść do własnego ciała przemieniła się w lęk. Mogło mnie unicestwić, bo przecież nie zdecydowałabym się na dziecko. On się przecież ze mną kompletnie nie liczył, dyktował nasze spotkania, często niezgodnie z moim kobiecym kalendarzem. Musiałam go odnaleźć, nie mogłam czekać kilka miesięcy, byłoby za późno. Tobie też nie mogłam powiedzieć, czułam, że chciałbyś mieć to dziecko, tym razem już podwójnego kłamstwa... Ile mnie kosztowało pójście do pałacu Mostowskich. Zostawiłam dla niego list w portierni wyznaczający spotkanie. Nie byłam pewna, czy go otrzymał i czy zechce przyjść. Samochód jednak stał przy krawężniku. W mieszkaniu spytał, o co chodzi. Nie mogliśmy rozmawiać przy kierowcy.

- Jestem w ciąży.

- Z kim?

- Prawdopodobnie z tobą.

Roześmiał się, ale to nie był jego zwykły śmiech. Wyczułam to jakimś wewnętrznym barometrem, tych sygnałów dotąd było niewiele i były dość niejasne.

- I co? - spytał.

- Musisz mi pomóc.
Listy miłości
Maria Nurowska

Wydawnictwo WAB
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas