Reklama

Czy znajdzie się dla nas ciepły kąt?

Ale w mojej miejscowości nie miałabym najmniejszych szans na pracę, a ponadto rodzice nie wylewają za kołnierz, dlatego większość życia spędziłam w domu dziecka.

Uznałam, że nie chcę dla mojego maleństwa tego, co sama kiedyś przeżywałam. Na jego ojca nie miałam co liczyć. Nawet alimentów nie płacił. Pomógł mi mój wychowawca, skorzystałam więc z okazji, aby się usamodzielnić. Dostawałam pieniądze z funduszu alimentacyjnego, znalazłam pracę w szkole jako sprzątaczka. Pani dyrektor była dla mnie miła, bo pozwalała mi zabierać dziecko ze sobą. Michałek spał w wózeczku, a ja szorowałam podłogi. Nie narzekałam, dopóki nie przyszła zima. Wtedy okazało się, że w moim piętnastometrowym mieszkaniu nie da się wytrzymać. Z zimna.

Reklama

- Czy nie możecie czegoś dla mnie zrobić? - pytałam zrozpaczona w administracji. - Jest bardzo zimno, nie wysycha pranie, a mam przecież małe dziecko.

- Przyjdzie komisja techniczna i wszystko sprawdzi - obiecała pani za biurkiem.

Pełna nadziei, że sytuacja się rozwiąże, wróciłam do domu. Niestety, minęło parę dni i nikt się nie zjawił. Za to mój synek rozchorował się i musiałam iść z nim do przychodni.

- Nie może pani teraz zabierać dziecka do pracy - powiedziała mi lekarka. - Bo jeszcze bardziej się rozchoruje. Proszę z nim zostać w domu.

- Ale ja pracuję na umowę-zlecenie. Jak się nie zjawię, to mi nie zapłacą - powiedziałam załamana i mimo wszystko poszłam z dzieckiem do pracy.

W szkole i tak było cieplej niż w domu.

Po jakimś czasie znów wybrałam się do administracji.

- Komisja była i stwierdziła, że wszystko jest w porządku - powiedziała na mój widok pani za biurkiem. - Dookoła są pustostany, więc niech pani nie wymaga, abyśmy je na nasz koszt docieplali. Jeśli pani dobrze ogrzeje mieszkanie i będzie je pani odpowiednio wietrzyć, na pewno problem zniknie! - dodała.

- Jak mam wietrzyć mieszkanie, gdy jest w nim dziesięć stopni? - prawie krzyknęłam z rozpaczą. - To może przenieście mnie gdzie indziej?

- Niby gdzie? I tak miała pani szczęście, że dostała pani to mieszkanie. Inne rodziny nadal czekają w kolejce.

Nie wiedziałam już, co mam robić. Nie przewidziałam takiej obojętności i braku zrozumienia.

Wróciłam do domu, tuląc do siebie Michałka. Bardzo się zgrzałam, chociaż na dworze było zimno. "Może to z emocji?", pomyślałam.

W domu zorientowałam się, że Michałek ma lodowate rączki i nóżki, ale główkę rozpaloną. Choć wiercił się, marudził i kaszlał, spróbowałam zmierzyć mu temperaturę. Z przerażeniem stwierdziłam, że jest wysoka. Zawinęłam go więc w dodatkowy kocyk i pojechałam tramwajem do szpitala. Tam od razu się nami zajęto. Sama cały czas drżałam z zimna i ze strachu.

- Niech się pani napije - pielęgniarka litościwie podała mi własny kubek herbaty. - Ma pani całkiem sine usta.

- Dziękuję - wyszeptałam, nie spuszczając oczu z badanego właśnie Michałka. Tak bardzo kaszlał.

- Z tego, co tu widzę, mały ma zapalenie płuc! - powiedział do mnie lekarz surowo. - Jak pani mogła doprowadzić dziecko do takiego stanu?

Tego już nie wytrzymałam. "Czy to moja wina, że nikt nie chce mi pomóc?", przerażona pomyślałam o tym, że ci obcy ludzie mogą przecież uznać, że jestem złą matką i odebrać mi Michałka, tak jak mnie odebrano rodzicom. Tego bym nie przeżyła.

- Niech pani tak nie płacze - lekarzowi chyba zrobiło się trochę przykro. - Szkoda dziecka po prostu, ale zaraz damy mu kroplówkę i leki... Wszystko będzie dobrze!

- Czy mogę z nim zostać? - spytałam, wycierając łzy wierzchem dłoni. Pielęgniarka podała mi chusteczkę i spojrzała niepewnie na lekarza.

- Pobyt rodzica kosztuje 20 zł - powiedziała cicho.

- Nawet nie mam przy sobie pieniędzy - spuściłam głowę.

- Jakoś się to załatwi - podjął decyzję lekarz. - Potem się będziemy martwić. Dziecko jest małe i potrzebuje pani. Karmi je pani piersią?

- Mhm, jeszcze karmię.

- To dobrze. Pokarm matki to najcenniejsze lekarstwo!

I tak znalazłam się w szpitalu razem z Michałkiem. Do domu wracałam tylko na chwilę, zabrać jakieś rzeczy i napalić w piecu, chociaż to nadal niewiele dawało. Nie chciałam jednak, aby na ścianach pojawił się grzyb i żeby zamarzły nasze rzeczy. Myłam się w szpitalu i jadłam w stołówce. Ta miła pielęgniarka mi to załatwiła. A jak Michałek poczuł się lepiej, zostawiałam go i chodziłam do pracy. Chciałam zapłacić za moje łóżko, ale pielęgniarka wzięła ode mnie pięćdziesiąt złotych i powiedziała, że to wystarczy, tylko żebym napisała podanie, że jestem w trudnej sytuacji.

Chociaż Michałek był chory i martwiłam się o niego, od dawna nie mieszkaliśmy w tak dobrych warunkach. Było nam ciepło, bezpiecznie, mieliśmy co jeść, a wokół życzliwych ludzi. Gdy mały zasnął, chodziłam oglądać przez szybę inne dzieci. Słabe, bezbronne, leżały w inkubatorach. Żal mi było tych biednych maluchów.

"Dobrze wiem, co to samotność", myślałam. "A takie maleństwa są samotne, zamknięte w szklanych pudełkach. Wiadomo, to dla ich dobra, ale to i tak jest smutne!".

Któregoś dnia przyłapała mnie na tym pielęgniarka. Myślałam, że się pogniewa.

- Przepraszam bardzo, przyszłam tu tylko rozprostować nogi - usprawiedliwiałam się. - Mój synek się obudził?

- Nie, śpi jak aniołek i chyba już niedługo wyjdziecie do domu, bo dziś nie miał w ogóle temperatury - odpowiedziała na to zadowolona i nawet nie zauważyła, że wcale się nie ucieszyłam.

To cudowne, że Michałek zdrowiał, ale nie chciałam wracać do lodowatego mieszkania. Znów pewnie zachoruje! Nagle ogarnęła mnie panika. Co mam zrobić?

- Szkoda mi tego malucha - pielęgniarka zmieniła temat i pokazała drobnego niemowlaka, śpiącego niespokojnie w inkubatorze. - Jego mama nie ma pokarmu, a on jest słabiutki... Przydałoby mu się matczyne mleko...

- Ja go mogę karmić - powiedziałam spontanicznie i zaraz się zawstydziłam. Bo co ja mogę pomóc takiemu dziecku, gdy w szpitalu są mądrzejsi ode mnie?

- To jest bardzo dobra myśl! - pielęgniarka spojrzała na mnie z uśmiechem. - Spytam pediatrę, co ona na to!

Wszyscy byli za. Zrobili mi tylko badania, żebym dziecka czymś nie zaraziła i już parę dni później, gdy Michał się najadł, biegłam karmić małego Grzesia.

Cieszyłam się, że chłopiec coraz mocniej zaciska maleńkie piąstki, że jego szczupła buzia nabiera kształtu małego jabłuszka i rumieńców.

- Służy mu to twoje karmienie, jego mama nie może się ciebie nachwalić - powiedziała pielęgniarka. Dla mnie była w tym jedna korzyść. Michałek i ja mogliśmy nieco dłużej pobyć w szpitalu, bo przecież byłam tu potrzebna.

Któregoś dnia poznałam także babcię Grzesia.

- Chciałabym się jakoś odwdzięczyć. Czy mogę coś dla pani zrobić? - spytała.

- Mam trochę kłopotów, ale chyba nie można mi pomóc - westchnęłam.

- Niech mi pani opowie - zaproponowała.

No i powiedziałam o rodzicach, o wychowawcy z domu dziecka, który mi tyle pomógł i o swoim nieszczęsnym mieszkaniu.

- I teraz naprawdę boję się tam wracać... - dodałam na koniec ze łzami w oczach. - Ale gdzie mam pójść?

- Rozumiem - odparła. - Niech się pani tak nie martwi. To się da załatwić!

- Dziękuję za dobre chęci, ale ja w administracji byłam wiele razy. Nic to nie dało - powiedziałam zrozpaczona.

- Pani tam może i była, ale ja jeszcze nie - odpowiedziała.

- Chce pani iść w mojej sprawie? - zdziwiłam się.

- A jakże, moje dziecko, a jakże!

Parę dni później babcia Grzesia przyszła do mnie z bardzo oficjalną miną.

- Ma pani kogoś, kto pomoże się pani przeprowadzić? Jak nie, to mój zięć i syn chętnie to zrobią.

Patrzyłam na nią z otwartą buzią.

- Pewnie się pani dziwi, jak to się stało, prawda? To bardzo proste - babcia Grzesia na moment zmarszczyła brwi. - Tak się składa, że pracuję w urzędzie miasta i pani sprawa - niezależnie od karmienia Grzesia - powinna zostać już dawno rozwiązana. Nie rozumiem, dlaczego dano pani tamten pokój. To bez sensu, jego nie dałoby się w żaden sposób ogrzać! Mamy w tej chwili odremontowany lokal socjalny, co prawda ze wspólną kuchnią i łazienką, ale za to ciepły i wygodny. Ktoś mocno zaniedbał pani sprawę i już ja się postaram, żeby za to odpowiedział. Tak że nie ma co gadać. Jak pani wyjdzie z dzieckiem ze szpitala, przeniesie się pani do jednego z pokoi we wspólnym mieszkaniu. Będą tam jeszcze dwie samotne matki, miłe kobiety. Jedna z nich też wychowała się w domu dziecka. Na pewno się dogadacie, a może i zaprzyjaźnicie.

- Boże, nie wiem, jak mam dziękować za to wszystko! - wyjąkałam, a łzy same płynęły mi z oczu.

- Nie, to ja mogę pani podziękować. Po pierwsze za to, czego dowiedziałam się przypadkiem o pracy moich podwładnych, ich nieżyczliwości i niedbalstwie! A po drugie, za zdrowie mojego wnuczka - dodała ciepło i łagodnie.

- Zawsze będzie pani mile widziana w naszym domu! - dodała na koniec, odwracając się na moment w drzwiach.

Michałek obudził się, spojrzał na mnie i wyciągnął rączki. Pewnie zaniepokoiła go moja zapłakana twarz, bo wykrzywił usta w małą podkówkę.

- Nie płacz, kochanie! - powiedziałam. - Teraz będziemy mieć prawdziwy dom... I już nigdy nie będzie nam zimno!

Babcia Grzesia bardzo mi pomogła, także w przeprowadzce.

- Nie bój się, dziecko, nie zostawimy cię samej. Zawsze możesz na nas liczyć! - powiedziała.

Wiem, że nie rzucała słów na wiatr. Tacy ludzie jak ona dotrzymują słowa.

Dostałam nowe zabawki dla Michałka, a pokój we wspólnym mieszkaniu bardzo mi się spodobał.

Najważniejszy jednak prezent, jaki dostałam, to nadzieja, że moje życie będzie odtąd już tylko lepsze. Mam dach nad głową, zdrowe dziecko i wokół życzliwych ludzi. Czy można chcieć więcej?

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy