Reklama

Pewnych błędów się nie wybacza

Nawet kiedy zabrała mnie karetka, bardziej martwiłam się o Zbyszka niż o siebie... Boże, jaka byłam głupia!

Daj spokój, wódka na urodzinach dwulatka? - zmierzyłam Zbyszka wzrokiem.

- Na wnuku nie oszczędzam. Może mój zięć się ze mną napije - uśmiechnął się do siebie i z zadowoleniem pogłaskał butelkę. - Pospiesz się z tą kokardą, trzeba jechać, dzieciak się nie doczeka - mruknął.

Wiedziałam, że mojemu mężowi chodzi tylko o to, by jak najprędzej otworzyć flaszkę. Dla niego każda okazja była dobra, żeby wypić. Urodziny, imieniny, święta, wygrany mecz, przegrany mecz...

Niestety, w pracy miał podobnych kolegów pijaków, więc okazje zdarzały się co dnia. Zbyszek albo był na popijawie, albo odsypiał, albo miał kaca i podminowany szukał po szafkach czegoś na klina. Przywykłam, że to ja muszę załatwiać wszystkie domowe sprawy. I choć czasem czułam się tak, jakbym w domu pracowała na drugi etat, wolałam to niż awantury. Dlatego nie zaczynałam tematu picia... Zbyszek zawsze tak strasznie się wtedy unosił. Miał stwierdzone nadciśnienie i w takich chwilach ogarniał mnie lęk. Myślałam, że mąż dostanie zawału i nie daj Boże zostanę wdową...

Reklama

Na uroczysty obiad u naszej córki jej teściowie przynieśli białe wino. W tej sytuacji Zbyszek krępował się wyjąć swoją flaszkę, ale oczywiście nie omieszkał skonsumować dwóch lampek winka. Ja tylko markowałam picie. Wiedziałam, że ktoś będzie musiał prowadzić samochód w drodze powrotnej. Kiedy teściowie Iwonki się pożegnali, Zbyszek triumfalnie zaprezentował swoją butelkę! Córka przymknęła oczy i dłonią potarła czoło, jakby zaczęła ją boleć głowa. Od czasu, kiedy wyprowadziła się z domu, minęło kilka lat, ale w tej chwili musiały wrócić do niej wspomnienia awantur, jakie po pijaku urządzał ojciec.

- Napiliśmy się wina - powiedziałam do Zbyszka cicho. - Nie wystarczy ci?

- No i czego psujesz nastrój? - nachmurzył się. - Specjalnie kupiłem coś lepszego, ale nie, tobie nic się nigdy nie podoba!

Nasz zięć ostentacyjnie przytulił do siebie Iwonkę i rzucił:

- A dla mnie słowo żony to świętość - pocałował ją. - Bo jak żona jest zadowolona, to się chętnie po pracy wraca do domu.

Starał się nie patrzeć wprost na Zbyszka, ale i tak pomyślałam: "Dobry chłopak z tego Marcina, chce jakoś pokojowo rozładować napięcie!".

Mój mąż przez chwilę stał z butelką w ręku. Miał zamknięte oczy. Wyglądał, jakby usiłował przyswoić sobie słowa zięcia. Bałam się, że wybuchnie, ale nagle po prostu poszedł do łazienki.

Po kilku minutach wrócił bez butelki. Ani słowem nie skomentował tego, co powiedział Marcin. Zapanowała krępująca cisza.

- Jabłecznik świetnie ci wyszedł - pochwaliłam córkę.

- Częstujcie się - podjęła przesadnie entuzjastycznym tonem. - Zostało jeszcze pół blachy, zaraz przyniosę.

Pomogłam jej odnieść brudne talerzyki. Kiedy znalazłyśmy się w przedpokoju, Iwona wycedziła przez zaciśnięte zęby:

- Nie wiem, jak ty z nim wytrzymujesz, mamo! Przecież ojciec ci nawet nie daje dojść do słowa. Liczy się tylko to, czego on chce. Może gdyby nie pił, byłby inny, ale nie... Już nigdy się nie zmieni. Zasługujesz na kogoś lepszego.

- Co masz na myśli? - zapytałam.

- Przed tobą jeszcze kawał życia, chcesz się nadal z nim męczyć? Popatrz, ja i Marcin żyjemy normalnie, bo on nie pije... Co prawda mamy swoje problemy, ale wiem, że jemu tak samo jak mi zależy, żeby jakoś je rozwiązać! A ty się o wszystko musisz martwić sama! Masz pracę, dałabyś sobie radę bez niego... - ściszyła głos. - Jeszcze ułożyłabyś sobie jakoś życie...

- No wiesz? - aż mi zabrakło tchu. - Nie po to za mąż wychodziłam, żeby teraz męża porzucać!

- Ja po prostu nie mogę patrzeć na to, jak się męczysz. A wiem, że teraz to on się jeszcze hamuje ze względu na Marcina. Ale w domu nie ma dla ciebie za grosz szacunku.

- Przesadzasz - odparłam.

- Nie, mamo - potrząsnęła głową. - To ty tego nie dostrzegasz. A raczej nie chcesz tego widzieć. Wiem, że prawda bywa bolesna... Ja również cierpię, gdy widzę, że nic dla taty nie znaczysz - westchnęła.

Jej słowa zabolały mnie chyba bardziej niż zachowanie Zbyszka. Do jego nałogu byłam przyzwyczajona od lat, do tego, że moja córka prawi mi kazania i sugeruje rozwód, zupełnie nie. Zdenerwowałam się.

Wróciłyśmy do pokoju, ale rozmowa już się nie kleiła.

- Komu w drogę, temu czas - stwierdził Zbyszek i zaczęliśmy się zbierać.

Kiedy zamierzałam wsiąść za kierownicę, złapał mnie za ramię.

- Chyba nie myślisz, że przy takiej pogodzie dam ci prowadzić?! - warknął. - No zwariowała baba - dodał.

- Wypiłeś dwie lampki wina! - odparłam.

- Nie takie rzeczy robiłem po paru głębszych - machnął ręką. - I jakoś nigdy się nic złego nie działo! - podniósł głos. - Zresztą glinom nie będzie się chciało w taką pogodę wywlec tyłków z komisariatu.

Rzeczywiście, pogoda była paskudna, co chwila zawiewało śniegiem... Odpuściłam. Tak, przyznaję, nie chciałam się kłócić ze Zbyszkiem.

"To wino pił jakieś dwie godziny temu", próbowałam uspokoić własne sumienie. "Pewnie już wyparowało..."

Usiadłam po stronie pasażera.

- Ale mimo wszystko ja wypiłam tylko pół lampki - spróbowałam jeszcze.

Wściekłym gestem włączył radio, żeby mnie zagłuszyć, a potem zaczął ściągać kurtkę. Na twarzy był purpurowy ze złości. Postanowiłam więcej się nie odzywać. Ruszyliśmy.

Na dworze zrobiło się naprawdę mroźno, i nie byłam w stanie się rozgrzać, więc okryłam kolana kurtką Zbyszka.

Nagle tuż obok moich stóp rozległ się tępy odgłos... Spojrzałam w dół. To z kieszeni kurtki wysunęła się butelka wódki, którą mój mąż tak ostentacyjnie wyniósł z pokoju. Nie wierzyłam! Butla była w połowie pusta!

- Nie możesz prowadzić, Zbyszek! - jęknęłam. - Zatrzymaj się, ja pojadę!

- Ucisz się, kobieto - burknął i wbił wzrok w jezdnię.

"Iwonka miała rację. On o nikogo nie dba, nic go nie obchodzi, tylko wóda!", pomyślałam z goryczą. "Skoro nie mógł się napić w towarzystwie, poszedł i po kryjomu upił się w łazience!", analizowałam. "Jak mogłam tego nie zauważyć? Prawda w oczy kole, tak jak powiedziała Iwonka. Ja po prostu wciąż łudzę się, że to picie nie jest aż tak poważnym problemem", wyrzucałam sobie.

Za miastem ruch był na szczęście dużo mniejszy, niestety, warunki na drodze okazały się bardzo trudne.

- Zwolnij - poprosiłam tak grzecznie, jak tylko potrafiłam, żeby niepotrzebnie go nie zdenerwować.

- Nie ucz mnie, jak jeździć! - rozsierdził się. - Wiem, co robię! Ale tych, co się przy takiej pogodzie włóczą piechotą, to się powinno zamykać! A ten co tu robi?!

Utkwiłam wzrok w poboczu i białej od śniegu drodze przed nami, ale nikogo nie widziałam. Mimo to Zbyszek gwałtownie odbił na środek jezdni.

Niemal w tym samym momencie samochód "zatańczył" na śliskiej nawierzchni. Nagle poczułam zimno. Prawa noga wydała mi się okropnie ciężka, potem był już tylko ból. Otworzyłam oczy. Przednią szybę pokrywała gęsta pajęczyna pęknięć. Przede mną majaczył jakiś masywny ciemny kształt.

"Mieliśmy wypadek", dotarło do mnie. "Uderzyliśmy w coś... Albo w kogoś... My? Przecież jechałam ze Zbyszkiem, gdzie on jest?", pytałam siebie w myślach.

Nie mogłam odwrócić głowy, bo zagłówek zgiął się tak, że razem z innymi przemieszczonymi częściami wnętrza samochodu uwięził mnie w bardzo ograniczonej przestrzeni. Udało mi się jednak spojrzeć w lewo. Upewniłam się, że nie ma Zbyszka na siedzeniu kierowcy. Drzwi po jego stronie były otwarte. Do wnętrza zdążyło nalecieć całkiem sporo śniegu.

"Poszedł po pomoc", uświadomiłam sobie. "Zaraz przyjadą. Muszę wytrzymać".

Żeby odwrócić myśli od bólu, zaczęłam powtarzać modlitwę "Zdrowaś Mario". Bałam się, łzy napłynęły mi do oczu... A potem zrozumiałam, że nie czuję twarzy. "Boże, doznałam paraliżu", przeraziłam się jeszcze bardziej. "Nie", spróbowałam się uspokoić. "To tylko zimno. Zmarzłam, bo siedzę bez ruchu. Muszę spróbować się stąd wydostać".

Tyle że nie zdołałam nawet ruszyć nogą. Musiała być złamana, a może nawet zmiażdżona. Spróbowałam ją wyszarpnąć, ale ból był tak silny, że zemdlałam.

Kiedy znów się ocknęłam, zimno zawładnęło już całym moim ciałem. "Czemu tu nikogo nie ma?", zastanawiałam się. Czułam, że odpływam. "Może to wszystko mi się śni... Przecież dawno ktoś powinien przyjechać".

Warstwa nawianego do wnętrza śniegu urosła. Na zewnątrz było biało i cicho. Nie wiedziałam, gdzie jestem. Wymyśliłam sobie, że pewnie w szczerym polu, między jakimiś miejscowościami, których świateł nie było nawet z tej odległości widać. Nikt nie przejeżdżał. A Zbyszek? On poszedł szukać pomocy, ale widać nie udało mu się dotrzeć do żadnych zabudowań, nie spotkał nikogo, bo przecież już byłby tutaj lekarz i karetka. Kto wie, jakie rany odniósł on sam! "Może stracił przytomność po drodze i leży gdzieś tam na jezdni przysypany śniegiem, jeszcze go jakiś nadjeżdżający samochód przejedzie...", zamartwiałam się.

Moje serce zaczęło bić mocniej, ale po chwili opuściły mnie siły. Nagle oczami wyobraźni zobaczyłam Iwonkę. Tak się o mnie martwiła, a jeśli jutro dowie się, że mieliśmy z tatą wypadek i oboje zginęliśmy... "Nie, jeszcze nie umarłam", pomyślałam z determinacją. Przypomniałam sobie w końcu, że przecież mam przy sobie telefon. Zaczęłam macać wokół siebie w poszukiwaniu torebki. W końcu lewą stopą wyczułam niewielki prostokątny  przedmiot... Po kilku minutach, kiedy na przemian traciłam i odzyskiwałam siły, udało mi się przesunąć torebkę o tyle, że w końcu złapałam ją dwoma palcami i podniosłam. Znalezienie komórki zajęło mi trochę czasu. Gdy wreszcie ją wyjęłam, odetchnęłam z ulgą. Działała. W pierwszym odruchu chciałam dzwonić do Iwonki.

"Nie", oprzytomniałam. "Tylko ją przerażę, a co ona mi pomoże? Muszę dzwonić na numer alarmowy". Niestety palce miałam już tak zgrabiałe, że nie trafiały w klawisze. Zaczęłam płakać z bezsilności, a potem znów osunęłam się w ciemność...

Na szczęście po chwili coś znowu zaczęło docierać do mojej świadomości.

- Słyszy mnie pani?! Proszę dać jakiś znak! - wołał męski głos. - Może się pani ruszyć?

Ktoś przykrywał mnie szeleszczącą złotą folią ratunkową. Taką, jaką mieliśmy w samochodowej apteczce. "A więc Zbyszek dotarł po pomoc", pomyślałam, gdy wreszcie trafiłam na nosze.

- Co z moim mężem? - wyszeptałam już w karetce.

Ratownik zamarł na chwilę, potem rzucił spojrzenie drugiemu.

- Słucham? A on był z panią?... - spytał ostrożnie.

- Przecież to on was wezwał - wymamrotałam.

Ratownik odchrząknął.

- Nie, proszę pani, ten pan, który nas wezwał, przejeżdżał akurat, i to on zgłosił wypadek. Czy to pani mąż prowadził?

- Tak - jęknęłam. - Poszukajcie go!

Drogi do szpitala prawie nie pamiętam. Na przemian traciłam i odzyskiwałam przytomność.

Obudził mnie dopiero głos Iwonki. Powtarzała w kółko: "Mamo. Mamusiu". Otworzyłam oczy. Byłam w szpitalu. Moje nogi zakrywał jakiś dziwny parawan.

- Obudziłaś się. Jak się czujesz? Chcesz trochę wody?

Strasznie bolała mnie głowa i było mi niedobrze. Nie wiedziałam, czy chce mi się pić.

- Gdzie tata? - wymamrotałam.

- Znaleźli go - odchrząknęła. - Zeznaje na policji.

- Nie ma go w szpitalu?

- Nie potrzebował pomocy, mamo... - zawiesiła na chwilę głos. - Jeśli już, to izby wytrzeźwień! Teraz lepiej skup się na sobie. A nim się w ogóle nie przejmuj.

- Jak możesz tak mówić, córciu?... - obruszyłam się odruchowo.

- Mamo, ojciec po pijaku spowodował wypadek, a potem zostawił cię samą na pastwę losu!

- Zbyszek chciał kogoś wyminąć, a nie spowodować wypadek! - broniłam go.

- Kogoś wyminąć?! Tam nikogo nie było! Może miał pijackie majaki! Po prostu nie zapanował nad autem i wjechał w drzewo! Cud, że żyjesz!

Zięć wyszeptał Iwonie coś do ucha i pogłaskał ją po ramieniu. Ona pokiwała głową, choć wciąż była strasznie wzburzona. Potem podeszła bliżej mnie i drżącą dłonią złapała mnie za rękę.

- Mamo - głos jej się łamał. - Po prostu skup się na sobie. Masz nogę połamaną w trzech miejscach, ledwo co ją poskładali. Musisz odpoczywać, potrzebujesz spokoju. Niczym się nie martw.

Mówiła jeszcze coś o konsylium w mojej sprawie, ale zupełnie nie potrafiłam się skupić. Może z powodu dziwnego bólu głowy po narkozie, a może z powodu natłoku myśli.

Kiedy Iwonka z mężem poszli do domu, spróbowałam odtworzyć kolejność wydarzeń z poprzedniego dnia. "Zbyszek powiedział, że ktoś idzie poboczem, ale ja nikogo nie widziałam. Gdyby ktoś tam był, na pewno od razu wezwałby pomoc. Nawet gdyby ten ktoś został potrącony, znalazłyby go służby ratunkowe, które przyjechały do naszego wypadku. Na całe szczęście nikogo tam jednak nie było, nikt nie zginął. Zbyszek wysiadł z auta...".

Odpłynęłam w ciężki sen.

Wieczorem, kiedy na dworze było już ciemno, pielęgniarka powiedziała, że przyszedł do mnie mój mąż. Poprosiła go do środka, a sama wyszła.

- Jak się czujesz?... - Zbyszek odchrząknął. - Mówią, że jak dobrze pójdzie, to ci uratują tę nogę. Oby się tylko jakieś zakażenie nie wdało. Co za nieszczęście... - wymamrotał nagle, i po jego nieogolonych policzkach potoczyły się łzy.

- Martwiłam się, że gdzieś tam zamarzłeś - powiedziałam, czując suchość w gardle. - Dobrze, że cię na czas znaleźli.

- Zadzwonili do mnie na komórkę - wyjaśnił rzeczowo. - Z twojej. Nie byłem daleko. Ale w tej zawiei trudno było drogę znaleźć. Warunki były okropne... - głos mu się załamał. - Oskarżą mnie o spowodowanie wypadku. Ale ty nie musisz zeznawać, bo przecież jesteśmy rodziną.

- Czemu nie zadzwoniłeś po pomoc? - wyszeptałam.

- Słucham?

- Twoja komórka działała. Uciekłeś stamtąd, zostawiłeś mnie! I nie zadzwoniłeś po karetkę!

Spuścił głowę, jak małe dziecko.

- Przecież ja piłem... - jęknął. - Na trzeźwo nigdy bym cię tam nie zostawił. Po alkoholu nie myślę...

Patrzyłam na niego i nagle coś do mnie dotarło. On nie myślał po pijaku. Ale ja nie myślałam nawet na trzeźwo. Jak mogłam w ogóle wsiąść z nim do samochodu i zawierzyć mu swoje bezpieczeństwo, swoje zdrowie i życie?

- Zostaw mnie, chcę odpocząć - wyszeptałam.

- Gniewasz się, rozumiem - wykrztusił płaczliwie. - Ale ja przecież nie chciałem... Jest mi tak strasznie przykro! Nie zostawiaj mnie z tym samego, Teresa! Jesteś moją żoną!

Tak, to prawda, byłam z nim przez prawie trzydzieści lat, ale dopiero teraz zrozumiałam, że nigdy nie mogłam na niego liczyć. Może on miał żonę, a ja tak naprawdę nie miałam męża.

Iwonka wcześniej niż ja pojęła, jak się sprawy mają. Przez prawie całe nasze małżeństwo Zbyszek traktował mnie jak kogoś, kto powinien się o niego troszczyć, ale nigdy się za moją dobroć i wytrwałość nie odwdzięczył.

- Idź już! - powiedziałam cicho, ale dobitnie.

Wiedziałam, że teraz przede wszystkim muszę się zająć sobą. A on?... Cóż, on musi się leczyć ze swojego alkoholizmu.

Teresa W., 57 lat

Z życia wzięte
Dowiedz się więcej na temat: Z życia wzięte | rozwód
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy