Reklama

O czym tu mówić? Sprawy ostateczne

Wytrenowaliśmy się w ignorowaniu śmierci i żałoby. Mamy na nie tabletki, terapie, poradniki. Potrafimy sprawić, że nie tylko znikną, ale nawet zmienią się w rozwijające doświadczenie. Tyle, że to zniknięcie jest pozorne, a wyparte cierpienie prędzej czy później da o sobie znać. O tym, dlaczego przestaliśmy akceptować stany, będące naturalną częścią życia i jakie ma to konsekwencje, opowiada Tomasz Stawiszyński, filozof, autor książki "Ucieczka od bezradności”.

Aleksandra Suława, Interia.pl: Kilka miesięcy temu uczestniczyłam w pogrzebie. Z powodu pandemii stypy nie zorganizowano. Padał deszcz, więc nikt nie został po uroczystości, żeby porozmawiać. Gdy ceremonia dobiegła końca, żałobnicy po prostu się rozeszli. Zadzwoniłam później do córki zmarłego. Usłyszałam: "o czym tu mówić? Sprawa ostateczna". Dotychczas myślałam o tej sytuacji: smutna. Po lekturze pańskiej książki zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby pomyśleć: typowa.

Tomasz Stawiszyński: - Albo też: jedna z możliwych. Nie ma zdefiniowanego schematu przeżywania żałoby. Istnieją osoby, które przez stratę przechodzą szybko, w sposób wręcz niezauważalny dla otoczenia. Wcale nie znaczy to, że omijają jakieś istotne etapy tego doświadczenia, a tłumiony smutek po latach objawi się u nich depresją. Niewykluczone więc, że w tej sytuacji mamy do czynienia właśnie z takim mechanizmem.

Reklama

Czyli nic niepokojącego.

 - Nie do końca. Gdyby na ów przykład spojrzeć w wymiarze kulturowym, najistotniejszy wydaje mi się fragment o braku rozmowy. Niezależnie od tego, jak przebiegała żałoba, fakt, że ktoś był ojcem, mężem, czy dziadkiem, był całym uniwersum,  a teraz nieodwołalnie go nie ma, jest tematem, o którym - jak sądzę - chciałoby się porozmawiać. Tymczasem tutaj, zamiast wymiany refleksji, padają słowa: "O czym mówić, sprawy ostateczne". Współczesny świat nie daje nam struktury pojęciowej, znaczeniowej, społecznej, która pozwalałaby konfrontować się z tego rodzaju emocjami. W tym sensie opisana scenka wydaje mi się paradygmatyczna.

W temacie śmierci nasz zasób językowy kończy się na "przykro mi". Nie mówimy więcej, bo może nie wypada, może lepiej zostawić bliskich zmarłego w spokoju, może sami powinni uporać się ze stratą.

- Takie zachowanie może mieć poważne konsekwencje. Opowiem historię, której bohaterem jest brat Geoffrey’a Gorera - antropologa, autora, m.in., opublikowanego w latach 50. XX wieku tekstu "Pornografia śmierci", w którym poruszał kwestie obecności śmierci we współczesnej kulturze. Mężczyzna ów stracił żonę, a po jej odejściu otoczyła go pustka. Ludzie, z którymi wraz z żoną tworzył krąg towarzyski, odwrócili się od niego, nie telefonowali, nie zapraszali na imprezy. Zorientował się, że nie ma z kim nawet porozmawiać o doświadczeniu, które było dla niego tak fundamentalnie druzgocące. Z biegiem lat popadł w ciężką depresję, postrzeganą przez specjalistów jako skutek niemożności dania wyrazu emocjom związanym ze stratą.

W świetle takiego przykładu postawa "nie wypada pytać" wydaje się co najmniej błędna.

- Nie użyłbym słowa "błędna", raczej bezwzględna. W ogóle mam wrażenie, że kulturę, separującą nas od świadomości, że strata jest nieuchronna, cechuje bezwzględność. Na co dzień taki model może być całkiem wygodny - po cóż zawracać sobie głowę ostatecznymi sprawami. Sytuacja jednak radykalnie się zmienia, gdy owe sprawy dotkną nas osobiście i orientujemy się, że na nasze właśnie, najbardziej intymne, głębokie emocje, na niemożliwy do ukojenia smutek, nie ma w świecie miejsca.

Z jednej strony nie ma miejsca na rozmowę o stracie i żałobie. Z drugiej nie można powiedzieć, że informacje o śmierci są rzadkością. Za przykład niech posłużą statystyki zgonów podawane w pandemii. Akceptujemy informację o śmierci, ale nie jej społeczne konsekwencje?

- Tak. Nie dopuszczamy do siebie śmierci, a jednocześnie lubimy otaczać się jej obrazami, to właśnie jest zjawisko, które Gorer nazywał "pornografią śmierci". Taką tezę postawił w czasach radia, kina i telewizji. Dziś, w dobie internetu, opisywane przez niego procesy zyskały ekstremalną skalę. Doniesienia o śmierci ludzi, których osobiście nie znamy, budzą fascynację, są źródłem wstydliwej przyjemności, związanej ze studiowaniem szczegółów tragedii, czy oglądaniem tabloidowych zdjęć. Powiedziałbym, że nasza fascynacja tematem śmierci i straty jest wprost proporcjonalna do jego wypierania. W psychice nic nie ginie.

Pan mówi: im bardziej wypieramy, tym bardziej jesteśmy zafascynowani. Ja: im więcej mamy do wyparcia, tym chętniej wypieramy, tym mniej rozmawiamy. Demografia jasno pokazuje, że z każdym rokiem śmierci i żałoby wokół nas będzie coraz więcej. Jakim więc staniemy się społeczeństwem? Milczącym?

- Chyba, że na tych stanach i emocjach uda się jakoś zarobić. Istotnym kontekstem dla tematu, o którym rozmawiamy, jest późny kapitalizm, oparty na hierarchii wartości, na szczycie której stoją zysk i wzrost. Smutek, żałoba, lęk, ból, nie mieszczą się w tym modelu i są dla niego nieopłacalne. Więcej: te emocje mu zaprzeczają, wprowadzając do niego realistyczną korektę. Tam, gdzie mówi się o przyspieszeniu, one przynoszą spowolnienie; gdzie o ekspansji bez ograniczeń, one przypominają o ograniczeniach nieubłagalnych; wreszcie - gdzie o nieskończonych możliwościach, one przynoszą bezradność. Są jak kij, wetknięty w szprychy neoliberalnych narracji.

Kapitalizm nie jako pierwszy wypiera żałobę i smutek. Wcześniej próbowała rozprawić się z nim religia, upatrując w tego rodzaju emocjach brak szacunku dla siły wyższej.

- Ten wątek religijny jest bardzo ciekawy. Pracując nad książką zastanawiałem się, dlaczego acedia, czyli mieszanina smutku, nostalgii i bezradności, była tak niemile widziana wśród pierwszych chrześcijan. Sądzę, choć oczywiście to tylko jedna z interpretacji, że chrześcijaństwo po prostu musiało patologizować postawę podważającą status quo. Nie mogło przecież zaakceptować faktu, że świat stworzony przez wspaniałego Boga zamiast radości, przynosi komuś cierpienie.

- Wydaje mi się jednak, że w porównaniu z tą dzisiejszą kapitalistyczną kulturą, szeroko rozumiane chrześcijaństwo, abstrahując od wszystkich aktualnych problemów Kościoła, od jego ciemnego oblicza, jest jednym z ostatnich bastionów realistycznej antropologii. Przechowuje ono obraz człowieka jako istoty ułomnej, ograniczonej, niepełnej, a pragnienie wszechmocy ukazuje jako coś, z czym trzeba obchodzić się ostrożnie. Tymczasem kapitalizm dopuszcza ich istnienie w bardzo ograniczonym zakresie, bo całkowicie zanegować się ich nie da, a jednocześnie patologizuje. Żałoba, lęk, smutek, są definiowane jako stany, będące wynikiem zaburzeń psychicznych i innych defektów, które można na różne sposoby skorygować.

Tutaj się nie zgodzę. Każdy kto choć raz w życiu wziął antydepresant wie, że po jego połknięciu człowiek czuje się, jakby właśnie rozsunął zasłony w bardzo ciemnym pokoju. Nie widzę powodu, dla którego ktoś, kto cierpi, miał odmawiać sobie tego rodzaju pomocy.

- Ja absolutnie nie neguję faktu, że psychiatria jest dziedziną medycyny, niosącą ludziom ulgę. Czasem cierpienie jest tak dojmujące, długotrwałe i pozbawione sensu, że farmakoterapia staje się koniecznością. Wydaje mi się jednak, że kultura zysku częściowo wprzęgła także psychiatrię i psychoterapię w swoje tryby. Dyscypliny te stają się niekiedy narzędziem reedukacji jednostek, które niczym pierwsi chrześcijanie doświadczają acedii, bo świat, w którym żyją jest brutalny, samotny i niesprawiedliwy. Kiedyś nie można było negować doskonałości boskiego świata, dziś nie na miejscu jest podważanie świetności kapitalistycznego porządku.

Jeśli dobrze rozumiem: rekomendujemy komuś terapię lub wzięcie leków nie z troski o niego, ale po to, by przywrócić człowieka do stanu, w którym znowu jest produktywny?

- Tak. Dziś dominuje model myślenia o depresji, jako o chorobie podobnej do grypy: wystarczy trochę odpocząć, wziąć tabletkę i już nie ma depresji. Ten koncept jest bardzo niebezpieczny, ponieważ całkowicie eliminuje wymiar związany z subiektywnym doświadczeniem kogoś, kto w pewnym momencie traci wolę życia. Ciekawie pisze o tym psycholog Jonathan Rottenberg, autor książki "Otchłań. Ewolucyjne źródła epidemii depresji", proponując porzucenie medycznego modelu myślenia o depresji. On traktuje ją jako rodzaj komunikatu, wysyłanego przez organizm i będącego konsekwencją naszego położenia w rzeczywistości. Nie neguje oczywiście cierpienia związanego z tym doświadczeniem, ani nie zaleca, żeby w tym cierpieniu się zanurzać. Mówi po prostu, że możemy spojrzeć na nie z nieco innej strony.

Choroba jednostki przejawem problemów całego społeczeństwa?

- W dzisiejszym świecie sprywatyzowaliśmy emocje i nastroje. Uznaliśmy, że są wyrazem prywatnej, osobistej historii, a ktoś, kto ich doświadcza, sam musi sobie z nimi poradzić i im szybciej to zrobi, tym lepiej. Tymczasem na żal, smutek, strach można patrzeć także jako na fakt społeczny. Jeśli wokół dzieje się dobrze - jestem szczęśliwy, jeśli dzieje się źle - cierpię. Myślę, że w dzisiejszym świecie nietrudno o cierpienie, a jego patologizowanie służy właśnie podtrzymywaniu systemowego status quo. Wmawianie ludziom, że negatywne emocje to ich problem, który powinni szybko rozwiązać za pomocą tabletek, coachingowej sesji, czy lektury poradnika, podczas gdy wokół mamy brutalną konkurencję, rosnące nierówności, brak stabilności, bezrobocie, bezradność i upokorzenie, jest po prostu jednym wielkim oszustwem.

Mimo tego, wielu daje się nabrać. Spożycie antydepresantów rośnie z roku na rok, a autorzy poradników, terapeuci i coache na brak zainteresowania nie mogą narzekać.

- Zawsze znajdą się ludzie, którzy będą chcieli popychać tę machinę do przodu. Ignorancja ma jednak swoją cenę - statystyki pokazują, że gdy nie dopuszczamy do siebie smutku bądź lęku, on wraca ze zdwojoną siłą np. w postaci depresji, która całkowicie nas rozmontowuje. Wtedy jednak - mówi system - trzeba szukać jeszcze skuteczniejszych, jeszcze bardziej inwazyjnych preparatów farmakologicznych, które postawią człowieka na nogi. I koło się zamyka.

Z jednej strony - wypieramy niekomfortowe stany i emocje. Z drugiej jednak, nie bardzo wiem, jak moglibyśmy "wmontować" je w nasze życie. Do szukania ukojenia w wierze i rytuałach raczej nie wrócimy.

- Niestety, kapitalistyczna machina zbyt mocno wrosła w nasz sposób myślenia, by można było liczyć na rodzaj jakiegoś zwrotu, w wyniku którego smutek i żałoba znów staną się powszechnie uznawaną częścią życia. Funkcjonują jednak sfery, w których dostrzega się te emocje, nazywa się je, dotyka ich. Jedną z takich przestrzeni są gabinety psychoterapeutyczne. Mimo wszystkich zarzutów, jakie można mieć wobec różnych dziwnych kierunków psychoterapii, istnieje profesjonalny obszar tej dyscypliny, oferujący rzetelnie prowadzoną pomocą osobom, które zmagają się z bolesnymi doświadczeniami. Właśnie tam odbywa się ten rodzaj pracy, którą kiedyś wykonywała wiara, tradycja i kultura.

Tyle, że wiara i rytuał były za darmo, a za psychoterapię trzeba zapłacić.

- To prawda. Oto paradoks: żeby uznać istnienie niezbywalnych aspektów ludzkiej egzystencji, żeby w ogóle móc o nich w sposób nieskrępowany mówić, musimy za to płacić. Oczywiście, istnieje obszar refundowanej psychoterapii, ale żeby się do niego dostać, trzeba czekać w bardzo długiej kolejce. Inna sferą, być może bardziej dostępną, jest literatura. Książki, takie jak "Rok magicznego myślenia" Joan Didion, "Bezmatek" Miry Marcinów, "Umarł mi: notatnik żałoby" Ingi Iwasiów, czy "Rzeczy, których nie wyrzuciłem" Marcina Wichy, to tylko kilka wydanych w ostatnich latach tytułów, opisujących doświadczenie straty i żałoby. Popularność tematu pokazuje, że to doświadczenie szuka sobie nowych form wyrazu. Rezonans społeczny z jakim się spotkały, jest zaś dowodem na to, jak ważną psychologiczną pracę wykonują. Już samo nazwanie emocji, ponowne włączenie ich do obiegu, jest znaczącą zmianą.


Istnieją książki, które wykonują ważną, psychologiczną pracę. Ale istnieją i takie, które negatywne doświadczenia każą przekuwać w sukces, rozwój, siłę. Wymaganie od człowieka wykonania takiej pracy nie wydaje się panu okrutne?

- Wydaje, a co więcej, pod wieloma względami właśnie takie jest. Cały ten zakładający nieustanny wzrost model uważam za kłamliwy. Jego fałsz polega na tym, że całą odpowiedzialność za to, co dzieje się z człowiekiem, przerzuca na niego samego, kompletnie ignorując gigantyczną sieć ekonomicznych, politycznych, socjalnych i gospodarczych uwarunkowań, mających wpływ na los jednostki. To czynniki, których nie sposób zmienić pozytywnym myśleniem, starannym planem i samozaparciem. Powiedzenie komuś, kto urodził się w skrajnej biedzie i żyje w kraju, w którym sytuacja polityczna jest wysoce niestabilna, że powinien wychodzić ze strefy komfortu i podejmować wyzwania, jest kpiną z tego człowieka. Kpiną jest też posługiwanie się językiem coachingowym po pandemii, która dobitnie pokazała nam, jaki realny zasięg ma jednostkowa sprawczość. Bardzo trafnie podsumowała to kiedyś izraelska socjolożka, Eva Illouz: gdyby jakikolwiek poradnik był rzeczywiście skuteczny, gdyby to, co obiecują jej autorzy, było rzeczywiście możliwe do osiągnięcia, cały przemysł dawno by splajtował. Tymczasem, jak widzimy po listach bestsellerów, ma się świetnie.

Jest też odwrotny nurt. Przekazy typu: "jesteś wystarczająca", "jesteś najlepszą wersją siebie", "kochaj siebie", robią w ostatnim czasie furorę, głównie w mediach społecznościowych.

- Mam problem z tymi autoafirmacyjnymi formami. Owszem, można odnaleźć w nich pozytywny aspekt, wyprowadzający nas z kultu sprawności i sprawczości. Niepokojący wydaje mi się jednak fakt, że te komunikaty są zwykle wygłaszane przez względnie dobrze sytuowanych przedstawicieli klasy średniej, którzy mogą pozwolić sobie na rzeczy, niedostępne dla większości społeczeństwa. Obawiam się też, że postawy te często stają się tym, z czym z założenia miały walczyć - kolejnym wzorcem i ideałem, kolejną obietnicą pełnego, doskonałego, ekscytującego życia, które nadejdzie, jeśli tylko dokonamy jakiejś zmiany w sobie. Ich popularność może być jednak zarazem dowodem na to, jak bardzo potrzebujemy wykształcenia nowych języków, form i sposobów uwzględniania emocji, o których rozmawiamy.

Takie formy wykształcają się już na Dalekim Wschodzie. Japończycy organizują np. warsztaty umierania, które pomagają uczestnikom zrozumieć, na czym polega poczucie straty. Również w Japonii wymyślono "Telefon na wietrze" - budkę z niepodłączonym aparatem, do której można wejść, podnieść słuchawkę i po prostu mówić do dowolnego adresata, nawet takiego, którego nie ma już na świecie.

- Skoro mowa o Japonii, podam jeszcze jeden przykład: czytałem kiedyś o osobach, zatrudnianych po to, by odgrywały rolę członka rodziny np. żonę, męża, dzieci. Z takich usług korzystają np. wdowcy, osoby samotne lub bezdzietne. Nie jestem ekspertem od japońskiej kultury, ale gdyby ten region potraktować jako laboratorium przyszłości, to przed oczami pojawia się niewesoły obraz - wizja społeczeństwa złożonego z samotnych jednostek, żyjących w krainie substytucji prawdziwych relacji. Taki scenariusz niósłby za sobą głębokie i negatywne konsekwencje, ponieważ ludzkie organizmy są ukształtowane do nawiązywania trwałych relacji, opartych na emocjach i przywiązaniu. Ich rozmontowanie, skupianie się wyłącznie na tym, co powierzchowne, doraźne, błahe i pozytywne, może przysparzać jeszcze większych cierpień.

Może więc powinniśmy dokonać małej myślowej rewolucji. Zamiast zastanawiać się, czy smutek, żałoba, strata, są dobre czy złe, należałoby po prostu zaakceptować fakt ich istnienia. Może już uznanie, że stanowią nieodłączną część życia, przyniesie nam rodzaj ulgi?

- Dokładnie. Takie jest przesłanie mojej książki: wyjść z pragmatycznego myślenia o tych stanach, przestać rozpatrywać je pod kątem przydatności i produktywności. Zamiast tego, lepiej postrzegać je jako naturalny składnik ludzkiego doświadczenia, taki sam jak radość, miłość i piękno. Ignorowanie straty, smutku i lęku nie sprawi, że znikną. Wręcz przeciwnie - wrócą do nas, być może przysparzając jeszcze większych cierpień.

Chcesz opowiedzieć nam swoją historię? Na wiadomości czekamy pod adresem: orakubezstrachu@firma.interia.pl



 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy