Reklama

Przejmujący obraz wojny na Ukrainie. Bohaterka zabrała głos

Zdjęcie uciekającej ze zbombardowanego szpitala kobiety stało się jednym z najbardziej przejmujących obrazów wojny na Ukrainie. Zraniona pacjentka, ubrana w dres, znosi koce i torby, przygotowane dla dziecka, które wkrótce ma pojawić się na świecie. Wokół niej gruz i rozpadające się ściany. „Moje zdjęcie służyło do rozpowszechniania kłamstw o wojnie” – przyznaje Marianna Wyszemirska.

Bohaterką słynnej, rozdzierającej serce fotografii jest 29-letnia Marianna Wyszemirska. Wizerunek otulonej w kołdrę, zakrwawionej kobiety, był widziany na całym świecie. Zdjęcie wykonano w następstwie rosyjskiego nalotu na Mariupol. Fotografia krążyła w internecie, pojawiła się na pierwszych stronach gazet i była przedmiotem dyskusji w Radzie Bezpieczeństwa ONZ.

Teraz ciężarna kobieta zabrała głos. W rozmowie z BBC opowiedziała o następstwach ataku, otwarcie przyznając, że jej zdjęcie wykorzystano do rozpowszechnienia kłamstw o wojnie.

Reklama

Zobacz również: Alona Ruban: Te kobiety przyjechały często z jednym bagażem

Wszystko wywróciło się do góry nogami

W środę, 9 marca 2022 roku, Rosjanie zbombardowali szpital położniczy w Mariupolu. W nim setki przyszłych matek oczekiwało na narodziny swoich dzieci. Wśród nich Marianna Wyszemirska, która wkrótce miała powitać na świecie swoją córkę.

Życie w Mariupolu przed wojną wyglądało zupełnie inaczej. Marianna zajmowała się promocją kosmetyków w mediach społecznościowych, a jej mąż Jurij pracował w hucie Azovstal. "Mieliśmy spokojne i poukładane życie" - przyznaje kobieta w rozmowie z BBC. Potem "wszystko wywróciło się do góry nogami".

Pod koniec lutego Marianna opublikowała na Instagramie fotografię z wyraźnie zaokrąglonym brzuszkiem, pytając swoich obserwatorów o płeć dziecka. Kilka dni później trafiła do szpitala w Mariupolu - przyszłego celu rosyjskich wojsk.

Zobacz również: Uchodźcy mają trudności w znalezieniu mieszkania w Polsce? Oto realia wynajmu dla osób uciekających przed wojną

Atak na szpital położniczy w Mariupolu

9 marca rozmawiała z innymi kobietami na oddziale. Nagle całym szpitalem wstrząsnął wybuch. Naciągnęła koc na głowę. Niedługo później nastąpiła druga eksplozja.

Pacjentki schroniły się w piwnicy wraz z innymi cywilami. Odłamki metalu i gruz poraniły czoło Marianny, jednak lekarze stwierdzili, że założenie szwów nie jest konieczne. Wtedy kobieta wróciła do środka, aby zabrać najpotrzebniejsze rzeczy dla maluszka. "Wszystko, co przygotowałam dla mojego dziecka, było na oddziale położniczym" - mówi.

Zobacz również: To miał być zwykły urlop. Relacja z ucieczki przed wojną

"Ma bardzo realistyczny makijaż"

Dziennikarze kilkukrotnie sfotografowali ranną kobietę - najpierw, kiedy czekała przed szpitalem, a później, gdy schodziła schodami, odzyskując rzeczy dla swojego dziecka. Obrazy szybko obiegły cały świat. Wtedy też pojawiły się pierwsze oskarżenia. Kobiecie zarzucono, że jest aktorką, a cała sytuacja została zainscenizowana.

"Ma bardzo realistyczny makijaż" - napisała ambasada rosyjska na Twitterze, komentując fotografię. "Dobrze radzi sobie również ze swoimi blogami o urodzie" - dodano. Tweety zostały usunięte.

Te kłamstwa były wielokrotnie powtarzane i wzmacniane przez wysokich rangą rosyjskich urzędników i państwowe media. Co więcej, wkrótce instagramowy profil 29-latki zalała fala wiadomości, zawierających oskarżenia i groźby.

Zobacz również: Jak rozmawiać z seniorami o wojnie?

Kampania dezinformacji

Wiele słów, które wypowiada kobieta, podważa fałszywą narrację Rosjan. W prokremlowskim przekazie sugerowano między innymi, że zaatakowany szpital to niefunkcjonująca od dłuższego czasu placówka numer jeden.

Już wcześniej zespół weryfikatorów BBC ustalił, że był to szpital numer trzy. Marianna potwierdza, że w momencie ataku znajdowała się w nim nie tylko ona, ale również inne pacjentki.

Zobacz również: Nie odnaleźli się w wielkim świecie. Codzienność samosiołów z Czarnobyla

"Niektórzy mówili, że jestem aktorką, inni, że kłamię, że nie było nalotów"

W kilka dni po ataku Marianna urodziła córkę.

W rozmowie ze stacją 29-latka przyznaje, że poczuła się urażona, kiedy dziennikarze zamieścili jej zdjęcie, nie przeprowadzając wywiadów z innymi ciężarnymi kobietami, które mogłyby potwierdzić, że doszło do ataków.

10 kwietnia na Instagramie kobiety pojawiło się zdjęcie, na którym trzyma swoją córeczkę za rękę. Pisze, że nie ma już do nikogo urazy, a w jej duszy nie ma miejsca na zniewagi. "Chcę tego samego nauczyć moją córkę" - napisała. "Żeby jej dusza pozostała jasna i czysta, wypełniona miłością i pobożnością".

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: wojna w Ukrainie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy