Reklama

Nikomu nie jestem potrzebna

Odkąd pamiętam, rodzice darli ze sobą koty. W końcu rozstali się - poszło łatwo, bo nie mieli ślubu. Zapomnieli tylko ustalić, co ze mną...

Po raz pierwszy mama wyprowadziła się z domu, gdy miałam cztery lata. Potem jednak wróciła. Zaraz po moich siódmych urodzinach zniknęła jednak na dobre.
- Mam narzeczonego - tłumaczyła na dzień przed rozstaniem. - Kocham go i chcę z nim być na zawsze. Jesteś już duża i dasz sobie z ojcem radę.
Nie rozumiałam, dlaczego to mówi. Dopiero gdy rano przyjechał po nią ten obcy człowiek, doszło do mnie, że ona mnie porzuca. Mnie i tatę.

- Zostań z nami, mamusiu! - poprosiłam z płaczem.

- Nie mogę - odpowiedziała, szybko i stanowczo uwalniając się z moich objęć.

Reklama

- Weź mnie ze sobą!

- Nie mogę - powtórzyła.

- Dlaczego? - spytałam pełna rozpaczy.

- Bo mój narzeczony ma już dzieci.

Zostawiła mnie. Czułam się strasznie - moja mama mnie zdradziła.

Tato, mimo najlepszych chęci, nie potrafił się mną zająć.

- Nie zawracaj mi głowy, pracuję - mówił, gdy go o coś ważnego pytałam.

Z czasem rzeczywiście było u niego krucho, ale myślę, że gdyby się lepiej postarał, mógłby mi go trochę poświęcić. Pamiętam, że często wyjeżdżał za granicę, a jeżeli już był w Warszawie, do domu wracał późnym wieczorem.

- Nie śpisz? - pytał na powitanie.

- Nie, czekałam na ciebie - odpowiadałam. - Chcę, żebyś przeczytał mi na dobranoc bajkę.

- Nie mam czasu, muszę pracować.

Raz powtórzyłam te słowa swojej nauczycielce.

- Twój tato tak powiedział? - zdziwiła się. - Oj, moje ty biedactwo! - westchnęła tylko.

Nazwała mnie biedactwem, a przecież wtedy jeszcze nie opowiedziałam jej o wszystkim. O tym na przykład, że tato na czas swojej nieobecności w kraju oddawał mnie na przechowanie obcym ludziom. Płakałam, gdy odchodził, ale on śmiał się z moich łez.

- Baby, jakby nie beczały, nie byłyby sobą! - wzdychał. - Zgłoś się do straży pożarnej, na pewno cię wezmą, bo sikawek nigdy dość...

Po jakimś czasie stare małżeństwo, które przyjmowało mnie pod swój dach, przeniosło się na Powązki. Najpierw zmarł pan Henryk, a miesiąc później pani Aniela. Ojciec znalazł się w prawdziwych tarapatach. W ciągu kilku dni musiał znaleźć dla mnie nowego opiekuna.

Żal mi go było, gdy zadzwonił do mamy, bo ta jak zwykle wykręciła się sianem. Potem zapukał do drzwi sąsiadki. Pani Ludwika, zaskoczona niespodziewaną prośbą, zgodziła się wziąć mnie do siebie na trochę. Gdy jednak po jakimś czasie ojciec znów zaprowadził mnie do niej, odmówiła grzecznie, ale stanowczo.

- Panie Jureczku, proszę się nie gniewać - tłumaczyła - ale ja mam w domu pięć kotów, nie starcza mi czasu, żeby jeszcze doglądać dziecka.

- Dobra, pani Ludwika nas nie chce, poszukamy kogoś innego. Bez kotów - tato zastanawiał się przez moment, do kogo zwrócić się tym razem, aż nagle klepnął się w czoło, wołając: - Hania! Wiesz, znam jedną miłą panią, która na pewno nas nie przepędzi.

- Co to za pani? - spytałam nieśmiało. - Czy to moja pani ze szkoły?

- Nie, to moja narzeczona - wyjaśnił.

"Narzeczona?", pomyślałam z przerażeniem. "Mama odeszła z narzeczonym, czy tato też mnie porzuci?"

Wiadomość, że ojciec kocha obcą kobietę, przygnębiła mnie bardzo. Czułam się tak, jakby i on mnie zdradził.

Ojciec rozstał się z Hanią, gdy zaczęłam chodzić do drugiej klasy. Jej miejsce zajęła Marzena. Nie lubiłam jej prawie tak jak mamy, gdy ode mnie odeszła. Na szczęście blond Marzena pochodziła z Płocka i ojciec rzucił ją, bo za dużo czasu poświęcał na dojazdy. Jej miejsce zajęła Ula, mieszkająca niedaleko lotniska Okęcie - dobre posunięcie logistyczne ze strony taty. Spędziłam u Uli w sumie ze trzy miesiące. U następnej, Iwony, "jedynie" dwa tygodnie, ale i tak było strasznie i dlatego im byłam starsza, tym bardziej się buntowałam. Kolejna, do której zostałam oddana na przechowanie, miała na imię Justyna.

Pamiętam tamten wieczór. Ojciec wrócił do domu jak zwykle bardzo późno. Zdjął płaszcz i poszedł do kuchni. Po chwili z talerzem chińskiej zupy, którą dla niego przygotowałam, przyszedł do mnie i jakby nigdy nic powiedział:

- Zosiu, poznasz jutro moją nową miłość.

Zmartwiałam. Po dwóch latach ciężkich doświadczeń dobrze wiedziałam, co taka zapowiedź znaczyła. Następnego dnia ojciec odwiezie mnie do swojej przyjaciółki i będę musiała u niej przez jakiś czas mieszkać.

- Jest miła. Mówi, że choć sama na razie nie ma dzieci, to bardzo je lubi - po kolejnej łyżce zupy dodał ojciec. - Zostaniesz z nią parę dni.... Boże, jak ty dobrze gotujesz! Nie ma co, szybko się nauczyłaś!

- To nie ja, to fabryka - wyprowadziłam ojca z błędu.

- Co? - nie zrozumiał.

- Nie ugotowałam zupy, tylko zalałam ją gorącą wodą - wyjaśniłam.

- Czemu opowiadasz mi o tym z taką miną? - roześmiał się. - Wyglądasz tak, jakbyś była pogrążona w głębokiej żałobie.

Ja byłam pogrążona w głębokiej żałobie. Nie domyślał się tego? Czułam się opuszczona! W klasie żadna inna dziewczynka nie mieszkała u kolejnych dziewczyn własnego ojca. Jak ja tych kobiet nienawidziłam! Wszystkich po kolei: Hani, Marzeny, Uli, Iwony i Justyny, choć tę dopiero miałam poznać!

Chciałam zapytać, czy tym razem nie można by było spróbować porozmawiać z mamą, żeby wzięła mnie do siebie na parę dni. Po namyśle dałam jednak spokój. Czułam, że narzeczonemu, do którego się wyprowadziła, ten pomysł by się nie spodobał.

Justyna nie była mną zachwycona.

- Co ty, niepoważny jesteś? - zaczęła wrzeszczeć na ojca zaraz po otworzeniu drzwi. - Obiecywałeś randkę, ale nie wspominałeś nic o dziecku. Muszę iść do pracy i nie mam jak się nim zająć.

- Wystarczy, że dasz jej klucze do mieszkania i pozwolisz przenocować - tato przywołał na twarz najbardziej ujmujący ze swych uśmiechów.

- No dobrze - zgodziła się. - Tylko masz mi przywieźć z Hamburga coś ładnego. Na przykład? złote kolczyki.

- Masz je! - zapewnił uszczęśliwiony.

- Mi też możesz przywieźć kolczyki - nieśmiało wtrąciłam się do rozmowy.

- A tobie za co? - roześmiał się ojciec.

Zrobiło mi się przykro. "Za nieprzeczytane bajki", pomyślałam, ale nie odważyłam się tego powiedzieć głośno.

Prawdę powiedziawszy, mama też mi tych bajek nie czytała, a mimo to rozpaczałam po jej odejściu. Raz próbowałam nawet odebrać sobie z jej powodu życie.

Pamiętam, w dniu, kiedy pod nieobecność ojca miała przyjść po resztę swoich rzeczy, nie poszłam do szkoły. Od rana stałam w oknie i wypatrywałam jej nadejścia. Gdy się wreszcie pojawiła, rzuciłam się na dół. Spadałam z trzeciego piętra i chyba jednak Anioł Stróż musiał czuwać nade mną, bo lecąc zahaczyłam o antenę satelitarną. Zawisłam na niej. Ściągnął mnie po chwili zaalarmowany krzykiem mamy sąsiad. Poobijana pojechałam do szpitala, a ze mną płacząca mama.

"Dobrze, przestraszyła się tak, jak trzeba. ", cieszyłam się w duchu. "Teraz już na pewno do nas wróci." Głupia, narażałam się niepotrzebnie, bo ona wróciła, ale do narzeczonego i jego dzieci...

Czarnowłosa, podobna do Cyganki, Krystyna była kochanką ojca numer sześć. Trzymała mnie u siebie przez całe wakacje między drugą a trzecią klasą, bo tato wtedy znowu był w rozjazdach. Pamiętam, że wpadł do nas na przełomie lipca i sierpnia. Na jego widok moja opiekunka zmarszczyła groźnie brwi.

- Czy możemy porozmawiać bez małej? - spytała, wciągając tatę do sypialni.

Najpierw się kłócili, a potem kochali. Słyszałam wyraźnie. Bardzo to przeżyłam. Potem ona znowu wrzeszczała:

- Zabierz ją! Nie nadaję się do niańczenia cudzych bachorów! Nie umiem rozmawiać z dziećmi, zresztą mała wcale się do mnie nie odzywa. Pytam ją o koleżanki ze szkoły, o lekcje, ale nie odpowiada. Czasem tylko kiwnie głową. Martwię się, bo powiedziała mi, jak kiedyś wyskoczyła przez okno. Co będzie, jak znowu zechce polatać? Zabierz ją! Macie chyba jakichś bliskich, u których mogłaby się zatrzymać. Postaraj się o jakąś opiekunkę!

- Ty wiesz, ile opiekunka kosztuje?

- Co to mnie obchodzi? Pracujesz, to chyba zarabiasz jakieś pieniądze?!

- Jeszcze tylko parę dni - poprosił ojciec. - Zrozum, własna matka jej nie chce, a innych krewnych nie mamy...

"Własna matka jej nie chce", powtórzyłam za ojcem w myślach i rozpłakałam się. Czułam się opuszczona. Nikomu niepotrzebna.

Narzeczona numer siedem, ostatnia, do której zaprowadził mnie ojciec, nawet się nie przedstawiła.

- Tylko na tydzień - poprosił ojciec, po czym szybko wyjął z kieszeni kurtki białą, złożoną wpół kopertę.

- Tylko ten jeden raz - rzuciła. - I niech sama się karmi, bo nie lubię gotować.

Było w niej coś niepokojącego, więc starałam się nie sprawiać jej kłopotu. Rano szłam do szkoły, a po lekcjach włóczyłam się po mieście, żeby jak najmniej przeszkadzać swojej opiekunce.

Minął tydzień, a tato nie wracał. Kobieta zaczęła się denerwować. Nieustannie dzwonił jej telefon, ale to nie był ojciec.

- Daj spokój! Nie rozumiesz, że nie mogę - śmiała się do słuchawki. - Mam u siebie cudze dziecko. Ta, znajomej? Nie, nie mogę tej małej wyrzucić z domu...

Słuchając tych rozmów, zrozumiałam, że moja opiekunka oprócz taty ma innego kochanka. Atmosfera stawała się coraz bardziej napięta. Któregoś dnia nie zostałam wpuszczona do mieszkania.

- Mam gościa. Przyjdź za trzy godziny - usłyszałam zza drzwi.

Poszłam do parku, gdzie na ławce przesiedziałam do północy. Potem z duszą na ramieniu jeszcze raz zastukałam do drzwi. Na szczęście gość już sobie poszedł.

- Nie masz pieniędzy? - spytałam. - Tato, gdy każesz, na pewno zapłaci więcej.

- Boże, dziecko, nie chodzi o pieniądze, tylko o to, że mam swoje własne życie. A ty masz chyba jakąś matkę, prawda? Znasz jej numer?

Mama jednak nie dała się wciągnąć w pułapkę. Nie wiem, co konkretnie powiedziała kochance numer siedem, ale ta po krótkiej rozmowie westchnęła tylko:

- To głupie cielę, nie matka.

W duchu przyznałam jej rację. Znów przepłakałam całą noc. Nad ranem obmyśliłam pewien plan. Gdy moja opiekunka jeszcze spała, spakowałam walizkę i poszłam z nią do szkoły. Dotarłam tam koło siódmej i akurat natknęłam się w drzwiach na moją wychowawczynię.

- Zosiu, co się stało? - spytała przestraszona, a ja opowiedziałam jej wszystko.

O mamie i o tym, jak próbowałam się zabić, bo odeszła do narzeczonego i jego dzieci. O dziewczynach taty, o tym, że mnie nie chcą, a on musi pracować i nie ma dla mnie czasu. Nie ma też czasu na czytanie bajek i na chodzenie na wywiadówki. O pani Ludwice i o jej wielkim kłopocie, to jest o kotach.

- Zosiu, dlaczego wcześniej mi o tym nie powiedziałaś? - pani płacząc, przytuliła mnie do siebie tak mocno, że aż nie mogłam oddychać.

- Bo się wstydziłam - odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

- Ty, dziecko? Ty się wstydziłaś? To dorośli powinni się wstydzić! Nie martw się, już ja się tobą zajmę - zapewniła i słowa dotrzymała.

Ciocia Danusia, bo tak ją od kilkunastu lat nazywam, wzięła moje sprawy w swoje ręce. Skontaktowała się z moimi rodzicami i zdjęła z ich barek ciężar, jakim była opieka nade mną. To ona stworzyła mi prawdziwy dom. Pozostanę jej za to wdzięczna do końca życia oraz za wsparcie ofiarowane kiedyś w klasie, za to, że z czułością nazwała mnie "biedactwem", i za dom pełen ciepła i miłości, który wreszcie udało mi się znaleźć.

Zosia F., 24 lata

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy