Reklama

Ja cię wykończę

Lekarz przyszedł pijany na dyżur. Zgłosiłam to przełożonym, no i podpadłam, bo on zaczął się mścić...

Zastukałam cicho do gabinetu ordynatora.

- Proszę - usłyszałam. Przełknęłam ślinę i odchrząknęłam, jak w szkole przed odpowiedzią przy tablicy, po czym weszłam do środka.

- Dzień dobry, chciałam o coś zapytać... - powiedziałam na wstępie. Ordynator oderwał oczy od jakichś pism i spojrzał na mnie. W jednej chwili jego twarz zmieniła wyraz na niezadowolony.

- Ach, to pani - powiedział niechętnie. Natychmiast poczułam, jak opuszcza mnie odwaga. Mimo to nie wyszłam.

- Tak, panie ordynatorze, chciałam prosić o zgodę...

Reklama

- Co? Znowu zachęca pani pielęgniarki do strajku? - przerwał mi niegrzecznie. Czułam, że moja sprawa ma coraz mniejsze szanse na powodzenie.

- Nie chodzi o strajk - odparłam. - Ja zresztą nigdy... Jestem tylko przewodniczącą związku, ale decyzję o strajku pielęgniarki podjęły wtedy same - wyjaśniłam. - Mogę usiąść? - podeszłam bliżej i położyłam dłoń na krześle, choć widziałam jego nieprzychylną minę. Wiedziałam, że ordynator nie pochwalał strajku, że był zły na personel pomocniczy i na mnie, ale od tamtej pory minęły trzy miesiące, pielęgniarki dostały po marne pięćdziesiąt złotych więcej i bez szemrania wróciły na swoje stanowiska.

- Proszę, niech pani usiądzie - kiwnął głową. - Wobec tego z czym milusińskim przychodzi pani do mnie dzisiaj?

Wciągnęłam powietrze.

- Chciałabym - zaczęłam cicho, ale się poprawiłam i zakończyłam już śmielej - chciałabym się dalej kształcić. Pójść na studia podyplomowe... Zarządzanie zdrowiem publicznym - wyjaśniłam. Ordynator się skrzywił.

- Studia! - mruknął. - A kiedy pani będzie pracować? Jak nie strajk, to nauka! To wszystko bardzo ambitne, ale pani myśli, że ja tu prowadzę jakiś dom opieki dla ambitnych pielęgniarek? To jest szpital, moja droga, tu każda para rąk jest potrzebna do pracy.

- Ja przecież pracuję - odparłam uprzejmie. - I chyba nie może pan powiedzieć, żeby ktokolwiek się na mnie skarżył.

- Z wyjątkiem doktora Majchrzaka - przypomniał. Spojrzałam mu prosto w oczy.

- Pan wie przecież dlaczego.

- Nie wiem - odparł z głupia frant. Miałam już dość tej przepychanki.

- Doktor Majchrzak pił na dyżurze - powiedziałam dobitnie. - I pan doskonale wie, że on mnie szykanuje, bo złożyłam raport w tej sprawie.

- Och, widzę, że panią zawsze ktoś krzywdzi. Doktor Majchrzak się mści, ja nie pozwalam się kształcić...

Nagle urwał, sięgnął do szuflady i wyjął formularz.

- Proszę bardzo, niech pani pisze prośbę o studia. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Ale ostrzegam - uniósł palec w górę - jeśli zobaczę, że to odbija się na pani pracy, to się żegnamy!

Wzięłam kartkę i wyszłam. Nazajutrz złożyłam moje podanie u jego sekretarki. Chyba sądził, że mnie zastraszył, że się nie odważę, bo był na mnie wściekły. I za te studia, i za strajk.

- Pani magister - zwracał się odtąd do mnie z ironią - trzeba zastrzyk zrobić. Albo: - Pani magister! Basen do wyniesienia! Udawałam, że jego drwiny mnie nie dotykają. Robiłam studia podyplomowe wieczorowo, starając się, żeby moja praca na tym nie ucierpiała. Było mi bardzo trudno, po nauce i nocnym dyżurze, stawać do zadań w szpitalu. Mimo to chodziłam uśmiechnięta, miła i nikt poza mną nie odczuwał, jak wiele wysiłku mnie to kosztuje. W końcu jednak poczułam, że dłużej tak nie dam rady. Dyżury na trzy zmiany i nauka. Bałam się, że ze zmęczenia mogę popełnić jakiś błąd. Nie miałam ochoty na głupie docinki ordynatora, ale musiałam go poprosić o przeniesienie z oddziału do pracy w izbie przyjęć. Ku mojemu zdziwieniu ordynator przyjął bez komentarzy moje podanie. Dopiero nazajutrz dowiedziałam się, że przeniósł mnie nie do izby przyjęć, ale do poradni chirurgicznej, gdzie pracował doktor Majchrzak... Nie miałam wyjścia. Stawiłam się następnego dnia gotowa do wykonywania obowiązków, choć - szczerze mówiąc - byłam bardzo zdenerwowana. Chwilę po mnie przyszedł doktor Majchrzak. Uśmiechnął się na mój widok.

- Ja cię wykończę - syknął cicho. Zresztą w gabinecie byliśmy tylko we dwójkę. - Zobaczysz, polecisz na twarz.

Zawzięłam się i choć każdego dnia przed wyjściem do pracy odczuwałam paniczny lęk, nie dawałam nic po sobie poznać. Zaciskałam zęby i udawałam lodowaty spokój, wewnątrz jednak byłam potwornie zdenerwowana. Żeby nie zrobić jakiegoś błędu, musiałam się mocno koncentrować. Czasami nawet brałam leki uspokajające, bo Majchrzak nie przepuszczał żadnej okazji, żeby mi dogadać. Wystarczyło, że zostawaliśmy w gabinecie sami, zawsze słyszałam jakieś pogróżki. Zresztą, przy pacjentach też mnie szykanował. Odzywał się arogancko, jak do popychadła.

- Co to jest? - rzucił pewnego dnia na biurko pomiędzy nas segregator z historiami chorób. Klamra puściła i część papierów wysypała się z niego.

- To dokumentacja dotycząca ostatniego miesiąca - odparłam, nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi.

- To? - wskazał palcem rozsypane papiery. - To śmietnik, a nie dokumentacja!

Miałam ochotę powiedzieć, że śmietnik to on właśnie zrobił, ale oczywiście zmilczałam. To, co wyprawiał ze mną, to było piekło. Nigdy nie udawało mi się choćby w najmniejszym stopniu go zadowolić. Krytykował mnie na każdym kroku, o każdy wymyślony przez siebie drobiazg. Pacjenci patrzyli na to zdziwieni. Złośliwy, małostkowy, żałosny człowiek, który mścił się za to, że nie uszło mu bezkarne picie na dyżurze. Wiedziałam to doskonale, tylko co mi z tego? Koleżanki z pracy, z obawy, że popadną w taką samą niełaskę, zerwały ze mną kontakty. Kiedy mijały mnie na korytarzu, zaledwie bąkały "dzień dobry" i szły w swoją stronę. 

A on górował! Obrzydzał mi życie dzień po dniu i to na każdym kroku. Nawet nieumyty na czas kubek po kawie wypatrzył i zrobił z niego zarzut:

- Tu nie pani kuchnia, tylko gabinet lekarski. Proszę tu brudów nie trzymać!

Każdego ranka, gdy otwierałam oczy, jak ołów spadała na mnie świadomość, że za godzinę znów spotkam tego człowieka. Znów będzie mnie upokarzać i obrażać. W końcu organizm nie wytrzymał tego stałego napięcia i dostałam ataku błędnika. Przez kilkanaście dni byłam na zwolnieniu. Budziłam się z cudownym poczuciem, że nie muszę oglądać Majchrzaka. Miałam ochotę śpiewać. Po dwóch tygodniach wróciłam do pracy z nową werwą, ale wystarczył jeden dzień w jego obecności, a wszystko wróciło z podwójną siłą.

- Niech pani się za bardzo nie przywiązuje do tego miejsca - powiedział, kiedy po pracy porządkowałam gablotkę z lekami, czyściłam spirytusem szkła i szafki.

- To przecież nie jest miejsce dla pani - dodawał ironicznie. - Taka pani magister i pijak!

Nie mógł mi darować tamtego raportu. Szykanował mnie na najróżniejsze sposoby. Na przykład, jestem przekonana, że za jego interwencją, kadry nagle odkryły, że od kilku miesięcy pracuję bez aktualnych badań okresowych. Kiedy poszłam je zrobić, to się okazało, że powinnam była stać przy pacjencie, a nie "gdzieś latać", jak to określił Majchrzak. Bez końca doszukiwał się błędów w mojej pracy i wyolbrzymiał je do rozmiarów katastrofy! Nigdy nie mógł mi zarzucić nic konkretnego, a jednak jego prześladowania doprowadziły w końcu do tego, że powoli zaczęłam wierzyć, iż nie radzę sobie z pracą. 

Czułam się głupia i do niczego. Zresztą, po jakimś czasie rzeczywiście zaczęłam się mylić, bo ręce trzęsły mi się na sam widok szefa, a w głowie powstawała pustka. Aż w końcu pomyliłam tabletki. Nic wielkiego, podałam pacjentowi trochę za małą dawkę leku. Zaraz zresztą zauważyłam swój błąd i go naprawiłam Ale Majchrzak też go zauważył. Już następnego dnia z rana zastałam na biurku zwolnienie dyscyplinarne za "ciężkie niedopatrzenie obowiązków i narażenie zdrowia pacjenta". To przelało czarę. Załamałam się. Mało brakowało, a rzuciłabym studia. Całymi dniami walczyłam z płaczem. Nie wiem, co by się ze mną stało, może wylądowałabym w szpitalu psychiatrycznym. Na szczęście, pomógł mi mąż. Wziął mnie za rękę i siłą zaprowadził do lekarza. Nie chciałam, opierałam się.

- Ty też uważasz, że nie nadaję się do niczego, tak? Nawet w domu nie mam nikogo bliskiego - płakałam już właściwie z byle powodu.

- Właśnie dlatego, że jesteś mi bliska, musisz pójść do lekarza - powiedział. Nie ustąpił, zawiózł mnie do przychodni i wepchnął do gabinetu psychiatry. Byłam w takim stanie, że wystarczyło jedno pytanie lekarza zadane ciepłym tonem, a łzy jak grochy potoczyły mi się z oczu. Zaczęłam mówić, najpierw ogólnie, potem coraz szczegółowiej. Opowiadałam wszystko, co działo się w pracy, rozmazując łzy, które jak dziecku płynęły nieprzerwanie. Wysłuchał, pokiwał głową.

- Jest pani typową ofiarą mobbingu - powiedział. - To nie pani jest tu winna, tylko pani prześladowcy. Mobberzy to ludzie owładnięci nadmierną potrzebą władzy, pochłonięci urojeniami na własny temat i zazdrośni o cudzy sukces - wyjaśnił. - A choć jest pani "tylko" pielęgniarką, a on "aż" lekarzem, to jednak pani dotychczasowa praca była chwalona, a tamten lekarz dostał naganę. Już pomijam, że nie piła pani alkoholu i nie zaniedbywała obowiązków, ale była pani lubiana, wybrano panią przewodniczącą związków zawodowych. Taki człowiek kłuje w oczy. Więc odizolowano panią i dręczono psychicznie, bo inaczej nie można było zdobyć nad panią przewagi.

Leczenie miało trwać dwa miesiące, ale ja już po miesiącu bez mojego prześladowcy wróciłam do równowagi. I wtedy powiedziałam sobie "dość!".

 Psychiatra miał rację! Zanim złożyłam skargę na Majchrzaka i zanim wystąpiłam z prośbą o zgodę na studia, nikt nie miał żadnych zastrzeżeń do mojej pracy! Dostawałam nawet nagrody! Dlaczego więc dałam się tak pognębić temu strasznemu człowiekowi? Już wiedziałam, co powinnam zrobić. Poinformowałam dyrekcję szpitala o tym, w jaki sposób Majchrzak mnie traktował. Podałam przykłady zarówno gnębienia, jak i mojej dobrej pracy przed przyjściem na jego oddział. 

Za radą psychiatry, zwróciłam też uwagę w swoim piśmie na straty, jakie szpital poniósł z powodu mobbingu, którego padłam ofiarą. Przecież kiedy byłam na zwolnieniu, ktoś musiał za mnie tę pracę wykonać. Zaznaczyłam, że biorę pod uwagę skierowanie sprawy do Państwowej Inspekcji Pracy, a potem złożenie wniosku do sądu pracy o wysokie odszkodowanie za doznane krzywdy. Na wypadek, gdyby chcieli mnie zignorować, powołałam się na ustawę antymobbingową. 

Wkrótce dostałam odpowiedź, że dyrekcja przyjrzy się sprawie doktora Majchrzaka, a mnie tymczasem przywraca do pracy, przenosząc na równorzędne stanowisko na innym oddziale. Od dwóch miesięcy już pracuję. Majchrzaka nie spotykam na korytarzu. Dopiero niedawno dowiedziałam się, że to on poprosił o przeniesienie mnie do niego. Pewnie! Chciał mieć możliwość mszczenia się na mnie. Ale wolę się już nad tym nie zastanawiać. Na razie czuję, że odżywam. Przestałam płakać po kątach, ręce mi już nie dygoczą na myśl o szpitalu, a w pracy koleżanki znów mnie szanują i lubią.

Imiona i nazwiska bohaterów zostały zmienione

Takie jest życie
Dowiedz się więcej na temat: mobbing | szpital
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy