Reklama

Kiedyś to był piękny dom...

​ Mama uparła się, by ostatni raz zobaczyć rodzinny majątek. Ale na widok ruin ogarnął ją tylko żal i smutek...


 Gdy mama zobaczyła swój rodzinny dom, zakryła usta ręką. Patrzyła z niedowierzaniem na ruinę, którą miała przed oczami. Dach zapadł się do środka niewielkiego już fragmentu drewnianego budynku, który jeszcze stał. Reszta została rozebrana, pewnie na opał. Podwórko było koszmarnie zagracone różnymi sprzętami, a w ogródku nie rosły już żadne rośliny. Po policzkach staruszki łzy lały się ciurkiem.

- Mamo... - zaczęłam, ale uciszyła mnie stanowczym gestem ręki.

- Dlatego nie chciałaś mnie tu przywieźć - bardziej stwierdziła, niż zapytała. - Wiedziałaś, do jakiej marnacji Piotr doprowadził gospodarkę?...

Reklama

Kiwnęłam głową.

Przyjechałyśmy sprzedać tę ruinę wraz z ogrodem, pozostałość po wielkim rodzinnym majątku. Zamierzał ją kupić nasz sąsiad. Jednak przed zawarciem transakcji u notariusza mama uparła się, żeby jeszcze raz zobaczyć swoje rodzinne gniazdo. Próbowałam jej to wyperswadować, ale daremnie.

- Ten dom... - szepnęła. - Ten dom był kiedyś wspaniały. Jak można było do tego dopuścić? - mówiła z pretensją w głosie.

- Przecież to nie ja! - oburzyłam się. - Mieszkam w Warszawie! Zresztą, sama przepisałaś gospodarkę na Piotrka!

Cała mama! Ona zawsze bardziej kochała mojego brata. Piotr był jej oczkiem w głowie - uwielbianym i rozpieszczanym synkiem, a ja - tą gorszą córką. "Ale to on ją zawiódł, nie ja!...", myślałam z goryczą.

- Tak, to moja wina - rzuciła cicho, opierając się na lasce. - Niepotrzebnie zamieszkałam z wami... Powinnam była zostać z Piotrem i pilnować majątku. On miał słaby charakter. Może gdybym została, nie stoczyłby się na dno i nie zginął w wypadku - znów go usprawiedliwiała.

Milczałam. Mój brat zawsze lubił sobie wypić i nieraz po alkoholu siadał za kierownicą. Z powodu pijaństwa odeszła od niego żona. Nie dziwię się Magdzie, ja też nie chciałabym mieć takiego męża. Nie zatrzymały jej nawet pieniądze, których miał wtedy jak lodu. Jednak z czasem je przepuścił. Tak to jest, gdy człowiek sam na nic nie zarobi i wszystko dostanie w prezencie. Po śmierci taty mama podarowała Piotrowi ogromny majątek. Wielkie gospodarstwo i liczne grunty. Nigdy ich jednak nie uprawiał, tylko podzielił na działki i sprzedał, a potem bawił się, aż wszystko stracił. Ostatnio to nawet pożyczał ode mnie pieniądze. Nie mówiłam o tym mamie, żeby jej nie martwić, ale gdy dawałam mu te kilkaset złotych, krew się we mnie burzyła.

Bo ja niczego od niej nie dostałam... Zresztą, nie potrzebowałam, ale nie potrafiłam zrozumieć, jak można było w tak krótkim czasie przepuścić krwawicę paru pokoleń. Przede wszystkim jednak pradziadka Michała, który tuż przed pierwszą wojną światową wyjechał do Ameryki. Wyruszył tam za chlebem. W domu zostawił żonę i jedenaścioro dzieci: trzy córki i ośmiu synów. Najpierw pracował przy budowie linii kolejowej prowadzącej nad Pacyfik. Gdy poduczył się trochę angielskiego, przeniósł się do stalowni. Tam płacili mu więcej, choć praca była bardzo ciężka. Pradziadek Michał woził taczkami surówkę i złom żelazny, które razem z kolegą wrzucali do hutniczego pieca. Podobno po powrocie do Polski opowiadał, że wie, jak jest w piekle, i za nic w świecie nie chciałby tam trafić. Twierdził, że po tej harówce za wielką wodą po śmierci pójdzie prosto do nieba. Niezły żartowniś był z tego mojego pradziadka. Zawsze chwalił się też, że chociaż jest rówieśnikiem Lenina, przeżył go o wiele lat. Pewnie dlatego, że przywódca komunistycznej partii nie brudził sobie rąk pracą. Po wojnie przez te polityczne żarty urząd bezpieczeństwa groził mu nawet więzieniem...

- Gdyby tata zobaczył teraz nasz dom, chybaby się rozpłakał. A dziadek Michał po raz drugi dostałby apopleksji - odezwała się mama. - Przecież to kiedyś był najpiękniejszy dom we wsi! Cały drewniany, miał cztery izby i dużą werandę! Dziadek wybudował go zaraz po powrocie ze Stanów. Sośninę zamówił u górali, a gdy ją przywieźli, uważnie oglądał każdy bal i każdą belkę...

Na chwilę umilkła, jakby zbierała myśli.

- Wiele belek odrzucił i kazał przywieźć nowe. Mówił, że nie kupi byle czego, bo to będzie dom dla wielu pokoleń. Miały w nim mieszkać jego prawnuki. Biedny dziadek, pewnie przewraca się teraz w grobie... - głos jej się łamał.

- Mamo, nie powinnaś tak się denerwować - mówiłam łagodnie, ale ona machnęła tylko ręką.

- Masz pojęcie, Aniu, ile wyrzeczeń kosztowała dziadków ta rozłąka? - wyszeptała ze łzami w oczach.

Wiedziałam, bo słyszałam tę historię wiele razy, jednak celowo nie przerywałam mamie. Może gdy ją opowie jeszcze raz, będzie jej lżej na duszy...

- Kiedy rozpoczęła się pierwsza wojna, dziadek koniecznie chciał wrócić do domu, ale babcia ubłagała go, żeby został w Ameryce. Bała się, że gdy wróci, zostanie wcielony do wojska i polegnie gdzieś. A zaraz po wojnie wybuchła epidemia hiszpanki i w całej Europie ludzie padali jak muchy. Przyjacielowi, z którym mieszkał dziadek Michał, wszyscy pomarli... List o ich śmierci dostał od sąsiadów, bo z bliskich nie miał mu już kto o tej tragedii napisać. Ten człowiek tak bardzo przeżył utratę rodziny, że postanowił skończyć ze sobą... - mówiła mama ze smutkiem.

Wiele razy wyobrażałam sobie tę sytuację. Kiedy Leon chciał do siebie strzelić, dziadek Michał wytrącił mu pistolet, ale ten  już wypalił. Kula nie trafiła więc niedoszłego samobójcy, tylko rękę dziadka, który od tamtej pory niemal nie mógł pracować. Ale człowieka uratował.

- A wiesz, Aniu, co było najgorsze? - westchnęła mama. - Że większość dzieci dziadka Michała też wtedy pomarła. Stracił wszystkich synów. Babcia nie pisała mu o tym, bo bała się, że wpadnie w rozpacz. Kiedy więc po ośmiu latach rozłąki wrócił do domu, najpierw płakał ze szczęścia, że wreszcie zobaczył bliskich, a potem z żalu, że tylu ich stracił...

Poczułam piekącą gulę w gardle, bo po raz kolejny wyobraziłam sobie, co musiał czuć mój pradziadek, gdy dowiedział się o śmierci ukochanych synów...

- Ale przetrwał to, jak nasz dom, który ocalał mimo nalotów samolotowych, okupacji niemieckiej, a potem radzieckiej zawieruchy po kolejnej wojnie - mówiła cicho, a potem umilkła pochłonięta własnymi myślami.

- Widać, tak miało być, mamo - rzuciłam, kładąc jej rękę na ramieniu.

- Dobrze, że mam ciebie, Aniu - popatrzyła na mnie ze łzami w oczach.

Zdumiałam się, bo pierwszy raz usłyszałam od niej takie słowa.  

- Jedźmy już do notariusza. Pewnie na nas czekają. To jest zbyt piękne miejsce, by straszyły tu te ruiny. Wkrótce powstanie tutaj nowy dom i zamieszkają w nim szczęśliwi ludzie, jak niegdyś my. Tak powinno być. Życie musi toczyć się dalej... - westchnęła.

Anna W., 48 lat

Z życia wzięte
Dowiedz się więcej na temat: Dom
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy