Reklama

Pokręcone z nas małżeństwa

Stasia poznałam jeszcze w liceum, ale to na studiach nasze uczucie dojrzało na tyle, że postanowiliśmy wziąć ślub. Wkrótce na świecie pojawił się Grzesiu.

 Mieszkaliśmy kątem u moich rodziców, ale to była męczarnia zarówno dla nich, jak dla nas - młodego małżeństwa, które potrzebowało przestrzeni. I wtedy zdarzył się cud. Nasza koleżanka wyszła za mąż za Kanadyjczyka. Nie byłoby w tym fakcie nic specjalnego, gdyby nie to, że postanowiła się do niego przeprowadzić, a nam zostawiła klucze do... domu. W zamian za opiekę nad ogrodem i doglądanie grobu jej rodziców mogliśmy mieszkać w willi!

- Na dwa, trzy lata, na początek - stwierdziła Aneta, gdy wręczała mi klucze. - A potem zobaczymy.

Reklama

Dom był przepiękny! W większości zrobiony z drewna, z kilkoma antykami i ogromnym, zadbanym ogrodem. Byliśmy z mężem zachwyceni jak dzieci.

- Jak to możliwe, kochanie, że jednego dnia mieszkamy w małym pokoiku w bloku, a kolejnego w willi? Jak? - pytałam Stasia.

- Bo życie potrafi zaskakiwać. Do niedawna też nie wierzyłem w ten wyświechtany frazes. Aż do dzisiaj - pocałował mnie równie przejęty jak ja. Po dwóch dniach przewieźliśmy kilka własnych mebli. Grześ zajął się urządzaniem swojego pokoju, a my zabraliśmy się za przygotowywanie grilla w ogrodzie. Chwilę później zauważyłam kobietę, która wieszała za płotem pranie. Postanowiłam się przywitać.

- A to państwo są naszymi nowymi sąsiadami? - uśmiechnęła się do mnie.

- Jestem Sylwia - podała mi rękę.

- Lucyna - odparłam.

- Może mielibyście ochotę wpaść do nas na wieczornego grilla? Jeszcze właściwie się nie rozpakowaliśmy, ale jedzenia jest dość.

- Z chęcią - zgodziła się.

I tak wieczór upłynął nam w miłej atmosferze. Sylwia i Wojtek też mieli syna, Krzysia. Był rok starszy od naszego Grzesia. Mieszkali w domku obok od kilku lat i opowiedzieli nam od razu o wszystkich okolicznych placach zabaw i ścieżkach spacerowych. Mojemu mężowi do gustu przypadła szczególnie Sylwia. Obydwoje byli po studiach historycznych, pracowali jako nauczyciele i mieli podobne problemy z dziećmi w szkole. Ja tymczasem sączyłam piwko, wysłuchując opowieści o firmie Wojtka.

- Miła ta Sylwia, prawda? - spytałam męża, całując go na dobranoc.

- A jaka mądra! Ty wiesz, jak ona sobie poradziła z jednym łobuzem, którego miała w klasie? Niesamowita jest - zapewnił, lecz szybko się zreflektował. - Ale oczywiście nie tak jak ty!

- Wiem, wiem - pogłaskałam go po ramieniu. - Po prostu dobrze, że na nich trafiliśmy.

Rzeczywiście, łączyło nas coraz więcej. Razem jeździliśmy z dziećmi nad wodę, zorganizowaliśmy zabawę sylwestrową i bal przebierańców. Mieliśmy wspólne zainteresowania, pomagaliśmy sobie. Sylwia i ja jeździłyśmy razem na zakupy, Staś z Wojtkiem naprawiali zepsute samochody lub chodzili na koszykówkę. Słowem, sąsiedzka przyjaźń kwitła... Rok po naszej przeprowadzce Staszek postanowił dorobić do wypłaty i pojechać na dwa turnusy jako opiekun na kolonię nad morzem. Przyklasnęłam temu pomysłowi, zwłaszcza kiedy okazało się, że może także zabrać ze sobą Grzesia.

- To świetne rozwiązanie - mówiłam do Sylwii. - Ja będę mogła odpocząć, a on sobie dorobi.

- Rzeczywiście, pomysł jest niezły i aż mu zazdroszczę - odparła sąsiadka. - Często myślałam o pracy przez okres wakacji, w końcu to dwa miesiące, ale nigdy nie miałam na tyle odwagi, żeby zostawić Krzysia pod opieką Wojtka. Więc tak jak w latach poprzednich pojedziemy pewnie do jakiejś wioski nad morzem i będziemy umierać z nudów.

- Z nudów? - zdziwiłam się.

- Tak, bo albo nie mamy pogody, albo dziecko się przeziębi. Wciąż tak jest.

- A może byś pojechała ze Staszkiem? - weszłam jej w słowo. - Wspominał, że nie mają jeszcze kompletu wychowawców...

- Myślisz, że to dobry pomysł?

Długo musiałam przekonywać Sylwię, że będę spokojniejsza, kiedy i ona będzie miała oko na Grzesia. W końcu też jest matką. No i mogłaby zabrać Krzysia. Wreszcie się zgodziła. Już pierwszego wieczoru po ich wyjeździe do drzwi zapukał Wojtek.

- Może masz ochotę na lampkę wina i... pogawędkę? - zająknął się. Niespecjalnie miałam ochotę, ale co było robić. Przy trzeciej szklance wina sąsiadowi puściły hamulce:

- Nie układa mi się z żoną od dwóch lat - żalił się. - Mamy całkiem różne charaktery. Kiedyś myślałem, że to właśnie jest naszym atutem, ale teraz...

- Może jeszcze się ułoży - prawiłam banały.

- Chyba nie, ona lubi ciszę, spokój - wymieniał. - A ja każdy weekend chodziłbym po górach, jeździł na rowerze. Kocham góry... podobnie jak ty - położył rękę na mojej dłoni.

- Kiedy Sylwia ze Stasiem wrócą, możemy się wybrać w Tatry albo Sudety - odparłam speszona i zabrałam rękę. Resztę wieczoru pilnowałam się, żeby w żaden sposób nie sprowokować Wojtka do kolejnego czułego gestu. Zmieniałam też temat za każdym razem, gdy chodziło o sprawy rodzinne. Po godzinie sąsiad sobie poszedł, a ja nie mogłam zasnąć. "Jak to możliwe, że wpadłam w oko mężowi koleżanki? Wydawało się, że są tacy szczęśliwi ze sobą! Zresztą, nieważne, bo i tak kocham Staszka", ucięłam te głupie rozważania. Dni mijały, a Wojtek za wszelką cenę postanowił mi udowodnić, że mamy pokrewne dusze. Po pracy zabierał mnie na spacery do parku, proponował wyjście na basen. Raz nawet byliśmy w kinie. Coraz częściej godziłam się na te szaleństwa i coraz więcej czasu poświęcałam na na te szaleństwa i coraz więcej czasu poświęcałam na myślenie o Wojtku nie jak o sąsiedzie, ale jak o... przystojnym mężczyźnie. Przytomność umysłu zachowywałam tylko wtedy, gdy dzwonili moi chłopcy. Opowiadali z przejęciem, jak to super jest nad morzem.

- Tęsknię za wami bardzo. Czekam z niecierpliwością na wasz powrót - zapewniałam za każdym razem.

- Jak sobie beze mnie radzisz? - pytałam Stasia.

- Gdyby nie Sylwia, to pewnie bym nie ogarnął tej rozwrzeszczanej hałastry - tłumaczył. - A jak tam u ciebie?

Takie rozmowy prowadziliśmy właściwie codziennie, ale za każdym razem były bardziej beznamiętne. Nie wiem, czy to odległość, czy moje zauroczenie Wojtkiem miały na to wpływ? Czułam, że coś się kończy, a coś zaczyna... W pewien piątek sąsiad wpadł do mnie rozentuzjazmowany.

- Spakuj plecak, jutro rano jedziemy do Karpacza - oznajmił.

- Ale jak? Gdzie? Ja nie mogę - plątałam się zaskoczona.

- Jedziemy w góry i tyle. Ma być świetna pogoda, a my i tak nie mamy nic do roboty - spojrzał na mnie zalotnie. Próbowałam oponować, ale postawił na swoim. Rano wyruszyliśmy, żeby zdobyć Śnieżkę. A potem okazało się, że mamy zarezerwowany nocleg w uroczym pensjonacie w Karpaczu. Bałam się, że Wojtek na coś liczy, ale gdy ujrzałam w pokoju dwa łóżka, uspokoiłam się. I to był błąd. Gdy brałam prysznic, sąsiad wszedł do łazienki i przyłączył się do mnie. Nie zaprotestowałam. Chwilę potem kochaliśmy się jak szaleni. Było mi cudownie, nigdy nie przeżyłam czegoś takiego ze Staszkiem... Gdy wracaliśmy w niedzielę do domu, miałam oczywiście wyrzuty sumienia, ale też jakieś takie mgliste uczucie spełnienia. Nareszcie. Po tylu latach. Dwa dni później chciałam porozmawiać z Wojtkiem. Wytłumaczyć mu, że to było chwilowe zauroczenie, ale kiedy tylko weszłam do jego domu, zasypał mnie pocałunkami. I tak zaczął się nasz romans. Gdy Staś wrócił znad morza, nic mu oczywiście nie powiedziałam. Nadal spotykałam się z Wojtkiem. Zdarzało się, że nie mogliśmy się powstrzymać nawet na wspólnych wyjazdach. Przeżywaliśmy chwile uniesienia, gdy reszta jego i mojej rodziny bawiła się przy grillu... Z czasem miałam coraz większe wyrzuty sumienia. Czułam, że cierpi na tym moje małżeństwo, jego zresztą też. Staszek jak co rano witał mnie pocałunkiem przy śniadaniu, ale nie było w tym ani krzty emocji. Prawie w ogóle się nie kochaliśmy, a nasze rozmowy były zdawkowe.

- Nie wytrzymam dłużej. Umieram z tęsknoty za tobą. Nie potrafię już kochać się z własnym mężem! Czuję się wtedy, jakbym cię zdradzała - szlochałam Wojtkowi w mankiet.

- Rozwiedź się z nim - poradził poważnie. - Ja rozwiodę się z Sylwią. Tylko takie rozwiązanie wchodzi w grę.

- Ale co z dziećmi? Co z naszymi rodzinami?

- A wolisz tak żyć do śmierci? Wolisz dusić się w małżeństwie dla dobra dziecka? - ukochany patrzył mi prosto w oczy. - Zróbmy to oboje.

Nie byłam do końca przekonana, więc poprosiłam o czas do zastanowienia. Mijały kolejne tygodnie, a ja zrozumiałam, co powinnam zrobić. "Inaczej zgorzknieję i jeszcze znienawidzę męża", pomyślałam.

- Dobrze, zróbmy to. Rozwiedźmy się. Zamieszkajmy razem - postanowiłam. O naszych planach mieliśmy pomówić z życiowymi partnerami w piątek. Każde z osobna. Każde z przerażeniem w oczach i duszą na ramieniu.

- Stasiu, musimy porozmawiać... - zaczęłam poważnie. - Ja dłużej tak nie mogę - powiedziałam wprost.

- Wiem, powinienem mieć więcej odwagi i ci otwarcie powiedzieć, ale bałem się twojej reakcji. Zresztą, to już nieważne.

- O czym ty mówisz? - patrzyłam na niego zdziwiona.

- O tym, że kocham Sylwię i chcę z nią być.

- Co? - zatkało mnie. - Sylwię?

- Tak, nie złość się. Ja wiem, że to twoja koleżanka, ale sama nas wysłałaś w zeszłym roku nad morze. I ona, tak jak ja, lubi historię i spacery, i antyki, i... - usiadł obok mnie na kanapie. - Przepraszam.

- Nawet nieźle się składa! - stwierdziłam. - Gratulacje, kochanie! - uśmiechnęłam się.

- Ty, ty... się cieszysz... - mąż nie mógł uwierzyć w to, co wygadywałam. No i wtedy się wydało. Gdy Staś pojechał nad morze z Sylwią, przypadli sobie do gustu. Ukrywali się ze swoją miłością przed nami. A tymczasem ja zakochałam się w Wojtku, a on we mnie. Wiem, że to brzmi niedorzecznie, ale właśnie tak było... Godzinę później zadzwonił telefon. To był Wojtek.

- Rozmawiałaś z mężem? - spytał.

- Tak, już wszystko wie - odparłam.

- Hmm... Może wpadniecie do nas za chwilę? - Wojtek chrząknął niepewnie. - Żeby to... no, wiesz... jakoś omówić. Trzeba też ustalić, jak o tym wszystkim powiemy dzieciom. No, wiesz...

Pół roku później byliśmy już po rozwodach. A po kolejnym miesiącu braliśmy ślub - i jedni, i drudzy. Największy mętlik w głowie miały jednak dzieci. Bo jak tu wyjaśnić, że kolega zza płotu staje się nagle twoim bratem? To jednak była pestka. Prawdziwe tłumaczenia zaczęły się, gdy ja urodziłam śliczną Anetkę, a Sylwia bliźniaki, Karola i Adriana... Jak tu ludziom wytłumaczyć, że nieważne jest, w którym płynie czyja krew? Ważne, że tworzymy szczęśliwą rodzinę, nadal obok siebie mieszkamy i to, czy ojczym jest ojcem, sąsiadem czy przyjacielem, nie ma dla nas znaczenia. Kochamy się, a o to przecież w życiu chodzi.

 Lucyna

Imiona bohaterów zostały zmienione.

Z życia wzięte
Dowiedz się więcej na temat: zdrada | małżeństwa | dzieci
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy