Reklama

Mama z dziecięcego obrazka

Boże, jak on tego pragnął! I jak to teraz boli!

Spoglądam na zegarek, czekam dopiero pięć minut. Czas mi się dłuży. "Co będzie za chwilę, co sobie powiemy, jak on zareaguje, jak ja"?

Kiedy piętnaście lat temu mój synek przyszedł na świat, zdawało mi się, że otrzymałam od losu najcudowniejszy podarunek! Maleńka, różowa istotka, kwiląca na moich rękach była tak bliska mojemu sercu, jak nikt nigdy wcześniej. Cała należała do mnie, a ja do niej. Chciałam ją pieścić i dbać o nią, dając jej wszystko, co tylko będzie w mojej mocy.

Reklama

Nie przypuszczałam, że moja radość i duma z synka tak łatwo się poddadzą. Tak szybko ulegną zmęczeniu i znużeniu.

- Pomóż mi trochę - półżywa z niedosypiania prosiłam nocami męża, by wstał choć raz do naszego dziecka.

Byłam tak wyczerpana ciągłym płaczem Marysia, nocnym przewijaniem go i podawaniem butelki, że pokój wirował mi przed oczami. Chwilami zdawało mi się, że zasnę na stojąco, gdy sprawdzałam, czy butelka nie jest za gorąca.

- Przecież pracuję! - burczał mój mąż. - Zarabiam na ciebie i dziecko, przez dwanaście godzin siedzę za kółkiem! Czego jeszcze będziesz od mnie żądać? - złościł się, że gdy go budziłam.

Milkłam i wlokłam się do łóżeczka synka, którego kochałam i nie znosiłam jednocześnie. Już wcale nie wydawał mi się taki zachwycający. Przeciwnie, był jak jemioła na drzewie - zdawał się wysysać ze mnie ostatnie soki i siły.

Dzień nie przynosił mi wypoczynku. Wypełniało go pranie pieluch, mycie butelek i gotowanie zupek. Żadnej zmiany w tej potwornej, sennej monotonii, żadnej ucieczki od tego, choć na chwilę. Wyrzucałam sobie, że tak szybko straciłam zapał do radosnego gaworzenia dziecka i jego wciąż wyciągających się w moją stronę rączek, ale nic na to nie mogłam poradzić. Tęskniłam za skrawkiem wolności i oddechu od codzienności.

- Co z ciebie za matka, że nie cieszy cię macierzyństwo? - gderał mój mąż, układając się po pracy na kanapie.

Był taksówkarzem. Zaczynał pracę o siódmej rano, kończył wieczorem i uważał, że ma prawo być wykończony. Ja nie miałam odpoczynku nigdy. Próbowałam mu to jakoś tłumaczyć, ale nie rozumiał. Nic nie wiedział ani o macierzyństwie, ani o opiece nad takim maleństwem. Gniewały mnie jego bezmyślne opinie i coraz częściej dochodziło między nami do kłótni.

W końcu się rozstaliśmy.

Kiedy Maryś miał dwa latka, moja mama przeszła na emeryturę. Uznałam, że to wspaniałe zrządzenie losu, żebym poszła do pracy. Mama z radością zajęła się wnusiem, a ja mogłam nareszcie wrócić między ludzi.

Znalazłam etat w biurze firmy sprzedającej sprzęt medyczny. Firma się rozwijała, nie raz trzeba było zostawać po godzinach albo przychodzić w weekendy, ale mi to nie przeszkadzało. Przeciwnie, bardzo cieszyłam się, że wreszcie wyszłam z zaklętego kręgu pieluszek, smoczków i gryzaczków.

Nareszcie wróciło moje poczucie własnej wartości. Naprawdę odżyłam.

- Na panią nasza firma zawsze może liczyć - chwalił mnie szef, a mnie to mobilizowało do jeszcze większych wysiłków i poświęcenia.

Na szczęście Maryś był cały dzień pod opieką babci, więc nie musiałam gnać po pracy na złamanie karku ani liczyć nerwowo każdej minuty nadprogramowo spędzonej w firmie.

Kiedy wracałam do domu, synek już zwykle spał, a ja miałam święty spokój.

- Nie budź go - mówiłam cicho do mamy i szłam popatrzyć na śpiącego Marysia.

Całowałam jego rozgrzany snem policzek i głaskałam delikatnie główkę. Planowałam sobie, że rano wstaniemy wcześnie i pobawimy się trochę klockami albo samochodzikiem, ale rano żal mi było go budzić, tak smacznie spał, i w efekcie mieliśmy czas tylko na pospieszny pocałunek.

Pamiętam do dziś jego piąte urodziny. Poprzedzał je bardzo gorący czas w firmie. Wychodziłam bardzo wcześnie, wracałam do domu nieraz nawet o dwudziestej trzeciej tak, że właściwie prawie nie widywałam synka. Kiedy więc zbliżały się jego piąte urodziny, poszłam do szefa i poprosiłam o dzień wolny. Wiedziałam, że mi nie odmówi, należało mi się to za moje poświęcenie.

Dostałam urlop i cieszyłam się niespodzianką, jaką zrobię synkowi.

Rano zapytałam go, co chciałby, żebyśmy robili. Zastanowił się chwilę, a potem patrząc mi poważnie w oczy, odpowiedział:

- Ja bym chciał, żebyś była chora.

Zdębiałam.

- Jak to? - wykrztusiłam tylko z siebie.

- No, tak jak w zeszłym roku - powiedział szybko. - Żebyś była chora i przez kilka dni musiała zostać w domu - wyjaśniło dziecko.

Łzy zakręciły mi się w oczach. Biedny chłopczyk! Nagle zrozumiałam, jak wielkim problemem była dla niego moja stała nieobecność. Dlaczego wtedy tego nie zmieniłam? Czemu nie powiedziałam firmie stanowczego "dość" albo nie poszukałam innej, mniej absorbującej pracy? Wciąż sobie mówiłam, że trzeba będzie nad tym pomyśleć i wciąż odkładałam tę decyzję na później.

Sześć lat szkoły podstawowej minęło nie wiadomo kiedy i nagle wyrósł przede mną gimnazjalista. Duży chłopak z gęstą czupryną, który już wcale nie pragnął, żeby mama była chora ani żeby spędzała z nim każdą wolną chwilę. Miał swoje sprawy, swoich kolegów, a czas, który mogłabym z nim spędzić. wolał poświecić na bieganie za piłką. Tak w każdym razie sądziłam. A może tylko wygodnie mi było tak uważać?

Bo w tamtym czasie absorbowało mnie coś zupełnie innego. Poznałam kogoś i bardzo się w to zaangażowałam. Od rozstania z mężem różni mężczyźni pojawiali się w moim życiu, ale tym razem było zupełnie inaczej. Po pracy biegłam stęskniona na randki, nie myśląc wcale o tym, że jest gdzieś ktoś inny, tak przecież dla mnie ważny, kto tęskni za mną już tyle lat!

Nawet nie zwróciłam uwagi, że Marcin nagle stał się małomówny, skryty, i że mama, która miała już ponad siedemdziesiąt lat, z trudem dawała sobie z nim radę.

- Znowu wzywają cię do szkoły - mówiła zmartwiona, kiedy wieczorem siadałam do kolacji.

I to bagatelizowałam. Marcin miał dobre stopnie, a jego niegrzeczne odpowiedzi w domu i w szkole, i inne drobne wybryki traktowałam jak etap, w którym musi się wyszumieć.

Czasem budziły się we mnie wyrzuty sumienia, że za mało poświęcam mu uwagi. Biegłam wtedy do sklepu i znosiłam mu całe torby markowych ciuchów albo proponowałam jakieś wspólne wyjście.

Wzruszał wówczas ramionami.

- Chyba nie chcesz mnie zaprowadzić za rączkę do piaskownicy? To trzeba było robić dawno temu - powiedział kiedyś.

W tym czasie zmarła moja mama. Pochłonięta domem, który nagle spadł mi na głowę i swoim romansem, nie dostrzegłam nawet tego, że Marcin bardzo przeżył śmierć babci. W domu zachowywał się tak samo, jak przedtem, no może tylko stał się jeszcze bardziej cichy i zamknięty w sobie. Tak, to zauważyłam. Ale nie widziałam w tym nic niepokojącego. Zresztą myślałam, że jak ułożę sobie wreszcie życie, to wszystko się zmieni. Nie będę żyła w wiecznym pośpiechu, nie będę biegała wieczorami na randki, Marcin będzie miał ojca, którego na pewno potrzebował, ja męża i nareszcie staniemy się normalną rodziną...

I wtedy dostałam ten telefon.

- Mówi starszy aspirant Nowak. Pani syn został złapany podczas napadu na kiosk. Razem z trzema dwudziestolatkami. Dwóch z nich było już karanych. Niestety, znaleźliśmy też przy pani synu narkotyki... Obecnie jest zatrzymany w policyjnej izbie dziecka. Proszę zaraz przyjechać...

Ziemia usunęła mi się spod stóp. Nie pomyślałam nawet, że trzeba odwołać spotkanie z Krzysztofem, nie pomyślałam o nim ani przez chwilę. Drżącymi ze zdenerwowania dłońmi chwyciłam torebkę, wsunęłam na nogi pantofle i zbiegłam po schodach do auta.

Jechałam nieprzytomna z przerażenia. "Mój syn, mój mały, dobry chłopczyk złapany wraz z jakimiś recydywistami podczas" napadu na kiosk! To przecież niemożliwe! I co jeszcze mówił ten policjant? Aha, że narkotyki?! Nie, to musiała być jakaś pomyłka! Tego nie mogło zrobić moje dziecko, mój mały Maryś...-, powtarzałam w myślach.

Nieduży, zielony pokój a w nim dziecięce rysunki na ścianach.

Drzwi się otwierają?

Widzę go, wchodzi do pokoju - wysoki, chudy, niezgrabny. Wyciągam rękę, ale on staje zaraz przy drzwiach. "Czy to naprawdę ten sam chłopiec? Mój mały synek, który zasypiał z misiem i trzeba go było karmić łyżeczką?...", zastanawiam się. Chcę podbiec, przytulić go, ale on nie robi w moją stronę ani kroku. Tylko stoi i patrzy obojętnym wzrokiem, jakimś nagle dojrzałym i bardzo obcym. W dzieciństwie nigdy tak na mnie nie patrzył. Wtedy dostrzegałam w jego oczach smutek i nadzieję, dziś widzę jedynie wrogość.

- Synku? Syneczku? - szepczę, ale głos więźnie mi w gardle.

I nagle jakby mnie olśniło. Zaczynam pojmować, co zrobiłam! Że przeoczyłam... moje dziecko! Ten czas, kiedy chciało, by je tulić i ustawiać z nim klocki, i późniejszy, gdy mogliśmy razem chodzić na mecze, a w powrotnej drodze na lody. I pogadać. I pośmiać się razem, i pobyć ze sobą, a nie obok siebie.

Nagle pojmuję, że te rysunki, których mam całą szufladę, to jego nigdy nieziszczone marzenia. Jak to, żeby mama była znów chora! Pojmuję z potwornym bólem, że przeoczyłam to wszystko, na co składa się prawdziwe macierzyństwo!

A teraz stoi przede mną wyższy ode mnie o półtorej głowy chłopak, z ledwo widocznym puchem wąsów na twarzy i patrzy mrocznie, odpychająco. Bardzo obcy, a jednocześnie przecież tak strasznie mój! Moje dziecko!

- Synku - szepczę jeszcze raz, lecz znów milknę.

Jak powiedzieć temu zbuntowanemu chłopcu, że wszystko, co robiłam, choć miałam jak najlepsze intencje - robiłam źle? Że wiem już teraz o tym i stanę na głowie, żeby to naprawić? Jak mu powiedzieć, że chcę prosić, by mi wybaczył i dał szansę? Bo teraz wszystko już będzie inaczej. "Będzie, mój synku, zobaczysz!", powtarzam w myślach, ale wciąż nie mam odwagi powiedzieć tego głośno.

Podchodzę do niego i chwytam go za rękę. Wbrew moim obawom, nie próbuje się wyrwać, a ja nieśmiało zaczynam wierzyć, że jeszcze nie jest za późno!...

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy