Reklama

Mam na imię Magda, jestem bulimiczką

Nazywam się Magda, mam dwadzieścia sześć lat, od siedmiu jestem bulimiczką. Wstyd się przyznać, ale do niedawna nie zdawałam sobie z tego sprawy. Dopiero Przemek, z którym spotykam się od paru miesięcy, zauważył, że dzieje się ze mną coś niepokojącego.

- Dlaczego przy stole stajesz się taka nerwowa? - zapytał podczas naszego majowego wypadu w góry.

Pogoda była rewelacyjna. Siedzieliśmy właśnie na zalanym słońcem tarasie jednego z zakopiańskich pensjonatów. Rzeczywiście, zamiast upajać się cudowną chwilą, gorączkowo kombinowałam, co by tu zrobić, żeby nie utyć.

- Wyluzuj! - Przemek żartobliwie poklepał mnie po ramieniu. - No co? Czym się znowu tak martwisz, kwiatuszku?

- Myślę o pracy - skłamałam.

Tak naprawdę układałam w głowie plan, w jaki sposób, nie wzbudzając jego podejrzeń, wymknąć się do łazienki. Byłam tam już wcześniej, po tym, jak wsunęłam całą patelnię jajecznicy, którą normalnie nasza gospodyni przygotowywała dla czterech osób. Nie powiem, jajecznica na domowym smalcu ze skwarkami smakowała wyśmienicie, ale kiedy ją w całości spałaszowałam, ogarnęły mnie wyrzuty sumienia. "Znowu okazałam się słaba!", pomyślałam. "Cholerne górskie powietrze! Zaostrza apetyt i potem człowiek żre jak prosię!" Wściekła wstałam od stołu i poszłam do toalety, żeby sprowokować wymioty. Pół godziny później skusiłam się na drożdżówki z jagodami. Po zjedzeniu ciążyły mi one bardzo. Leżały kamieniem nie tylko na żołądku, ale i sumieniu, stąd moja nerwowość...

Reklama

- Wiercisz się na krześle jak mała dziewczynka, której chce się siusiu - zażartował Przemek, a potem, zmieniając ton na poważny, powiedział: - Magda ty... jesteś chora.

- Chora? - zdziwiłam się.

- Mhm - przytaknął.

- A niby na co? - spytałam.

- Na odchudzanie - odpowiedział. - Parę lat temu jedna z moich kuzynek zachowywała się dokładnie tak jak ty. Albo nic nie jadła, albo rzucała się na lodówkę i wymiatała wszystko po kolei, a potem znikała w łazience. Wychodziła z niej czerwona na twarzy, zapuchnięta. W końcu wylądowała na ostrym dyżurze. Lekarze ledwo ją odratowali, bo taka była wycieńczona. Kiedy wyszła ze szpitala, cała rodzina musiała pilnować, by się systematycznie odżywiała.

- Co za bzdury wygadujesz?! - uniosłam się. - Nie wiem, co było z twoją kuzynką, ale mnie nic nie dolega! Serio!

Mój chłopak tylko kiwnął głową i nie ciągnął dalej tematu. Ale jego słowa nie dawały mi spokoju. Wieczorem poszperałam trochę w necie. Poczytałam blogi głodzących się dziewczyn i kilka wypowiedzi psychologów na temat przebiegu i objawów różnych form zaburzeń łaknienia. Na koniec doszłam do szokującego wniosku: byłam podręcznikowym przypadkiem bulimiczki!

W tajemnicy przed rodzicami, ale nie Przemkiem, poszłam do lekarza. To on doradził mi prowadzenie dzienniczka, w którym skrupulatnie notuję wszystkie swoje posiłki. Nie wolno mi się głodzić, muszę jeść co trzy godziny, bo tylko w ten sposób odzyskam kontrolę nad samą sobą. Zastanawiałam się, dlaczego to właśnie ja zachorowałam? Może za bardzo kocham jedzenie, a przy tym chcę wyglądać jak szczypiorek?

Już jako dziecko uwielbiałam chipsy i czekoladki. W liceum, kiedy nauka zaczęła przychodzić mi z trudem, łakociami zajadałam szkolne stresy. Dostałam pałkę z matmy - szłam na pączki, fizyk się nade mną pastwił przy tablicy - duża porcja lodów z bitą śmietaną zacierała przykre wspomnienia. Przygotowania do klasówki rozpoczynałam zawsze od zakupu dwulitrowej coli, batoników i cukierków.

- Cukier pomaga w pracy szarym komórkom - tłumaczyłam młodszej siostrze, która z przerażeniem obserwowała, jak się opycham słodyczami.

- Komórkom? - wzdychała. - Chyba tłuszczowym. Jesz i "rośniesz" na potęgę!

- Odczep się! - warczałam.

- Już się odczepiam - mówiła, wychodząc z pokoju. - Ale pamiętaj, że jeszcze trochę, a zaczniesz przypominać słonia.

Siostra miała rację - było mnie coraz więcej. W dniu osiemnastych urodzin przy stu sześćdziesięciu siedmiu centymetrach wzrostu ważyłam dziewięćdziesiąt kilo. Nie podobałam się sobie. Wstydziłam się wystającego brzucha i braku talii. Bolały mnie też rzucane żartem uwagi. Nawet mój tato nie miał nade mną litości.

- Witaj, Baloniku! - mówił, gdy wracałam ze szkoły.

Nazywał mnie też Paróweczką, Miss Pączkolandii, Budyniową Lady albo Ptysiem. Pamiętam, pewnego razu przyszły do mnie koleżanki z klasy. Postawiłam na stole ciastka, półmisek z chipsami, a one nic, siedzą i wodę mineralną popijają.

Ojciec oczywiście musiał to skomentować, gdy tylko dziewczyny wyszły.

- No i co, Baloniku? Widziałaś? Te szkielety się odchudzają, a tobie nie przyjdzie nawet do głowy, żeby raz na jakiś czas zrezygnować z kolacji!

W nocy nie mogłam spać. Myślałam, myślałam, aż w końcu postanowiłam przejść na dietę. Przez kilka dni żułam tylko gumę i piłam colę light. Potem, gdy uczucie głodu stało się zbyt silne, do diety włączyłam czarny chleb i serek odtłuszczony, koniecznie z łyżeczką kawy rozpuszczalnej. Ale organizm domagał się swojej porcji kalorii. Ciągle czułam się głodna, aż któregoś dnia pękłam i po powrocie ze szkoły rzuciłam się na obiad. Zjadłam dwa dania, deser, po czym raz jeszcze poprosiłam mamę o talerz zawiesistego krupniku.

Po obfitym posiłku poczułam się strasznie. Z trudem wdrapałam się na górę. W pokoju, zamiast usiąść do lekcji, padłam na łóżko. Leżąc, myślałam, że jestem gruba, brzydka i słaba. Tak, miałam wyrzuty sumienia, bo nie wytrwałam na diecie. Nagle, w przypływie złości na samą siebie, zerwałam się z łóżka i poleciałam do toalety, żeby zwymiotować to, co wcześniej z takim apetytem zjadłam. Z czasem wymiotowanie weszło mi w nawyk. Wstawałam rano, pałaszowałam śniadanie, szłam do łazienki. Na lekcjach nie myślałam o jedzeniu. Potem powrót do domu i wielki obiad. Wymioty, ćwiczenia, odrabianie lekcji. Efekt? Po dwóch miesiącach byłam lżejsza o szesnaście kilo.

Walka z nadwagą stała się dla mnie sensem życia. Kilogramy leciały, a ja dalej odchudzałam się na potęgę. Nie potrafiłam się zatrzymać. Patrzyłam w lustro i ciągle oceniałam siebie jako nie dość ładną i zgrabną. Na zakupach, gdy wybierałam ubrania, zawsze sięgałam po te największe. Dlaczego? Bo w lustrze nadal widziałam Miss Pączkolandii.

- Wyglądam jak słoń, prawda? - pytałam mamę, kiedy kupiłam sobie nowy ciuch.

- Jak słoń? Przecież jesteś zgrabna - mówiła mama. - Musisz tylko lepiej dobrać rozmiar, bo ten jest dla ciebie za duży.

Ostatnia klasa liceum. Zamiast myśleć o maturze, skupiałam się na niejedzeniu.

Czemu w porę nie potrafiłam zrezygnować z diety? Nie wiem... Może dlatego, że jestem uparta i mam w zwyczaju przesuwać poprzeczkę coraz wyżej? Najpierw więc dążyłam do tego, by ważyć tyle, co moja mama, czyli sześćdziesiąt dwa kilogramy. Potem chciałam dojść do sześćdziesięciu, następnie do pięćdziesięciu ośmiu, siedmiu, sześciu, do czterdziestu sześciu itd. Kiedy moja waga spadła poniżej czterdziestu pięciu kilogramów, wcale się nie zmartwiłam, wręcz przeciwnie - każde wahnięcie o sto gramów na plus przejmowało mnie zgrozą. Czułam rozpacz. Myślałam o sobie, że jestem mało konsekwentna i bezwartościowa. Duma rozpierała mnie tylko wtedy, gdy było mnie mniej.

Jeśli się uparłam, mogłam nie jeść przez tydzień. Potem dostawałam ataku i obżerałam się przez kilka dni. Podczas napadu wilczego głodu potrafiłam zjeść dużą tacę kremówek, litrowe opakowanie lodów, jajecznicę z sześciu jaj, kilogramowe opakowanie boczku, bochenek chleba. Ucztę kończyłam wizytą w toalecie i wymiotami. Ani rodzice, ani przyjaciele niczego się nie domyślali. Ja też byłam przekonana, że to normalne.

Minęło kilka lat. Choroba przybrała na sile pod koniec studiów. To był trudny czas: zdawałam ostatnie egzaminy, pisałam magisterkę, szukałam pracy, mieszkania. Tak jak kiedyś, zaczęłam zajadać stres czekoladkami. Zaczęłam też brać środki przeczyszczające i to w dużych ilościach. Zazwyczaj dwa, trzy razy silniejszą dawkę od zalecanej.

Przełom nastąpił, gdy spotkałam Przemka. Raz, że się zakochałam, a dwa, że mój chłopak jako pierwszy zwrócił uwagę na mój problem. Kiedy zrozumiałam, że jestem bulimiczką, załamałam się. Trudno mi było zaakceptować fakt, że choruję na własne życzenie. Czułam się ze sobą okropnie. To takie nieprzyjemne wiedzieć, że nie panuje się nad własnym ciałem i umysłem. Nie przypuszczałam, że sama siebie mogę tak rozczarować. Potrzebowałam wsparcia, ale nie miałam odwagi opowiedzieć nikomu z rodziny o chorobie. Tylko Przemkowi nie musiałam o niczym opowiadać. Na szczęście.

Od pięciu tygodni chodzę na terapię. Prowadzę dzienniczek, jem. W chwilach kryzysowych dzwonię do swojego chłopaka. Myślę, że gdyby Przemka przy mnie nie było, nie poradziłabym sobie z chorobą. Ale on jest i kocha, a miłość czyni cuda, także wśród cierpiących na bulimię...

Magda G., 26 lat

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama