Niech wieje dobry wiatr

Podczas jej podróży był wiatr i śnież na zawierucha, lecz z zapadnięciem mroku wiatr zamarł i osiadł śnieg.

Niech wieje dobry wiatr
Niech wieje dobry wiatrWydawnictwo G+J

Skręciła z głównej szosy za kościołem, a potem wąską stromą drogą jechała pod górę aż do ostatnie go zakrętu, gdzie wybrała dziewiczy dukt. Nikt tędy nie przejeżdżał, odkąd spadł świeży śnieg, i drogę między obłymi zaspami ścieliła nie skazitelna biel. Jechała wolno, oswajając oczy z ciemnością. Powiedziano jej, że na wzgórzu są tylko dwa domy, i dostrzegła ich kontury na tle nieba. Oba tonęły w mroku; nigdzie nie paliło się światło. Minęła większy dom i nieco dalej, brnąc kołami przez śnieg, wjechała z drogi na frontowe podwórze drugiego do mu. Zatrzymała się przed schodami prowadzącymi naganek. Przejście zostało odśnieżone na jej przyjazd, ale do tego czasu napadało świeżego śniegu i te raz było tylko lekką wklęsłością w białej pierzynie. Wysiadłszy z samochodu, zobaczyła wystające spod śniegu martwe źdźbła trawy i oblodzenia. Uważając, aby się nie pośliznąć, dreptała ostrożnie między samochodem a domem, wypakowując bagażnik i tylne siedzenie. Jedynym dźwiękiem, kiedy wnosiła do domu pudła i torby, było ostre skrzypienie śniegu pod jej stopami. Zostawiła włączone reflektory samochodu i światło padało ukosem na pozostawione przez nią ślady.

Sąsiedni dom był bezszelestnym cieniem, majaczącym w ciemności za tunelem światła, w którym się poruszała. Powietrze było suche i mroźne, jej oddech umykał z ust w obłoczkach białej pary, ulatniając się w noc. Niebo było czarnym bezkresem bez gwiazd i księżyca. Czuła się, jakby wpadła przez jakiś tunel do świata absolutnej ciszy. Tej nocy leżała w łóż ku, w którym jej ciało było obcym kształtem, w domu, który jej jeszcze nie znał. W bezgłośnej ciemności miała wrażenie, że jest nigdzie. Czuła się lekka jak powietrze. Następnego dnia rano słońce ledwie zdołało przeniknąć białe nie bo. Otworzyła okno na lekki wiatr i zapowiedź dalszego śniegu w powietrzu. Stała, wyglądając na świat, otulając się szczelnie czerwonym szlafrokiem. Wspominała podróż, ale za grodziła swoim myślom drogę powrotną do punktu wyjścia. W zamian zaczęła myśleć o wielu podróżach wcześniejszych. Rozpakowywaniu bagaży w nieznanych miejscach, budowaniu gniazda wszędzie tam, gdzie dana podróż się kończyła, ze swoim ojcem jako jedynym elementem stałym. Wiedziała, że tym razem jest inaczej. Dawniej przez całe życie podróżowała w jego towarzystwie, za rękę ze swoim ojcem, w drodze ku nowej zagranicznej placówce. Odkąd odeszła jej matka, zawsze trzymali się razem. I tak jakoś było, że nawet najbardziej egzotyczne miejsca stawały się tylko następnym przystankiem w ich wspólnej wędrówce. Ale ojciec, którego w grudniu odwiedziła w Tokio, miał teraz własne, osobne życie. Przestali być towarzyszami podróży. A ta podróż była samotną ucieczką. Podróżą bez celu. Jej życie zdawało się równie niepewne jak światło. Zawieszone w białej nicości. Zamknęła okno, ale stała dalej, patrząc w dal. Sięgała wzrokiem poza rzekę i wieś, w błękitną przestrzeń lasów i gór. Krajobraz przed jej oczami wydawał się przedwieczny; kopulaste góry wygładzone przez lód i wiatr, wolno płynące rzeki i nieruchome jeziora. To była ziemia, która darzy skąpo i tylko za cenę ciężkiego trudu. Obróciła się i spojrzała na drugi koniec pola. To, co skrywał wieczorny cień, teraz w smętnym świetle poranka widać było jak na dłoni.

Fragment książki Niech wieje dobry wiatr

Drugi dom był większy, niż się zdawał: solidny piętrowy budynek, który niegdyś mógł być pomalowany na żółto, ale wyblakł do nijakiej bladej szarości, wtapiając się w kolory nieba i śniegu. Okna były pustymi czarnymi prostokątami. Wciąż nie widziało się żadnych oznak życia. W koszu przy kuchni leżało drewno na opał, zapobiegliwie ułożone z suchymi szczapka mi na wierzchu i większy mi kawałkami pod spodem. Postanowiła rozpalić ogień i włączyła też kuchenkę elektryczną, by zagotować wodę na kawę. Gdy ogień powoli zaczął trzaskać, usiadła przy stole z kubkiem w dłoniach. Przyjechała na niewiadomo jak długo i przywiozła tylko kilka toreb z rzeczami osobistymi, książkami oraz płytami. Decyzja zapadła nagle, nie zostawiając wiele czasu na przygotowania. W istocie to była nie tyle decyzja, ile seria prawie nieświadomych pospiesznych działań. Czuła, że niema żadnych planów, żadnych przemyśleń; a jednak na jakimś poziomie jej umysł i jej ciało podjęły działanie i wykatapultowały ją w ten bezmiar spokoju. Drugiego dnia dom wciąż zachowywał dystans. Widać było ślady nie dawnego odnawiania - nowe tapety, nowa armatura i kafelki w łazience. Nowe szafki w kuchni, eleganckie i praktyczne, ale jak by trochę nie na miejscu. To był skromny, bezpretensjonalny dom z klimatem opuszczonego miejsca. Skąpo umeblowany, ze stołem i sześcioma krzesłami w kuchni, dwiema małymi sofami i stolikiem do kawy w salonie oraz dwoma łóżkami w sypialni na górze. Wąskie, ręcznie tkane szmaciane chodniki tworzyły szachownicę z deskami podłóg, okna nie miały zasłon, tylko gładkie białe rolety. Nie prosiła o podłączenie telefonu, ale przywiozła swoją komórkę. Trzymała ją w szufladzie nocnego stolika, wyłączoną. Była osieroconą lokatorką w osieroconym domu.

Jej życie powoli odnajdywało własny naturalny rytm. Po tygodniu wypracowała swój rytuał poranków. Wstawała wcześnie, piła kawę przy kuchennym stole, obserwując, jak pokój wchłania nastającą jasność. Miała wraże nie, jak by dom ją zaakceptował, jakby zaczęli wspólne życie. Podeszwy jej stóp zaznajomiły się z drewnianymi stopniami schodów, jej nos przywykł do woni ścian, i stopniowo, znacząc maleńkie ślady, odciskała własne piętno. Obróciła sofy w salonie, tak aby siedząc, mogła patrzeć przez okno, i kupiła geranium w doniczce na kuchenny parapet. Stworzyła sobie miejsce pracy na jednym końcu kuchennego stołu: laptop stał otwarty, gotowy rejestrować słowa; notes, słowniki i pióra były starannie ułożone po jednej stronie. Z palcami na klawiszach spędzała czas wpatrzona w ekran, ale cokolwiek zdołała napisać, w całości usuwała. Każdy dzień zaczynał się od spaceru, bez względu na pogodę. Jeśli nie zeszła do wioski, rzadko spotykała inną żywą duszę. Pewnego ranka, kiedy szła przez frontowe podwórze, zobaczyła przed sobą jelenia. Stał nieruchomo, patrząc jej prosto w oczy, po czym odwrócił się bezgłośnie i jednym zwinnym ruchem zniknął za stodołą. Widywała na śniegu tropy łosi i lisów. Noce wciąż były zimne; po zmroku zima upominała się o to, co zostało darowane za dnia. Każdy poranek wstawał w szarości i mrozie.

Dom po drugiej stronie pola trwał w ciemności i ciszy. Przez kilka pierwszych dni nie była pewna, czy jest zamieszkany. Aż któregoś dnia, gdy poszła do sklepu w wiosce, wymieniła kilka słów z kasjerką i przed stawiła się.

- Jestem Veronika Bergman. Wynajmuję dom Malmsów na wzgórzu.

- Ach, więc jesteś nową sąsiadką Astrid - powiedziała kobieta.

Uśmiechnęła się i przewróciła oczami. - Astrid Mattson, tutejsza wiedźma. Nie lubi ludzi. Trzyma się z daleka od wszystkich. Żadna z niej sąsiadka, niestety. - Wręczyła Veronice resztę, dodając:

- O czym się na pewno przekonasz.

Fragment książki Niech wieje dobry wiatr

Wydawnictwo G+J
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas