Miłość niejedno ma imię

Zwierzenia czytelniczek. Jak różnie może wyglądać miłość, która daje szczęście.

Kobieta i życie

Nasze bohaterki mówią, że nie ma znaczenia, jaka jest ani kogo lub czego dotyczy. Bo w życiu liczy się tylko to, by mocno kochać.

Mała ojczyzna - wielka sprawa. Na swoją malutką skalę walczę o to, żeby Polska nie zginęła.
Magdalena Mazurek, 31 lat, z Jastkowa koło Lublina. Bibliotekarka, działaczka Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Jastkowskiej.

Magda nie pasuje do zabieganego, nerwowego XXI wieku. Podobna jest raczej do którejś z bohaterek Żeromskiego. Na przykład do Stanisławy Bozowskiej z "Siłaczki". Tamta nie marzyła ani o bogactwie, ani o miłości. Miała tylko jeden cel - uczyć biedne dzieci. Za jego realizację zapłaciła życiem. Magda nie musi dokonywać tak dramatycznych wyborów. Jej miłość do ziemi, na której się urodziła, nie wymaga takich poświęceń. - Ja wiem, że obiektywnie mój Jastków to nic nadzwyczajnego - uśmiecha się. - Ot, zwykła wieś przy ruchliwej trasie z Warszawy do Lublina. Ale dla mnie to ważne miejsce. Chyba nie wyobrażam sobie życia nigdzie indziej. Jest bibliotekarką w Gminnej Bibliotece w Jastkowie i filarem Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Jastkowskiej. W rodzinnej miejscowości wszyscy ją znają. Dzieci - bo od lat raz w tygodniu chodzi do szkół, czytać im książki. Dorośli - bo nie ma bez niej żadnej okolicznościowej imprezy, rajdu, festynu czy obchodów Święta Niepodległości. Wszyscy wiedzą, że pani Magda z biblioteki jest zafascynowana książkami i historią okolicznych miejscowości.

- Wiem, że to dzisiaj niemodne - uśmiecha się. - Ale byłam wychowana na literaturze patriotycznej. Ledwie nauczyłam się mówić, mama, szefowa Koła Gospodyń Wiejskich w Natalinie, nauczyła mnie wierszyka "Kto ty jesteś? Polak mały". Od niej usłyszałam po raz pierwszy "Rotę" i "Legiony". Nigdy nie zapomnę, jak z innymi kobietami ze wsi śpiewała "Bogurodzicę". Wiedziałam, że to jedna z najważniejszych dla Polaków pieśni. Dla mnie to nie był suchy fakt historyczny. Miałam wtedy może 10 lat, ale rozumiałam, że w tej pieśni jest coś niezmiernie ważnego, wielkiego.

To samo czuła, czytając "Kamienie na szaniec" - historię młodych bohaterów Powstania Warszawskiego. Chciała być taka jak oni. Wierzyła, że też umiałaby poświęcić życie dla wielkiej sprawy. - Byłam dzieciakiem, miałam głowę pełną wzniosłych ideałów i koniecznie chciałam coś zrobić. Z grupką zapaleńców zaczęliśmy więc organizować wieczornice patriotyczne - wspomina. Spotykali się w sali przy parafii, śpiewali stare pieśni, recytowali wiersze. Ludzie ze wsi chętnie przychodzili ich posłuchać. Na początku lat 90. kotłowało się w polityce, zmieniał się ustrój. Dla zmęczonych dorosłych te występy były oddechem od codzienności. - Polityka mnie wtedy ciut przerażała. Nie rozumiałam jej - opowiada Magda. - A jednocześnie czułam, że dzieje się coś ważnego, że po prostu nie wolno stać z boku. Sama nie umiałam tego nazwać, ale poezja jakoś mi do tego wszystkiego pasowała. Mówiłam wiersze, a ludzie mieli łzy w oczach. To znaczy, że czuliśmy podobnie.

Już wtedy wiedziała, że wcale nie chce stąd uciekać jak inni młodzi, którzy marzyli o wyrwaniu się do wielkiego miasta. Magda, owszem, wyjechała do Lublina studiować teologię, ale gdy po dyplomie dostała propozycję pracy w jastkowskiej bibliotece, nie wahała się. - Nie zarabiam wiele, ale robię to, co kocham. Żyję wśród ludzi i dla nich. Rajdy po okolicy, różne spotkania, które organizuję, dają tutejszym mieszkańcom wytchnienie od szarej codzienności.

Magda pamięta, jak kilkanaście lat temu z wypiekami na twarzy słuchała opowieści o bitwie stoczonej tu niedaleko przez Legiony Piłsudskiego. Dziś sama opowiada dzieciakom w bibliotece tę historię i widzi, że są tak samo zasłuchane, jak ona kiedyś. "Więc może świat wcale nie zmienił się tak bardzo, jak mogłoby się wydawać" - myśli. "Może patriotyzm, miłość to uczucia, które wciąż istnieją, tylko niemodnie jest o nich mówić". - Na szczęście moje pokolenie nie musi już umierać za ojczyznę - uśmiecha się Magda. - Ale nadal każdy z nas może dla niej żyć.

Dzieci to cały mój świat. To właśnie miłość do nich daje mi siłę i pozwala cieszyć się życiem.
Anna Kopeć, 35-latka z Lublina. Zrezygnowała z kariery zawodowej, by być z dziećmi.

Zawsze marzyła o tym, by być pełnoetatową mamą. "Kiedy urodzę dziecko, wezmę urlop wychowawczy. Żadne tam żłobki czy opiekunki nie wchodzą w grę" - myślała w czasach, kiedy dzieci były jeszcze tylko bardzo odległymi planami. Była wtedy przekonana, że właśnie tak powinny postępować rozsądne matki. Żadne jednak plany ani rozmyślania nie przygotowały jej na chwilę, gdy po raz pierwszy wzięła w ramiona maleńkiego Korneliusza. - Jestem zwyczajną kobietą - uśmiecha się. - Nie doświadczyłam w życiu niczego, co mogłoby mnie złamać. Nie mam kłopotów ani z okazywaniem, ani z przyjmowaniem uczuć. Umiem kochać. Tak mi się w każdym razie wydawało. Ale to, co się stało, przekroczyło jej wyobrażenia. Anna nie potrafi opisać miłości, jaką poczuła do tej maleńkiej istotki, którą na szpitalnym łóżku tuliła w ramionach. Do tej chwili nie wiedziała, że jest zdolna do takiego uczucia. Co tam ona! Nie wiedziała nawet, że takie uczucie w ogóle jest możliwe.

- Chyba niczego w życiu nie pragnęłam tak bardzo, jak tego, by zostać z synkiem w domu - opowiada. - Ale wydawało mi się, że naszej rodziny nie stać na taki luksus. Utrzymać dom z jednej pensji? A jeśli coś się stanie? Radek straci pracę i z czego będziemy żyć? Z bólem serca postanowiła więc wrócić do firmy. "Przy następnym dziecku już na pewno pójdę na wychowawczy" - obiecywała sobie w myślach. Ale dwa lata później, kiedy urodziła się Lidia, okazało się, że to też nie jest dobry czas. - Radek właśnie otwierał własną firmę - wspomina. - Nie wiedzieliśmy, czy pomysł wypali. Nie mogłam więc przestać zarabiać. Mąż pracował wtedy w domu, często wieczorami, więc w dzień to on zajmował się dziećmi. O Boże, jak ja mu tego zazdrościłam! Gdy codziennie rano wychodziłam do pracy, serce bolało mnie z miłości i z żalu, że nie mogę być z nimi. Że nie zobaczę pierwszego tego dnia uśmiechu Kornela, nie utulę Lideczki. Czułam, że bezpowrotnie tracę coś ogromnie ważnego - oddałabym wszystko, żeby być razem z nimi. W moich oczach żadna kariera nie może się z tym równać.

Anna wie, co mówi. Bo przecież i o niej niektóre koleżanki ze studiów w Lubelskiej Szkole Biznesu mówiły: "Ta to ma świetną pracę". Rzeczywiście, praca nie była zła. W księgowości dużej firmy doceniano ją, awansowała, dostawała premie. Kiedy jednak po raz trzeci zaszła w ciążę, wiedziała, że tym razem nie pozwoli odebrać sobie tego, o czym marzyła od lat. - Firma męża działała już całkiem nieźle, uznałam więc, że mogę raz na zawsze pożegnać się z pracą - uśmiecha się. Anna żartuje, że od tamtego dnia tylko pozornie jest bezrobotna. Tak naprawdę pracuje na kilku etatach! Poza zwykłymi domowymi obowiązkami wzięła na siebie jeszcze jeden - postanowiła, że sama będzie uczyć swoje dzieci.

- Przeraża nas to, co dzieje się w szkołach: przemoc, narkotyki - mówi. - Chcieliśmy, żeby dla naszych dzieci nauka była przyjemnością. Że to trudne? Że sama musiałam się dużo nauczyć? No tak, ale czy prawdziwa miłość nie pokonuje przeszkód? Kiedy widzę, z jakim zapałem Kornel gra w Super farmera (i uczy się tabliczki mnożenia), wiem, że mam rację. Dziewczynki są jeszcze małe - Lidka ma 5 lat, a Iga 3 latka. Tak jak brat chcą się uczyć liczyć. Proszę bardzo - robią to, ustawiając talerze. Ale w tej rodzinie wszyscy mają czas nie tylko na pracę i naukę.

Kochają muzykę, więc często po południu Anna śpiewa, jej mąż gra na gitarze, Korneliusz na bębenku, a Iga i Lidia tańczą. Albo razem pieką ciasteczka, rozwiązują zagadki. Po dobranocce dzieciaki pędzą do łóżek, a Radek czyta im bajkę. Anna staje czasem przy uchylonych drzwiach dziecinnego pokoju. Słucha ciepłego głosu męża, zerka na zasłuchane buzie dzieci. I wie, że za nic się tego nie wyrzeknie. Bo macierzyństwo to dla niej rola na całe życie, a nie na kilka godzin w ciągu dnia.

Bóg jest miłością. W Jego imię poświęciłam swoje życie potrzebującym.
Siostra Irmina, 40 lat. Franciszkanka, opiekunka niewidomych dzieci z Lasek.

Jest takie piękne zdjęcie w folderze o Ośrodku Szkolno-Wychowawczym w Laskach: siostra zakonna biegnie, trzymając za ręce dwójkę ociemniałych dzieci. W tle drewniany kościółek, zieleń, piękne drzewa pobliskiej Puszczy Kampinoskiej. Z fotografi i promieniuje radość i miłość. To właśnie to, czego w Laskach szukała i co znalazła siostra Irmina ze Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża. - Święty Franciszek z Asyżu powiedział kiedyś, że "miłość nie jest kochana". Czuję, że tu jest zupełnie inaczej - uśmiecha się.

Drobna czterdziestolatka w skromnym brązowym habicie mówi cicho, waży słowa. Rozpromienia się wtedy, kiedy opowiada o miłości do Boga i swoich wychowanek z internatu dla niewidomych dziewcząt. Od dziesięciu lat jest jego kierowniczką. Organizuje dla dziewczynek zajęcia pozalekcyjne: wyjazdy na basen, hipoterapię, planuje pracę rehabilitantów i wychowawców grup. Ale nie chowa się za stosami papierzysk, nie zamyka w swoim gabinecie. Opatruje rozbite kolana, wyciera łzy, kiedy najmłodsze dziewczynki płaczą z tęsknoty za rodzicami.

Dla tych uczennic, które nie mają rodzin, bywa jednocześnie i matką, i ojcem. Nie liczy przegadanych z nimi godzin, wspólnych dalekich spacerów, godzin spędzonych nad lekcjami. Bo i po co miałaby to robić? Są dla niej jak córki. Kiedy patrzy, jak z przestraszonych, nieśmiałych małych dzieci zamieniają się w samodzielne, bardzo odważne dziewczęta, czuje, że to, co robi, ma sens. I utwierdza się w przekonaniu, że przed osiemnastoma laty słusznie wybrała Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża.

Z perspektywy czasu wyraźnie widzi, że jej życiowe wybory prowadziły do Lasek. - Pochodzę z Bytowa na Pomorzu - mówi. - Tam, w drugiej klasie podstawówki, jak wszystkie dzieci poszłam do I Komunii Świętej. Ale dla mnie to było coś więcej niż biała sukienka. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że pójdę do zakonu. Zawarłam przymierze z Chrystusem. Obiecałam Mu, że kiedyś zostanę jego oblubienicą. Lata mijały, a ona wciąż pamiętała o swojej dziecięcej obietnicy. Skończyła studium nauczycielskie, potem przez rok pracowała jako przedszkolanka w rodzinnym Bytowie. I wciąż się zastanawiała, jak pogodzić chęć służenia Bogu z potrzebą pomocy najmłodszym, najbardziej potrzebującym. Odpowiedź przyszła szybciej niż jej się zdawało. Razem z przyjaciółką poszła na pielgrzymkę do Gostynia. Tam przypadkowo zobaczyła album ze zdjęciami ze Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek w Laskach. To było to, czego szukała: służba Bogu i potrzebującym. Prosta, ale bardzo odpowiedzialna praca z dziećmi. Codzienne towarzyszenie im w drodze do Boga: szukaniu światła w ciemnościach.

- Niedługo potem wybrałam się na rekolekcje do Lasek. - wspomina. - Wróciłam zachwycona, ale wciąż czekałam na jakiś znak, czy to naprawdę jest miejsce dla mnie. Odpowiedź znalazłam w Piśmie Świętym, w czytanym niedługo po rekolekcjach Psalmie 116: "Śluby złożone Panu wypełnię przed całym Jego ludem". Zrozumiałam wtedy, że moje dziecięce przymierze z Chrystusem ma się wypełnić właśnie w Zgromadzeniu Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża. I właśnie w Laskach. Każdy dzień z osiemnastu lat spędzonych na służeniu niewidomym dzieciom utwierdza ją w przekonaniu, że jest we właściwym miejscu. A dalsze losy wychowanek napełniają ją dumą i radością. Wie, że zakładają rodziny, zdobywają ciekawą pracę. Niektórzy z absolwentów - tak jak Ania, nauczycielka muzyki - wracają do Lasek, żeby uczyć kolejne pokolenia niewidomych dzieci. Bo miłość zatacza koło. A dobro zawsze wraca.

Dom bez kota? Dla mnie to tylko mieszkanie!
Maria Szygoska, 48 lat. Szefowa marketingu z Płocka, opiekunka bezdomnych kotów.

Pierwszy był Bimbek. Bury, najukochańszy pod słońcem. Po nim pojawiły się Tygrys 1 i Tygrys 2. Wyciągnięte z piwnicy, bezdomne, wdzięczne za każdy czuły gest. Mała Marysia kochała je miłością bezwarunkową. Po latach, już jako Maria, żona marynarza i matka dwójki dzieci, też nie wyobrażała sobie życia bez kotów. W jej świecie były niezbędnym elementem codzienności. To ich kojąca obecność pozwoliła jej przetrwać najgorsze momenty życia: nieudany start na studia, rozwód, kłopoty ze znalezieniem pracy. Ale koty są z nią także i teraz, gdy po latach niepowodzeń los wreszcie się do niej uśmiechnął: znalazła dobrą pracę, skończyła studia, wybudowała dom.

- Uwielbiam koty. To wspaniałe, mądre stworzenia - twierdzi. - Ale chyba jak żadne inne zwierzęta potrzebują pomocy. Bez opieki i miłości nie dadzą sobie rady. To przekonanie popycha ją do ratowania kocich biedaków. Wystawia miski z jedzeniem dla bezdomnych dachowców, wykupuje kocie bidy podrzucone do schroniska dla zwierząt. Najpierw zabiera je do siebie (w szczycie miała nawet kilkadziesiąt mruczków) sterylizuje, leczy, odkarmia. Potem szuka im domu. Umieszcza zdjęcia kociaków w internecie, gazetach, namawia znajomych do adopcji. Kiedy się uda, zawozi takiego kociego szczęściarza do nowej rodziny.

- Nigdy nie zapomnę mojej pierwszej wizyty w schronisku - opowiada. - Pojechałam tam po przeczytaniu dramatycznego apelu o pomoc, który ukazał się w jednej z gazet. Serce mi się ścisnęło, gdy zobaczyłam wychudzone, poranione stworzenie. To był Bazyl. Wyleczony i odkarmiony, okazał się przepięknym kotem. Bez trudu znalazłam mu dom. Inny puchaty nieszczęśnik, Bożydar, miał nowotwór ucha. Operacja wykonana przez świetnego weterynarza, Przemka Ziębę, uratowała mu życie. On też szybko poszedł do ludzi.

Ale nie wszystkie koty znajdują nowych opiekunów. Beznadziejne przypadki Maria zabiera więc do siebie na stałe. Tak jak Victora, który miał uszkodzony kręgosłup. - Musiał nosić pampersy i wymagał stałej opieki - opowiada Maria. - Tak, to było uciążliwe, ale Victor był tego wart. Nigdy nie miałam kota, który by tak cudownie mruczał. No i był nieocenionym pomocnikiem. Opiekował się kociętami, które trafiały do mnie na tymczasem. Przeganiał je, gdy próbowały się wspinać na firanki, nie pozwalał włazić za szafę. Wie, że niektórzy uważają ją za dziwaczkę. Bo kto to widział, żeby zbierać z ulicy bezdomne koty i wydawać na nie po tysiąc złotych miesięcznie z własnej kieszeni.

- Staram się też walczyć o fundusze z innych źródeł - tłumaczy Maria. - Niestety, w naszym kraju nie wszyscy rozumieją, że zwierzęta także zasługują na szczęście. A moim zdaniem ci, którzy tego nie pojmują, nie wiedzą, co to miłość.

Jesteśmy jak połówki jabłka. Bycie razem nadaje życiu sens.
Elżbieta Lewkowicz, 41-latka z Wołomina. Szczęśliwa mężatka.

Przyjaciele Eli i Leszka zrobili kiedyś ranking najbardziej udanych małżeństw. Lewkowiczowie uplasowali się w ścisłej czołówce! - Po 18 latach małżeństwa miło wiedzieć, że ktoś postrzega nas jako zgraną parę - uśmiecha się Elżbieta. Drobna, ciemnowłosa, wygląda na starszą siostrę swoich dzieci: 17-letniej Doroty i 15-letniego Andrzeja. Nic dziwnego, że jej mąż patrzy na nią z zachwytem. Zapytana, jaki jest sekret ich związku, Ela nie zastanawia się nad odpowiedzią. To dwa magiczne słowa: miłość i przyjaźń. To one prowadziły ich przez życiowe rafy, pomagały odnaleźć się w kolejnych etapach wspólnego życia.

Poznali się na studiach. Razem jeździli na festiwale piosenki turystycznej, na rajdy. Ich przyjaźń przerodziła się po pewnym czasie w wielką miłość. Pobrali się po czwartym roku studiów, po piątym urodziła się Dorotka. - Nigdy nie używaliśmy słowa "partnerstwo" - mówi Ela. - Ale też od początku było jasne, że wszystkie decyzje podejmujemy wspólnie. Żadne z nas nie miało potrzeby udowadniania, że jest ważniejsze. Ileż to nocy przegadaliśmy do rana. Przyjąć propozycję nowej pracy, nie przyjąć? Budować dom? A może kupić mieszkanie? Nawet obowiązki domowe dzielimy między całą rodzinę, dlatego nie czuję się nimi zmęczona ani przytłoczona. Nie kolidują też one z moją pracą zawodową.

Ale - tu pewnie feministki nie będą ze mnie zadowolone- ja najzwyczajniej w świecie lubię zajmować się domem! Sprzątać, prać, gotować. I przygotowywać Leszkowi pyszne kanapki do pracy. To jest takim moim codziennym wyznaniem miłości. I nie sądzę, żeby kiedykolwiek coś się w tej sprawie zmieniło. Czy miłość po 18 latach jest inna od tej na początku związku? - Ludzie się zmieniają, to i miłość dojrzewa - mówi. - Po latach większe znaczenie zyskuje zwyczajne bycie obok siebie. W ciszy, bez fajerwerków, z filiżanką herbaty w dłoniach i każde ze swoją lekturą. Ze świadomością dobrze spędzonego dnia. Bo razem.

Po prostu kocham teatr. Każde przedstawienie jest jak randka.
Kamila Wiśniowska, 24 lata. Studentka, nauczycielka angielskiego z Bytomia, założycielka teatru.

Z dzieciństwa pamięta jasełka wystawiane w kościele w Bytomiu. Mali aktorzy z parafialnej scholi w kostiumach z prześcieradła i skrzydłami z bibułki stali obok żłóbka, w którym leżała plastikowa lalka. Razem z innymi dziećmi śpiewała: "Bóg się rodzi, moc truchleje...", i czuła, że to prawda, że teraz nie bałaby się nawet sama wracać po ciemku do domu.

- Musiało minąć parę lat, żebym zrozumiała, że to właśnie jest magia teatru - uśmiecha się Kamila. - Tak było zawsze, gdy wychodziłam na scenę. W jasełkach czy później, w przedstawieniach szkolnego kółka teatralnego. Grając, wchodziłam w zupełnie inny świat - wspomina. - Wydobywałam z siebie uczucia, których w normalnym życiu się wstydziłam, stawałam się postacią, którą grałam. To samo przeżywała jako widz w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Starała się nie opuścić ani jednej premiery. "Skrzypek na dachu", "Evita", "West Side Story". Każde przedstawienie było jak randka. Wyczekane, pełne emocji. Do dziś na samo wspomnienie przebojów z "Evity" ma gęsią skórkę! - Nigdy nie chciałam zostać zawodową aktorką - opowiada.

- Aktorstwo i teatr są dla mnie wydarzeniem magicznym, a nie sposobem na zarabianie pieniędzy. Po maturze poszłam na teologię i filozofię na Uniwersytecie Śląskim. Potem zaczęłam trzeci kierunek: anglistykę. Uczyłam się, zdawałam kolejne egzaminy i tęskniłam. Za teatrem, muzyką, wzruszeniami. Wtedy po raz pierwszy pojawiła się myśl, by założyć amatorski teatr muzyczny. Od dawna po głowie chodził jej pomysł na musical. Miała już nawet tytuł: "Pragnienia i obsesje". Oraz przesłanie: każdy człowiek ma w sobie i dobro, i zło. Potrafi być bezinteresowny, ale też iść po trupach do celu. Jest i samolubny, i zdolny do poświęceń. Wymyśliła bohaterów, ułożyła historię. Znała nuty, bo w podstawówce uczyła się grać na gitarze, więc sama napisała muzykę. Brakło jej chętnych do wejścia w stworzony przez nią magiczny świat.

- Rozpuściłam wici wśród znajomych, że szukam aktorów do mojego musicalu - wspomina. - Zgłosiło się kilkudziesięciu chętnych. Zorganizowałam więc najprawdziwszy casting. W komisji zasiadłam ja, jako specjalistka od aktorstwa, moja siostra Karolina, która trenuje taniec towarzyski, i uzdolniona wokalnie koleżanka, Ania - ekspert od śpiewania. Wybrałyśmy 15 osób: kosmetyczkę, informatyka z Urzędu Miasta, germanistkę oraz kilku studentów. Ze znajomych muzyków zmontowałam zespół i ruszyliśmy z próbami "Pragnień i obsesji". Ćwiczyli w salkach katechetycznych, remizie strażackiej, na podwórku, w maleńkim pokoiku zajmowany m przez Kamilę w mieszkaniu rodziców. Spotykali się raz, czasem dwa razy w tygodniu. Świat, który do niedawna istniał tylko w jej głowie, stawał się coraz bardziej realny! Wymyślona przez nią Estera walczyła z Alą o miłość Emila, idol nastolatek, Darecki, zabiegał o sławę.

A potem była premiera. Salka teatralna przy parafii w Lublińcu pękała w szwach: przyszło ponad 200 osób! Przyjaciele, znajomi. Kamila siedziała pod sceną, pilnowała, żeby wszystko przebiegało zgodnie z planem. Widziała, jak ludzie płakali, śmiali się i skupieni pilnie śledzili losy stworzonych przez nią postaci. - Czułam się tak, jakbym pokazywała światu swoje dziecko. Kolejne przedstawienia (i sukcesy!) w centrum edukacyjnym w Gliwicach, Centrum Kultury w Radzionkowie, w teatrze w Będzinie nie zmniejszyły jej tremy. Ale przywykła do niej. Zdaniem Kamili, trema to znak, że wkłada się duszę w swoje dzieło. To uczucie towarzyszy jej więc i teraz, podczas prób nowego musicalu. - Jesteśmy amatorami - przyznaje. - Czas na teatr kradniemy z naszego codziennego życia. Ale czego się nie robi z miłości!

Więcej informacji znajdziesz w poradniku "Kobieta i Życie"