Maryla Rodowicz: Nie szuka miłości...
...choć nie wyklucza, że facet, który ją zaintryguje, może skraść jej serce. Zapewnia, że nie boi się samotności, a złe myśli i lęki zagłusza intensywną pracą.
Dużo jest w pani nostalgii, smutku - tak przynajmniej brzmi pani na swojej nowej płycie "Ach świecie...". W ten sposób chciała pani głośno powiedzieć, co leży pani na sercu, z czym się zmaga?
Maryla Rodowicz: - W ten sposób nie rozpatrywałam tego. Po prostu, kiedy przyjechał Witek Łukaszewski, autor większości piosenek na płycie, i puścił mi kilka swoich utworów, złapały mnie od razu za gardło. To one zdominowały cały krążek, plus utwory, które powstały później. Jednak nostalgia to jest dobre słowo, którym można określić płytę muzycznie i tekstowo.
Mam wrażenie, że jest pani na etapie budowania swojej przestrzeni życiowej na nowo. Na płycie często przewijają się słowa "wolność" i "spokój", czy to jest właśnie to, czego teraz pani najbardziej potrzebuje?
- Jak każdy człowiek, na każdym etapie życia potrzebowałam i potrzebuję wolności i spokoju. Kiedy żyje się bardzo intensywnie, to trzeba mieć chwilę, żeby się wyciszyć, naładować energetycznie do kolejnego skoku w życie. Kiedy wracam po koncertach o 4 rano, to najpierw karmię swoje koty, wstawiam kwiaty do wody i zawsze otwieram jeszcze laptopa i czytam wiadomości, żeby się wyciszyć po podróży.
W takim razie, jak funkcjonuje pani rano?
- Rano mnie nie ma (śmiech). Jak mogę, to śpię do południa. Muszę się wysypiać, zwłaszcza jeżeli w perspektywie mam za kilka dni np. sesję zdjęciową i muszę mieć urodę. A żeby mieć urodę i wokal, to muszę się wyspać. Sen jest u mnie podstawą regeneracji.
Nie wierzę jednak, że nie zdarzają się pani chwile, gdy budzi się pani z poczuciem totalnego lenia, że dzisiaj nie ma ochoty ruszać się z łóżka.
- Nie mam tak! Wstaję, bo jestem umówiona na tenisa, czy później mam na przykład trening taneczny z Janem Klimentem, a to wszystko daje mi radość, więc nie mam problemu, żeby wstać z łóżka. Ja po prostu uwielbiam się zmęczyć do granic możliwości. Tenis półtorej godziny, a potem kolejne dwie godziny treningu tanecznego zwalają z nóg nawet takiego gieroja jak ja. Ale za to później mam większą ochotę do życia. Tak samo jest z koncertami. Wychodzenie na scenę zmusza mnie do utrzymania formy, do tego, żeby zaśpiewać trzy dwugodzinne koncerty z rzędu, mieć dobry wokal i urodę. Akceptacja publiczności, brawa, to wszystko jest uzależniające. To afrodyzjak.
Nie jest jednak tak, że tą ciągłą aktywnością próbuje pani zagłuszyć jakieś lęki i smutek, które w pani tkwią?
- Na pewno trochę tak jest. Nie pozwalam sobie wtedy na jakieś niepotrzebne myśli. Jak biegam dwie godziny po korcie, to nie myślę o niczym innym, tylko o grze. Nawet jak jadę samochodem do klubu tenisowego, to włączam radio, żeby zagłuszyć złe myśli.
Ale to przecież rodzaj oszukiwania samej siebie.
- Oczywiście...
A gdyby któregoś ranka okazało się, że nie ma pani nic do zrobienia, co by się stało?
- Coś bym ugotowała albo siedziała przy laptopie, czytała wiadomości, spotkała się z przyjaciółmi.
Nie boi się pani samotności, przebywania samemu ze sobą?
- Nie, właśnie bardzo lubię być sama w domu. Wtedy siedzę w internecie, czytam, oglądam filmy, turnieje tenisowe, słucham muzyki.
Jednocześnie właśnie dzięki internetowi wszyscy wiedzą, co się u pani dzieje. Nie jest to trudne, że pani życie prywatne jest prześwietlane przez miliony ciekawskich?
- Nie jest to łatwe. Moja praca wymaga tego, że wychodzę na scenę i muszę być uśmiechnięta i radosna, nieważne jaki dramat rozegrał się u mnie dzień wcześniej.
Jednak zakładanie takiej maski jest wykańczające.
- Rzeczywiście bardzo dużo mnie to kosztuje. Na koncertach, po śmierci mamy, postanowiłam eksplodować energią, żeby z podwójną siłą przykryć to, co się wydarzyło.
Z drugiej strony, w trudnych chwilach warto czasami się zatrzymać, wypłakać i przerobić straty.
- Pewnie, że wtedy fajnie jest mieć przy sobie kogoś, kto cię wspiera, na przykład męża. Żeby mieć wsparcie, żeby móc się przytulić, wypłakać, ale chciałabym, żeby ten mąż był tym mężem sprzed paru lat, tym takim fajnym do przytulania.
Ale może jest już pani gotowa, żeby do swojego życia wpuścić nowego mężczyznę, który otoczy panią opieką?
- Dwa dni temu miałam wymianę SMS-ów z zaprzyjaźnioną parą, w której pisaliśmy o pewnej znajomej, która związała się ze swoim młodszym pracownikiem. No i odpisałam im, że może i ja mam jeszcze szansę (śmiech). Ale gdzie ja mam go poznać? Na stacji benzynowej, w sklepie spożywczym czy klubie tenisowym? To moja marszruta. Poza tym, wbrew pozorom, mam bardzo wąskie grono przyjaciół.
Nigdy nie wiadomo, co nas czeka za rogiem!
- Obserwuję mężczyzn, przyglądam im się w internecie, i to reguła, że tacy nieciekawi faceci, z brzuchem, którzy mają tylko kasę, uważają, że mogą mieć każdą laskę. I mają.
Ale gdyby na horyzoncie jednak ktoś się pojawił?
- Nie wiem. Jakoś nikt mi się nie podoba. Patrzę krytycznie na wszystkich mężczyzn. Obcinam sobie tych facetów przy kasie w spożywczaku i myślę sobie: "jaki to musi być straszny dziad" (śmiech). Żebym wpuściła kogoś pod swój dach, musiałby ten ktoś mnie zaintrygować. Poza tym skupiam się teraz na pracy. Zaraz jest premiera płyty, trasa koncertowa i Opole.
Rozumiem, że nie ma już wątpliwości i festiwal dojdzie do skutku?
- Wszyscy artyści podpisali już umowy i ja również. Postawiłam zresztą jeden warunek, że podpiszę ją na samym końcu, kiedy zrobią to już wszyscy. Na moim koncercie pojawi się m.in. Blue Café, Cleo, Doda, Feel, Pectus, Bracia czy Marcin Wyrostek.
Ale Kayah nie będzie?
- W tym czasie Kaja ma koncerty z Bregoviciem, więc nawet gdyby chciała, to nie może. W związku z tym, że festiwal został przeniesiony na wrzesień, część artystów, miała już ten termin zajęty.
Z Kayah bardzo się przyjaźnicie, ale czy historia z Opolem nie zaznaczyła się rysą na waszej relacji?
- Ja ją uwielbiam i cenię. Jest wspaniałą artystką i niezwykle wrażliwą osobą. Dalej będę ją kochać. Trzeba być wielkodusznym, a nie małostkowym. Trzeba wybaczać potknięcia przyjaciołom. Trzeba mieć dużo życzliwości dla świata i myśleć pozytywnie!
Magdalena Makuch