Reklama

Dzień Zwycięstwa w Rosji: Smutne prężenie muskułów w obliczu klęski

9 maja w Rosji obchodzony jest Dzień Zwycięstwa. To idealna okazja dla partyjnego aparatu do zorganizowania festynu na rzecz kremlowskiej propagandy sukcesu. Z oczywistych względów oczy świata tym ciekawiej spoglądają dziś na Moskwę. Ale czy na pewno jest co świętować?

Radzieckie święto zwane Dniem Zwycięstwa to, przynajmniej na papierze, upamiętnienie triumfu nad III Rzeszą w 1945 roku. Podczas gdy normalna część Europy za zakończenie działań w ramach drugiej wojny światowej na Starym Kontynencie uznaje dzień 8 maja, Moskwa musiała oczywiście pójść inną drogą.

Za czasów ZSRR 9 maja był jednym z najważniejszych punktów w kalendarzu politbiura, a towarzysząca mu tradycyjna Parada Zwycięstwa urastała do rangi doświadczenia niemalże religijnego. 

Po roku 1990 spuszczono nieco z tonu i nastał względny spokój. Aż do 2005, kiedy wielki wódz Władimir Putin postanowił wyciągnąć potwora z szafy i na powrót uczynić z Dnia Zwycięstwa istotny element indoktrynacji Rosjan.

Reklama

Sęk w tym, że coroczne obchody to jedna, wielka wydmuszka. Żenujący festiwal prężenia muskułów przez chorego człowieka Eurazji, który snuje tęsknie sny o dawnej potędze. Tomasz Targański nazwał niedawno w "Polityce" Dzień Zwycięstwa "Dniem imperialnej iluzji" i "karykaturą pamięci o drugiej wojnie światowej". Nic dodać, nic ująć.

Mimo to od kilku dni na całym praktycznie globie zapanowała niezdrowa ciekawość. Co takiego zrobi i powie Putin podczas parady? Czy wypowie oficjalnie wojnę? Czy zaanonsuje atak na inny kraj? I wreszcie: czy ogłosi zwycięstwo, tak jak nazwa święta nakazuje?

Jeśli chodzi o tę ostatnią kwestię, to większość zgadza się, iż Rosja dzięki niesprowokowanej niczym agresji na Ukrainę zyskała niewiele, a konkretnie nic. Gdyby jednak chciano się czymś pochwalić w ramach odtrąbienia jakiejkolwiek wiktorii, to parę rzeczy na pewno by się znalazło.

Na pewno do istotnych osiągnięć Putina zaliczyć można konsolidację wiernych sprzymierzeńców. Nieważne, jak bardzo zbłaźni się w oczach świata i ile bestialskich czynów popełni, zawsze będą stały przy nim takie szanowane i uznane potęgi jak Białoruś Łukaszenki, kadyrowska Czeczenia (czyli w zasadzie kraina leżąca w granicach Federacji Rosyjskiej), ta część Węgier, która popiera Orbana, Korea Północna i, co nadal stanowi niemałe zaskoczenie, Erytrea.

Niekwestionowanym sukcesem jest niespodziewany coming out może nie tyle sojusznika, co umiarkowanego zwolennika z samego serca Europy. Swoją drogą kraiku jeszcze mniejszego niż wspomniane powyżej, ale za to z ogromnym potencjałem duchowym. I o to w sumie chodzi, bo przecież druga armia świata potencjał militarny ma nieskończony.

Nie można też pominąć rosnących wyraźnie słupków poparcia. Co prawda badania społeczne przeprowadzane na wschód od Buga są mniej więcej tak miarodajne, jak uwielbiane przez Polaków prognozowanie pogody na trzy miesiące wprzód, a na Białorusi nawet nielegalne, ale tak twierdzą również przedstawiciele teoretycznie niezależnych ośrodków. 

Złośliwi mówią, że to wynik bicia w bębenek syndromu oblężonej twierdzy, podczas gdy to Rosja jest agresorem. Tylko jak tu ogłosić zwycięstwo, kiedy nawet nie prowadzi się wojny, a jedynie broni przed niesłusznymi atakami Zachodu? 

Inni, równie nieprzychylni, są zdania, iż zdecydowana większość świadomych, wykształconych obywateli albo dawno wyjechała z kraju, albo siedzi cicho dla własnego bezpieczeństwa. Albo też siedzi, tylko w areszcie. Ale to dobrze, bo zwycięzcom nie potrzeba wichrzycieli, którzy nie wierzą w słuszność sprawy. Pozbycie się ich można zapisać zdecydowanie na plus.

Zapowiadana szumnie "denazyfikacja" też chyba idzie całkiem nieźle. Wszak Stany Zjednoczone wskrzesiły zapis ustawy Lend-Lease Act pozwalającej zlecać prezydentowi przerzucanie produktów ze sfery obronności bez zbędnych ceregieli.

Po raz pierwszy skorzystano z niej przy okazji walki z nazizmem. Teraz sytuacja jest całkiem podobna, z tą różnicą, że zamiast swastyki ze sztandarów łypie na nas enigmatyczne Z. No, można jeszcze zauważyć, że tym razem USA nie musi zaopatrywać aliantów w buty i skarpetki, bo Ukraińcy wyewoluowali zarówno cywilizacyjnie, jak i ideologicznie z etapu onucy (te znalazły obecnie swoje miejsce głównie w mediach społecznościowych).

A co z sankcjami, nakładanymi niemalże taśmowo, gospodarką w stanie kompletnego rozkładu, ośmieszeniem się na arenie globalnej, łatką pariasa wśród narodów świata, która przylgnie do Rosji na dekady, utratą wiarygodności nawet u Chińczyków, serią upokarzających klęsk na froncie czy faktem, że dotychczas podzielone albo neutralne kraje od jeziora Inari, aż po rzekę Alutę (z pominięciem Balatonu) mówią jednym, antyputinowskim głosem?

Na Kremlu trzeba będzie przygotować naprawdę duży dywan, żeby dało się to wszystko zamieść pod spód. Ale czego jak czego - tego produktu na Wschodzie na pewno nie brakuje.

Czytaj także:

Dzień Zwycięstwa. Ukraiński resort obrony spodziewa się prowokacji

Ukraiński wywiad: Gorączkowe porządki w Mariupolu. Rosjanie szykują się na 9 maja

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: felieton | wojna w Ukrainie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy