Reklama

Barbara Bursztynowicz: "Klan" to nie wszystko

Ironiczna, zdystansowana do siebie i swojej pracy w „Klanie”. Serialowi zawdzięcza popularność i stabilizację życiową, ale także to, że została zaszufladkowana jako aktorka.

Nie wiem, czy pani zauważyła, ale Jedynka pokazała niedawno 3000 odcinek "Klanu".

Barbara Bursztynowicz: - Powinniśmy tę okrągłą rocznicę jakoś uczcić, tak jak to miało miejsce w przeszłości przy tego typu okazjach. Tym razem chyba zabrakło woli.

Co będzie dalej z "Klanem"? Powrócił po wakacjach, ale trwają konkursy na nowe seriale...

- Na razie wiem, że do końca grudnia "Klan" będzie emitowany. Co zdarzy się potem, nikt nie wie. Jesteśmy przygotowani, że to może być już koniec. Był taki moment w zeszłym roku, kiedy wydawało się, że Jedynka chce zrezygnować z serialu. Na pytanie dziennikarza, co ja o tym sądzę, odpowiedziałam: "Trudno, trzeba się będzie z tym pogodzić". Następnego dnia czytam: "Barbara Bursztynowicz rozpacza z powodu końca »Klanu« i zapowiada, że skończy ze sobą".

Reklama

Ale nawet gdyby, to nic złego sobie pani nie zrobi?

- Na pewno nastanie jakaś pustka, czegoś zabraknie, czegoś ważnego w moim życiu. Mam jednak nadzieję, że zdarzy się coś innego, być może równie ciekawego. Życie nie kończy się na "Klanie".

Pewnie ma pani już teraz jakieś plany?

- Ruszę się nareszcie, bo trochę się rozleniwiłam. Nie ukrywam, że ta sytuacja jest dla mnie wygodna. Nie muszę zabiegać o pracę, mam stałe zajęcie. Ale marzę o powrocie do teatru, jestem przecież przede wszystkim aktorką teatralną. Mam jakieś plany, nie chcę jednak zapeszać. Najlepiej by było, gdyby "Klan" trwał jeszcze trochę i pojawiały się też inne ciekawe propozycje...

To prawda, że mieliście umowę z producentami, że nie pojawiacie się w innych serialach? 

- Tak to się przyjęło. I my się na to zgodziliśmy. Dochodzą mnie od czasu do czasu słuchy, że chętnie obsadzono by mnie w czymś innym, ale za bardzo kojarzę się z postacią Elżbiety. Musiałabym zerwać z "Klanem".

Ale pani nie zerwie.

- Nie, bo jestem lojalna, przede wszystkim wobec moich widzów. Choć coraz częściej marzy mi się, żeby coś zmienić w moim zawodowym życiu. Jestem aktorką, potrafię być różnorodna, umiem zagrać wiele charakterów. Niestety, nie każdy to rozumie. Minusem mojego zawodu jest zaszufladkowanie. Gdyby "Klan" trwał krócej, pewnie udałoby mi się wyjść z szuflady. Dzisiaj myślę, że może jest już za późno. Aktorzy nie do końca są panami swego losu. Zależymy od tego, jak nas w danym momencie postrzegają i na tej podstawie obsadzają.

Lubi pani w ogóle swoją bohaterkę?

- Tak długo z nią jestem, że musiałam się do niej przyzwyczaić. Czasem ją lubię i podziwiam, czasem mnie irytuje. Została skazana przez scenarzystów na rolę rodzinnej mediatorki. Bywa, że słyszę: "Jaka ona dobra, aż do przesady". Czasem wydaje mi się, że popełnia niewybaczalne błędy i ja bym tak się nie zachowała.

Przekonuje pani scenarzystów do zmian?

- Nie mam wpływu na scenariusz. Mogę tylko próbować tak pokierować intencją bohaterki, że czasami udaje mi się zmienić sens zdarzenia. Lubię grać poza tekstem i na przekór tekstowi. To spore wyzwanie, bo telenowela polega na tym, że mało działamy, więcej opowiadamy o tym, co się wydarzyło. Jeśli jakiś bohater przechodzi operację, nie pokazuje się jej na ekranie, tylko się o niej komuś opowiada, np. w kuchni, nalewając herbatę do filiżanek. Musimy też pomyśleć o widzach, którzy przegapili jeden lub kilka odcinków i streścić im to, co działo się wcześniej. Od czasu do czasu trzeba przypomnieć kto jest kim, jakie są relacje między bohaterami.

Mówi pani o Elżbiecie wyłącznie w trzeciej osobie. To ciekawe, bo aktorzy opowiadając o swoim bohaterze mówią zazwyczaj w osobie pierwszej.

- Gdy schodzę z planu zdjęciowego, "wychodzę" też z roli. Kiedy po zagranej scenie słyszę: "stop", natychmiast wracam do siebie, jestem już Barbarą Bursztynowicz.

To jest profesjonalizm.

- Można to tak nazwać. Jest też w tym pewna rutyna. To, co na początku sprawiało trudności np. dochodzenie do różnych stanów emocjonalnych, teraz jest na zawołanie. Mogę płakać rzewnymi łzami, osiągnąć szczyt zdenerwowania, śmiać się, złościć w każdym momencie, bez problemu. Bardzo chciałabym Elżbietę nieco ożywić. Przydałoby się w jej życiu jakieś zdarzenie, które obudziłoby w niej inne emocje i odciągnęło od rzeczy przyziemnych. Chciałabym czasami odejść od wizerunku Matki Polki, martwiącej się o wszystkich, pomagającej, godzącej waśnie i wtrącającej się w życie bliskich. W polskich domach jest wiele takich kobiet, dla których najważniejsze są dom, dzieci i praca. Żyją życiem innych. Taka jest Elżbieta. Ona nie myśli o sobie, a szkoda.

Przeżyła pani w swoim klanowym życiu kilka zmian; odeszła dwójka aktorów, którzy grali pani serialowe dzieci. Ich role podjęli inni.

- To jest bardzo dziwne uczucie, gdy trzeba wejść w relację z "podmienionymi" aktorami. Przywiązuję się do ludzi. Przyzwyczaiłam się do Janka Wieczorkowskiego i Doroty Naruszewicz, którą traktowałam jak własną córkę. To nie znaczy, że nie cenię, czy nie lubię Daniela Zawadzkiego i Magdy Wójcik, którzy ich zastąpili i grają teraz dzieci Elżbiety. Ale w tym pierwszym momencie czułam się nieswojo. Widzowie też musieli się do nowych aktorów przyzwyczaić. Oszukiwaliśmy widzów i siebie, wmawialiśmy światu, że wszystko jest w porządku. Tak bywa we wszystkich tasiemcach.

Chciała pani porzucić telenowelę?

- Oczywiście, parę razy. Po 5 latach, po 8, po 10. Od pewnego czasu zapisuję sobie różne uwagi, refleksje, przemyślenia na karteczkach. Są wśród nich takie, które zawierają podobną treść: "Mam już dosyć »Klanu«! Koniec!"

Czego konkretnie? Tej niewielkiej przestrzeni na planie, tych samych ludzi?

- Raczej monotonii i rutyny. I trudno na to coś poradzić. Nawet kiedy przychodzi nowy reżyser i mówi, że zrobi wszystko inaczej, to po pewnym czasie okazuje się, że nic się nie zmienia. Bo nie można na przykład inaczej postawić kamer. I wracamy do poprzedniego porządku. I znowu w jednej szufladzie musi się wszystko zmieścić, bo nie ma innej możliwości w za ciasnym pomieszczeniu.

Każda kobieta chciałaby mieć taką szufladę!

- Wszystko, co jest potrzebne w danym momencie, Elżbieta wyciąga właśnie stamtąd. To może nawet jest zabawne. Ale co można zmienić w 3000. odcinku, grając w tym samym obiekcie. Czasami dekoratorzy zmienią jakiś mebel, czy pomalują ściany. Nie wiem, czy dobrze robię zdradzając kulisy serialu...

Teraz będzie można panią zobaczyć też w filmie "Zaćma" o Julii Brystygierowej.

- Zagraliśmy tam z mężem epizody.

Lubi pani pracować z małżonkiem?

- W takich typowo psychologicznych sztukach - nie. Za dobrze się znamy, czujemy każdy fałsz i niedoskonałość. To przeszkadza grać. Natomiast, gdy to nasze aktorstwo ubieramy w kabaret, czy inną formę estradową, gdy możemy mieć do siebie dystans, to wtedy lubimy być razem na scenie.

Jak wytrzymaliście ze sobą 40 lat?

- Trafiliśmy na siebie i na tym polega nasze wielkie szczęście. Nie nudzimy się sobą i ciągle jesteśmy dla siebie atrakcyjni. Staramy się. Oczywiście, potwornie się też kłócimy, ale za chwilę zapominamy o tym. Mamy sobie dużo do powiedzenia, choćby dlatego, że uprawiamy ten sam zawód. Ale różnimy się. On jest pesymistą, ja raczej optymistką. On minimalistą, ja wszystko staram się rozwijać i ulepszać. Ja wydaję pieniądze, on jest oszczędny. Jest głosem rozsądku. Musi znosić to, że jestem pedantką, chociaż nie pozwala porządkować sobie biurka.

Jak się godzicie po kłótni?

- Najczęściej analizujemy to, co zaszło między nami i dochodzimy do wniosku, że cała ta kłótnia nie miała zupełnie sensu. Albo każdy zostaje przy swoim zdaniu, nie dochodzimy do porozumienia. Jacek nie lubi być zaskakiwany, a ja mam tysiące pomysłów. Na przykład uwielbiam podróże. Mogłabym dziś podjąć decyzję o wyprawie, powiedzmy do Maroka, spakować się i polecieć. Mój mąż natomiast musi się bardzo długo oswajać z tą myślą, przeanalizować różne piętrzące się problemy. Pod żadnym pozorem nie mogę mu np. zdradzić, jak długo trwa lot, bo już 5 godzin w samolocie jest dla niego nie do zniesienia. Ma silną osobowość, choć na to wcale nie wygląda. Wydaje się spolegliwy i łagodny jak baranek.

Poznaliście się w szkole teatralnej. On pochodzi z rodziny artystycznej, a pani nie. Czy to miało dla pani jakieś znaczenie?

- Tak, bardzo mnie to na początku peszyło. Mama Jacka była znakomitą śpiewaczką operową o wielkiej osobowości: piękna kobieta, wysoka, wyniosła, dominująca. Wszyscy przy niej czuliśmy się onieśmieleni. Ojciec Jacka był dyrektorem i reżyserem teatru muzycznego, ale w domu królowała ona - teściowa.

Czyli była to wielopokoleniowa rodzina? Ideał, ale czy realny?

- W dzisiejszych czasach to chyba niemożliwe. Kiedyś kolejne pokolenia mieszkały razem, bo taka była konieczność, ale dzisiaj to bardzo trudne do przeprowadzenia. Pewnie są gdzieś jeszcze idealni Chojniccy, Matysiakowie, Mostowiakowie, którzy wytrzymują ze sobą, a nawet czerpią przyjemność z tego bycia razem non stop.

Chciałaby pani teraz zamieszkać z córką?

- Nie. Kocham ją nad życie, ale nie wytrzymałybyśmy ze sobą dłużej niż trzy dni. Młodym ludziom trzeba dać swobodę i jeśli pomagać, to dyskretnie. To też jest temat naszych sprzeczek z mężem. Małgosia była idealnym dzieckiem, nie sprawiającym nam żadnych kłopotów. Teraz, jako dorosła osoba, ma swoje zdanie i wyrobioną opinię na wiele tematów. Jest wspaniałą dziewczyną, bardzo inteligentną, mądrą, ciekawą w rozmowie. Nie wtrącamy się do jej życia, licząc na jej mądrość i rozsądek. Przepraszam, nie mogę za dużo o niej mówić publicznie, ona po prostu tego nie lubi.

Katarzyna Jaraczewska

Show
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy