Reklama

Sztuka kochania

Podniosłem się z krzesła. Nie wybiła jeszcze szósta, ale siedzenie tu nie miało sensu. Nie tylko dzisiaj, w ogóle. Docierało to do mnie z trudem, bo ta galeria była całym moim życiem, ale w końcu musiałem spojrzeć prawdzie w oczy. "Powinienem ją zamknąć, zanim osiągnę dno, z którego się już nie podniosę...", pomyślałem.

Kompletnie nie rozumiałem, co się stało. Krach nastąpił nagle i bez żadnego ostrzeżenia. Trwałem, pompując w galerię oszczędności, bo pamiętałem, jak było kiedyś i miałem nadzieję, że dobre czasy powrócą. Bo kiedyś ten interes prosperował świetnie. Obrazy kupowali i turyści, i mieszkańcy z pobliskiego miasta. Wierzyłem, że moje malowanie jest coś warte. Nie miałem szkoły, ale skoro ludzie zachwycali się obrazami... Rzuciłem posadkę w biurze, malowałem nocami, a w dzień byłem handlarzem sztuki, bo na malowanie nie starczało czasu. Nie narzekałem. Miałem swoją sztukę, swoją galerię i swoje pieniądze.

Reklama

Ludzie nie mogli się nadziwić, że gminny urzędnik okazał się samorodnym talentem, kłaniali mi się w pas. Byłem panem życia. Byłem. Właśnie?

Teraz ledwo prządłem, zestarzałem się, ciągle wilgotne od akwareli palce powykręcał reumatyzm, plecy zgięły się pod ciężarem kłopotów, którym nie potrafiłem zaradzić.

Podreptałem na zaplecze po blok ze szkicami, nad którymi zamierzałem, nie wiadomo po co, popracować w domu. I wtedy drzwi do galerii otworzyły się i ujrzałem... Aldonę.

- Boże, jakie cudowne obrazy! - zawołała z przesadą.

- Podobają ci się? - towarzyszący jej elegancki mężczyzna miał sceptyczne nastawienie.

- To arcydzieła sztuki ludowej! Kochanie, w tej kresce tkwi niebywała ekspresja, siła, nie widzisz? - ułożyła usta w dzióbek.

Zupełnie tak jak kiedyś. Nie zmieniła się wiele. Była taka sama, tylko o dwadzieścia lat starsza. Złote włosy, szczupła talia, piersi falujące pod wytworną sukienką, tak jak kiedyś pod lichą koszulką. I olśniewający uśmiech gwiazdy filmowej.

- Dzień dobry - zwróciła się do mnie z tym uśmiechem, a ja aż skurczyłem się w sobie, bo dotarło do mnie, że ona mnie nie rozpoznaje. Schowałem za sobą pokurczone ręce, zawstydziłem się siwych włosów i pooranej bruzdami twarzy. Ona wyglądała jak kwiat, ja jak spróchniały korzeń.

- Kto to malował? Pan? - zaszczebiotała Aldona, a ja skinąłem głową.

- Cudowne, wielkie, niesamowite!

Nagle pomyślałem, że to dobrze się składa, że ona mnie nie rozpoznaje. Aldona przechadzała się między płótnami, a mi stanął przed oczami najpiękniejszy z obrazów...

Łąka za rzeką. Ona leży na kocu, a ja podciągam jej sukienkę, sycąc wzrok doskonałym, młodym ciałem i starając się uchwycić najlepszy moment do skopiowania na płótnie.

- Dotknij mnie? - wyszeptała nagle.

- Chcesz? - zdumiałem się. - Jestem od ciebie dużo starszy...

- A ja młoda, ale pełnoletnia i wiem, czego chcę. A chcę ciebie, Konrad - rozchyliła upozowane przeze mnie uda.

Zobaczyłem, że chce. Wsunąłem dłoń między jej uda i poczułem rozkoszną wilgoć. Potem nachyliłem się i zacząłem całować. Ona dyszała ciężko, wyprężając piersi. Podciągnąłem koszulę wyżej, zobaczyłem różowe sutki.

Zostaliśmy kochankami. Bez żadnych zobowiązań, w tajemnicy i na dwa krótkie miesiące. Potem Aldona zniknęła bez słowa wyjaśnienia. Po prostu wyjechała z miasteczka, nawet babka, która wychowywała wnuczkę - sierotę, nie wiedziała, dokąd i po co. Usychałem z tęsknoty za jej silnymi udami, zachłannymi pocałunkami i zwinnymi dłońmi, ale wiedziałem, że dla niej tak będzie lepiej. W miasteczku nic dobrego by jej nie czekało. Zostałaby czyjąś żoną, czekającą z obiadem na wracającego z pracy, podpitego męża-brutala... Nie szukałem jej więc, zająłem się sobą, życząc szczęścia tej namiętnej, szalonej dziewczynie. Przechowywałem w pamięci obrazy z naszych wspólnych chwil, czasem je malowałem i to były bodaj najlepsze moje prace.

- Kochanie, musimy kupić przynajmniej kilka. Do twojego gabinetu i do sypialni? - wymruczała. - Ile ten kosztuje? - zwróciła się do mnie i sama sobie odpowiedziała: - Tysiąc dwieście? Rozsądna cena. Bierzemy. I jeszcze ten, i ten. O, i te dwa. To ile razem?

Zaschło mi w gardle. Zanim odpowiedziałem, Aldona porwała z kontuaru kalkulator i sama zaczęła liczyć.

- Czyli siedem tysięcy? Kochanie, wypisz czek. Jeszcze na tym kiedyś zyskamy.

Towarzyszący jej mężczyzna posłusznie sięgnął do skórzanej saszetki. Byłem zbyt oszołomiony, żeby cokolwiek powiedzieć. Zanim wyszli, objuczeni pakunkami z obrazami, Aldona podeszła do mnie i wyszeptała z dawną czułością:

- Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że zobaczyłam cię po tylu latach, Konrad. Byłeś jedynym facetem, przy którym czułam się szczęśliwa, wiesz?

Te słowa ucieszyły mnie bardziej niż czek, dzięki któremu nie musiałem zamykać galerii przez następne parę miesięcy.

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy