Niczego się już nie boję
Kiedy w słoneczny kwietniowy dzień wsiadaliśmy do naszego wysłużonego volkswagena, nie miałam pojęcia, że już za kilka godzin całe moje życie zmieni się nie do poznania.
Niewiele pamiętam z tego sobotniego poranka. Tylko to, że pakowałam prowiant na piknik, przekomarzałam się z Krzysztofem, moim mężem, który wybierał z Kasią jej zabawki na drogę...
- Znowu myślisz o niebieskich migdałach - wesoły głos męża znad kierownicy oderwał mnie od podziwiania krajobrazu.
- Córeczko, zaśpiewajmy coś mamie. Może piosenkę o kotku?
Kiedy Kasia zaczęła po swojemu popiskiwać, że "kotek wlazł na płotek", rozbawiony obrócił się do niej i zaczął jej wtórować. Właśnie wtedy z przerażeniem zobaczyłam kątem oka, że Krzysztof zjechał na lewy pas drogi, którym jechał z dużą prędkością TIR.
- Uważaj! Co robisz?! - krzyknęłam przestraszona, widząc pędzącą prosto na nas ciężarówkę. Usłyszałam tylko pisk opon samochodu. Choć wszystko trwało zapewne kilka sekund, dla mnie działo się jak na zwolnionym filmie. Nasz samochód pod wpływem silnego uderzenia potoczył się bokiem po jezdni, jakby tańczył na lodzie. Usłyszałam płacz Kasi i jęk Krzysztofa, kiedy uderzył głową w deskę rozdzielczą. Chciałam krzyczeć, ale straszliwy ból w piersiach tłumił mi głos.
Moje ręce były umazane krwią. Ostatkiem sił próbowałam odwrócić się, żeby zobaczyć, co się dzieje z Kasią i wtedy straciłam przytomność. Obudziłam się w szpitalu, podłączona do rurek i aparatów. Głowa pulsowała mi bólem, podobnie jak całe ciało.
- Co z moim dzieckiem?! - krzyknęłam do pielęgniarki, która przechodziła właśnie korytarzem.
- Proszę się uspokoić - powiedziała współczująco kobieta i podeszła do mnie. - Córeczka jest lekko ranna, nic jej nie grozi. Wyjdzie z tego. Ale pani mąż...
Długo nie mogłam się pogodzić z tym, co się stało. Na pogrzebie, a potem przez długie tygodnie wracały do mnie obrazy z wypadku. Z tych makabrycznych ułamków sekund najlepiej zapamiętałam tylko obezwładniający strach.
Rodzice i brat bali się, że nie poradzę sobie z tragedią, która mnie dotknęła.
- Córeczko, może powinnaś zamieszkać z nami? - zaproponowała mama przy niedzielnym obiedzie.
- Tęsknię za Krzysztofem, jest mi ciężko, ale daję radę - powiedziałam cicho. - Potrzebuję tylko czasu, by się z tym uporać.
- Nie możesz tak żyć, bez pieniędzy, bez wsparcia, zdana tylko na siebie! - wykrzyknęła mama. - Przecież zawsze bałaś się być sama.
To prawda. Od dziecka byłam cicha i nieśmiała. W szkole bałam się odezwać na lekcjach, a umierałam ze strachu, gdy musiałam publicznie recytować wiersz. Nie potrafiłam nawiązać normalnych kontaktów z rówieśnicami, które wydawały mi się zbyt głośne i pewne siebie. Z mężczyznami było jeszcze gorzej. Zamartwiałam się, że po ukończeniu szkoły będę musiała szukać pracy. Wszystko mnie przerażało. Po prostu bałam się życia. Teraz jednak coś się zmieniło.
- Posłuchaj mamo, wiem, że to dziwnie brzmi, ale ja już się nie boję - odpowiedziałam.
Mama popatrzyła na mnie z uwagą, ale chyba nie potraktowała moich słów poważnie. To jednak działo się naprawdę. Wiedziałam, że muszę stawić czoła przeciwnościom i wziąć się za bary z losem.
Zostałam recepcjonistką w małym hotelu, co jeszcze parę miesięcy temu budziłoby moje przerażenie. Musiałam przecież kontaktować się z tyloma obcymi ludźmi! Na dodatek miałam dyżurować także w nocy. Była we mnie pewność, że nic złego nie może mnie spotkać. Przestałam obawiać się ludzi i tego, co sobie o mnie pomyślą. Nawet mój brat dostrzegł tę przemianę, gdy pewnego dnia poszliśmy na wspólne zakupy. W długiej kolejce do kasy zauważyłam, że kasjerka manipuluje produktami niektórych klientów. Gdy przyszła moja kolej, uważnie patrzyłam jej na ręce. Zobaczyłam, że podliczoną już paczkę papierosów próbuje ponownie przesunąć przed kasowym skanerem.
- Co pani robi z tymi papierosami? - zapytałam podniesionym głosem.
Kasjerka udała zdziwienie.
- Jak to co? Doliczam je do rachunku - odparła bezczelnie.
- Ciekawe, ile razy pani to zrobi. Okrada pani klientów - powiedziałam twardo.
- To nie ujdzie pani płazem.
- Daj spokój, na pewno się pomyliła - uspokajał mnie brat, zażenowany całą sytuacją i tłumkiem gapiów, którzy przyglądali się tej sytuacji.
Kasjerka próbowała mnie przeprosić, ale wezwałam ochroniarza i zażądałam wyjaśnienia sprawy. Ze sklepu wyszłam z uczuciem triumfu. Kiedyś nigdy bym tego nie zrobiła. Ze wstydu byłabym gotowa zapłacić nawet potrójnie.
- Widzisz, przestałam być w końcu cichą myszką - zapowiedziałam bratu.
- Nie jestem pewien, Asiu, czy to twoje nowe "ja" mi się podoba - odpowiedział niepewnie, patrząc na mnie.
Ja jednak byłam dumna ze swojej pewności siebie. W pracy zyskałam opinię pyskatej i takiej, co to "nie da sobie w kaszę dmuchać".
Śmiało kroczyłam ulicą i bez strachu wracałam do domu z nocnych dyżurów, nawet gdy zapadły już ciemności. Kiedyś natknęłam się po drodze na dwóch wyrostków, którzy szarpali mniejszego od siebie chłopca.
- Wyskakuj z kurtki, bo inaczej cię rodzona mamusia nie pozna - powiedział jeden z barczystych nastolatków i przyłożył małemu w ucho, aż dziecko zaniosło się głośnym płaczem.
Zagotowałam się ze złości.
- Zostawcie go natychmiast! - wrzasnęłam najgłośniej jak potrafiłam i szybko zbliżyłam się do nich.
- Co, stara, guza szukasz? - zaczęli się ze mnie naśmiewać.
- Zaraz się przekonamy, kto zarobi po głowie - odpowiedziałam twardo. - Dwóch na jednego i to dzieciaka. Tchórze!
Kiedy chuligani próbowali mnie złapać, zaczęłam ich okładać torbą, gdzie popadło i krzyczeć tak głośno, że chyba było mnie słychać na drugim końcu miasta. Przestraszeni tym rabanem napastnicy uciekli, gdzie pieprz rośnie. Mgła, która dotąd przesłaniała mi oczy, nagle się rozwiała. Czułam się świetnie, jakby coś mnie uskrzydlało. Długo potem wspominałam to zdarzenie i nawet opowiedziałam o nim rodzicom, którzy załamywali ręce nad moim brakiem ostrożności. Mnie jednak to cieszyło. Czułam się silna, niemal niezniszczalna, jak bohaterowie telewizyjnych kreskówek.
Z czasem zaczęłam jednak odczuwać niepokój. Coś było nie w porządku. Praca mnie nudziła. Siedzenie w recepcji i wypełnianie książki gości było dla mnie zbyt monotonne. Potrzebowałam wrażeń, wręcz marzyłam o jakimś wyzwaniu lub niebezpieczeństwie. Czasem, gdy nie mogłam już wytrzymać za kontuarem, mówiłam, że idę zapalić papierosa, ale robiłam coś zupełnie innego. Wychodziłam na ruchliwe skrzyżowanie ulic w pobliżu hotelu i przebiegałam jezdnię na czerwonym świetle.
- Dokąd się pchasz, kretynko? Śmierci szukasz?! - wrzeszczeli na mnie kierowcy, którzy zmuszeni byli do gwałtownych manewrów, aby uniknąć wypadku.
Gdy docierałam do krawężnika po drugiej stronie, krew pulsowała mi w żyłach, a w głowie czułam przyjemny szum, jakbym napiła się szampana. Zaczęłam zdawać sobie sprawę, że to, co robię, nie jest normalne. Zaczęłam się obawiać siebie i swoich reakcji. Pewnego wieczoru, kiedy zaczynałam nocną zmianę, pracownik kantoru wymiany walut, który mieścił się w hotelowym holu, właśnie kończył podliczanie kasy.
- Nareszcie do domu? - spytałam z uśmiechem.
- A gdzie tam - odpowiedział pan Sławek ze skwaszoną miną. - Jeszcze muszę pójść do banku.
- Sam pan będzie szedł? - zdziwiłam się.
- Zawsze robi to szef, ale tym razem nie mógł - westchnął. - Wezmę taksówkę, ale i tak będę się bał. Paskudne zajęcie. Nie dość, że niebezpieczne, to jeszcze marnie płacą. Pieski świat - narzekał pan Sławek, pakując pieniądze do małej walizki.
- Ja tam bym się z panem zamieniła - przekomarzałam się z nim.
Staliśmy odwróceni plecami do wejścia i nie zauważyliśmy, jak do hotelu wpada trójka młodych ludzi. Odwróciłam się.
- Słucham, czego panowie sobie... - zaczęłam, ale przerwali mi gwałtownie.
- Zamknij się i pod ścianę - warknął do mnie najwyższy z nich. - A ty dawaj forsę i ani słowa!
Jakaś mgła na chwilę przesłoniła mi oczy i zanim zdążyłam zrozumieć, co robię, rzuciłam się w kierunku napastników.
- Co ty myślisz, gnoju, że możesz tak sobie sięgać po czyjeś pieniądze?! - wrzasnęłam do nich.
Oniemieli na chwilę, a potem jeden z nich spokojnie wyjął spod kurtki broń.
- Koniec wygłupów. Dawaj forsę - powiedział lodowatym tonem.
Czułam, że sytuacja jest poważna. Pan Sławek dawał mi paniczne znaki, żebym się uspokoiła, ale to, co mnie pchało do nierównej walki, było silniejsze ode mnie. Zaczęłam się szarpać z facetem, który już sięgał po pieniądze. W tym momencie do holu weszli goście.
- Chodu, chłopaki! - wrzasnął ten z bronią i po chwili nie było już po nich śladu.
Bliska zemdlenia osunęłam się na podłogę. W głowie kołatała mi jedna myśl: "Co ja zrobiłam, przecież mogłam zginąć". Nie potrafiłam już dłużej udawać, że wszystko minie bez śladu. Sama byłam dla siebie zagrożeniem.
- Doradź, co mam robić - prosiłam brata, któremu w końcu odważyłam się opowiedzieć o swoich wyczynach.
- Myślę, że musimy ci znaleźć dobrego psychologa - powiedział z troską.
Tak zaczął się mój drugi od czasu wypadku powrót do normalnego życia. Psychoterapeuta, który prowadził moją terapię, wyjaśnił mi, że silne przeżycia związane z wypadkiem wyzwoliły we mnie cechy charakteru, które ukrywałam przez wiele lat. Gdy zginął mój mąż, podświadomie przyjęłam, że teraz muszę bronić rodziny i walczyć dla naszej córeczki, ale przy okazji także dla innych, słabszych i uciskanych. Byłam przekonana, że właśnie dlatego ocalałam. Uwierzyłam, że jestem pod specjalną ochroną i nic mi się nie może stać.
- Niestety, jest pani tak samo śmiertelna, jak wszyscy - powiedział mi terapeuta. - Musimy popracować nad tym, aby ta świadomość towarzyszyła pani w dalszym życiu. Także dla dobra Kasi.
Terapia oraz moje wysiłki doprowadziły w końcu do tego, że udało mi się zapanować nad potrzebą ciągłego odczuwania silnych wrażeń.