Reklama

Komu są potrzebni detektywi?

Ludzie mają przed bliskimi wiele tajemnic. Moja praca polega na ich odkrywaniu.

Jeszcze do niedawna detektyw kojarzył mi się postacią z amerykańskich filmów i powieści kryminalnych. Wyobrażałem go sobie jako osiłka niszczącego swoich przeciwników siłą pięści (to wersja z amerykańskich filmów sensacyjnych) lub jako zamyślonego pesymistę od czasu do czasu błyskającego geniuszem inteligencji, gdy w ostatecznej rozgrywce przyszpila złoczyńcę (to wersja z powieści Agaty Christie i Raymonda Chandlera). Moje wyobrażenia okazały się zupełnie błędne, ale sprawdziłem to dopiero wówczas, gdy sam zostałem detektywem...

Reklama

Kilka lat temu ukończyłem prawo na jednym z uniwersytetów. Niestety, nie miałem szans, by dostać się na aplikację, a policjantem nie mogłem zostać ze względu na dużą wadę wzroku. Przez kilka miesięcy pracowałem w urzędzie miasta, później w spółdzielni mieszkaniowej. W obu tych niewątpliwie zacnych i potrzebnych instytucjach nudziłem się niemiłosiernie na stanowisku referenta. Moja wiedza prawnicza była wykorzystywana zaledwie w ułamku procenta, nauczyłem się za to skutecznie spędzać czas na nic nie robieniu, rozmowach o niczym, parzeniu kawy i odbijaniu nieskończonej ilości stron na ksero. W końcu nie wytrzymałem i zwolniłem się.

Przez kilka tygodni zastanawiałem się, co ze sobą zrobić. Jedno wiedziałem na pewno: nie chcę wrócić do pracy za biurkiem, to nie dla mnie. Rozważałem także wyjazd za granicę, ale nie po to kończyłem trudne i wymagające poświęceń studia prawnicze, żeby pracować na zmywaku czy na budowie w Londynie. W końcu założyłem firmę "usługi detektywistyczne". Wynająłem od kolegi jeden malutki pokoik w jego agencji reklamowej. To miała być siedziba mojej firmy. Przez pierwsze dwa miesiące nie płaciłem czynszu za pokój.

- Jakoś się dogadamy - powiedział Sławek, dając mi klucze. W pokoju, oprócz biurka, stolika, dwóch krzeseł i telefonu, był także sejf.

- Kiedyś trzymaliśmy w nim jakieś papiery, ale od miesięcy stoi pusty, bo w agencji reklamowej nie ma dokumentów tajnych, wymagających zamykanie w sejfie. Ale u detektywa to zupełnie co innego - powiedział kumpel i puścił do mnie oko. Ogłoszenia o swojej działalności zamieściłem w lokalnej prasie i w internecie. Przez kilka tygodni nic się nie działo. Przychodziłem do pracy o dziewiątej i do piątej grałem na komputerze, przeglądałem strony w internecie lub chodziłem pogadać do pracowników agencji reklamowej. Czasem z nudów w czymś im pomogłem. Utrzymywałem się z oszczędności, ale z każdym dniem coraz częściej myślałem o wyjeździe za granicę, bo w mojej firmie nic się nie działo. Nikt nawet nie zadzwonił, nie wysłał maila! Słowem, zero zainteresowania. Jednak pewnego dnia skontaktowała się ze mną jakaś kobieta.

- Mam dla pana zlecenie - powiedziała tajemniczo przez telefon.

- Czego dotyczy sprawa? - zapytałem, usiłując nadać swojemu głosowi ton prawdziwego detektywa.

- Chciałabym porozmawiać na ten temat osobiście - powiedziała.

- Wobec tego zapraszam do siebie - powiedziałem uprzejmie. Umówiliśmy się na następny dzień. Moja rozmówczyni nalegała wprawdzie, aby spotkać się jeszcze tego samego popołudnia, ale okłamałem ją, twierdząc, że mam jeszcze mnóstwo spraw do załatwienia, kilka spotkań na mieście i wobec tego możemy zobaczyć się dopiero nazajutrz. W rzeczywistości nudziłem się jak mops, ale przecież nie mogłem jej dać poznać, że nie mam co robić i jest moją pierwszą klientką. Następnego ranka o umówionej godzinie do mojego gabinetu weszła ładna, na oko około trzydziestoletnia blondynka.

Po godzinie rozmowy otrzymałem zlecenie ustalenia miejsca pobytu byłego partnera pani Małgorzaty, który od wielu lat uporczywie uchylał się od płacenia alimentów na syna. Poznali się, kiedy pani Małgorzata pracowała w Niemczech jako kelnerka w restauracji. Przystojnemu Portugalczykowi spodobała się słowiańska uroda dziewczyny. Kiedy okazało się, że moja klientka jest w ciąży, jej partner zapewniał, że bardzo się cieszy i że wkrótce wezmą ślub. Pani Małgorzata wróciła do Polski i nigdy więcej nie spotkała ojca dziecka. Zapewniał wprawdzie, że przyjedzie na chrzciny, ale tak się nie stało. Od czasu do czasu przysyłał dwieście-trzysta euro. Ostatnio zadzwonił i stwierdził, że nie będzie już słał pieniędzy, bo nie jest pewny, czy to jego dziecko. Moja klientka złożyła w sądzie pozew o ustalenie ojcostwa i alimenty. Ale wezwania wysyłane pod wskazany w Niemczech adres wracały z adnotacją "adresat nieznany".

Dwa miesiące zajęło mi rozwiązanie tej sprawy. Okazało się, że ojciec dziecka mieszka pod wskazanym adresem, tylko uporczywie nie odbiera korespondencji. Pracuje nadal w tej samej restauracji, w której poznał Małgosię. Ma niemieckie obywatelstwo i... żonę. Zrobiłem nieuczciwemu tatusiowi kilka zdjęć, jego syn Adrian jest tak podobny do ojca, że faktyczne ustalenie ojcostwa za pomocą porównania kodu DNA wydaje się tylko formalnością.

Na podstawie moich ustaleń sąd wznowił postępowanie. Sprawa jest w toku. Potem posypały się zlecenia. Najczęściej prośby o pomoc dotyczą znalezienia dowodów zdrady jednego ze współmałżonków, tak też było w przypadku pani Anny. Jak się okazało, jej mąż od kilku lat regularnie spotykał się z kochanką. Moja klientka nabrała podejrzeń, kiedy jej małżonek zaczął coraz później wracać z pracy, a wieczorami nie przejawiał ochoty na seks. Wyszło, że ma w mieście wynajętą garsonierę.

Żeby to ustalić, przez kilka dni śledziłem niewiernego męża, chodząc za nim krok w krok. Kiedy on zabawiał się z kochanką, zainstalowałem w jego samochodzie nadajnik GPS. Teraz był mój! Wiedziałem o każdym kroku wiarołomnego męża. Zdobyłem biling jego rozmów i SMS-ów. Nie było to łatwe, bo operatorzy niechętnie udostępniają takie informacje, ale mój wdzięk i urok osobisty sprawiły, że udało mi się dostać taki dokument.

Ustaliłem też dokładne dane kochanki. Tu spotkało mnie spore zaskoczenie, bowiem kobieta okazała się o siedemnaście lat starsza od pani Anny i o wiele... brzydsza. Znajomy psycholog powiedział mi, że z facetem musi być coś nie w porządku, bo kochanki z reguły są od żon młodsze, ale żeby o siedemnaście lat starsza! Moja klientka wniosła sprawę o rozwód z orzeczeniem o winie. Po pierwszej rozprawie przyszła do mnie do biura i zwyczajnie się rozpłakała.

- Myślałam, że razem się zestarzejemy, a ten drań tak bezczelnie mnie oszukał - mówiła, ocierając łzy. - Zastanawiałam się nawet, czy nie pokazać jego zdjęć z kochanką dzieciom, żeby go znienawidziły, ale zabrakło mi odwagi - powiedziała.

Teraz prowadzę nietypową sprawę ustalenia miejsca pobytu rodziców dwudziestopięcioletniej Agnieszki - studentki historii. Matka dziewczyny porzuciła ją zaraz po urodzeniu. Ojca widziała ostatni raz, gdy miała sześć lat. Wychowywali ja ciotka i "przyszywany" wujek. To były jedyne informacje, jakie otrzymałem od klientki. Przeszukałem setki stron w internecie, sprawdziłem w starych książkach telefonicznych, wykazach osób zaginionych i poszukiwanych przez policję, dawnych księgach meldunkowych i po ponad pół roku poszukiwań udało mi się odnaleźć adres pana Henryka - ojca Agnieszki. Jest emerytowanym nauczycielem. Mieszka na drugim końcu Polski z nową rodziną. Jest dziadkiem rocznej Asi i trzyletniego Jasia. Kiedy powiedziałem mu o Agnieszce, nie krył wzruszenia. Gdy dodałem, że wkrótce wychodzi za mąż i chce go zaprosić na ślub, by ostatecznie rozwiązać problem własnej tożsamości, ukrył twarz w dłoniach i rozpłakał się. Matki Agnieszki nie udało mi się odnaleźć. Podobno po porzuceniu córki była prostytutką w Gdańsku, później wyjechała do Stanów Zjednoczonych. Od tego czasu słuch po niej zaginął. Przygotowania do ślubu Agnieszki idą pełną parą. Są już obrączki. Do ołtarza poprowadzi ją ojciec, którego odnalazła po dwudziestu latach.

Dziś nie zamieniłbym swojej pracy na żadną inną. Pracuję z ludźmi, ciągle coś się dzieje, nie ma czasu na nudę. Bywają dni, że nawet nie mam kiedy spokojnie napić się kawy. Praca detektywa odbiega od tego, co widzimy w amerykańskich filmach. Zamiast spektakularnych akcji i płomiennych wystąpień w sądach są wielogodzinne obserwacje, częste wyjazdy, praca przez cały dzień, a często także w nocy i wielogodzinne grzebanie w dokumentach różnych instytucji, archiwach, starych książkach meldunkowych i spisach telefonów. Dochodzę do wniosku, że problemy ludzi na całym świecie są podobne. Zdrada, oszustwo, nielojalność wszędzie bolą tak samo. Ludzkie namiętności i słabości od setek lat pozostają niezmienne. Coraz bardziej wyrafinowane stają się za to metody ich realizacji i dlatego właśnie potrzebni są detektywi.

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy