Reklama

Tak bardzo tęsknię za miłością

Artur miał żonę, gdy się z nim związałam. Byłam zbyt zdesperowana, by zastanowić się, czy to ma w ogóle jakiś sens.

Artura poznałam na portalu społecznościowym. Wyłowiłam go w tłumie sieciowych bytów. Instynktownie wyczułam, że mężczyzna ukrywający się pod nickiem Janosik nie może być internetowym naciągaczem. "Szukasz swojej Maryny", zagadałam go i tak zaczęła się nasza znajomość. Po kilku dniach czatowania wymieniliśmy się adresami mailowymi i numerami komórek. Byłam taka szczęśliwa! Wieczorami żyłam telefonicznymi rozmowami z Arturem, w dzień - mailami i SMS-ami. W pracy co rusz ukradkiem sprawdzałam swoją pocztę.

Nowa wiadomość wzbudzała we mnie euforię, jej brak przyprawiał o ból głowy. Tak bardzo tęskniłam za miłością, że wystarczyła mi jej choćby wirtualna namiastka. Mój nowy znajomy dobiegał pięćdziesiątki. Był sadownikiem, mieszkał pod Kaliszem. Od początku nie ukrywał, że ma żonę i trójkę dzieci. Dwie starsze córki założyły już własne rodziny, najmłodszy syn był w szkole średniej.

Reklama

Artur już podczas pierwszego czatu zaznaczył, że nie myśli o romansie, tylko o przyjaźni z "ciepłą i wrażliwą kobietą", której mógłby się zwierzać z codziennych kłopotów... Lubiłam słuchać tego, co mówił. Z czasem wyłonił mi się z jego opowieści obraz mężczyzny oddanego swojej rodzinie, lecz nieradzącego sobie z wyrokiem śmierci, jaki los wydał na najbliższą mu osobę.

Beata, żona Artura, od kilku lat chorowała na postępujący zanik mięśni. Lekarze nie dawali jej szans na wyleczenie ani na długie życie. Artur był wykończony psychicznie i fizycznie chorobą żony. Dzień w dzień mierzył się przecież ze śmiercią. Codziennie też targał Beatę z wózka do łóżka, do wanny, na leżak do ogrodu, jak dziecko. Miał nadwyrężony kark, bolał go kręgosłup, a przecież musiał zajmować się jeszcze dużym gospodarstwem.

Raz poprosiłam Janosika o zdjęcie. Przysłał mi je na komórkę. Zobaczyłam na nim przystojnego mężczyznę o smutnym spojrzeniu. "Dzięki za foto, bardzo mi się podobasz!", napisałam w SMS-ie, a do głowy przyszło mi, że gdyby nie choroba jego żony, to... Gdzieś głęboko w sercu czułam, że śmierć Beaty byłaby mi na rękę.

Po kilku miesiącach zaprzyjaźniliśmy się na tyle, by się spotkać. Coraz to ustalaliśmy jakiś termin, ale zawsze w ostatnim momencie mój Janosik odwoływał przyjazd. Przyjmowałam to ze względnym spokojem. Aż sama byłam zdziwiona: co ja robię, na co liczę? Przecież on ma żonę! Zapowiedział przyjazd do mnie? Chce się ze mną zobaczyć? To jeszcze nic nie znaczy. On widzi we mnie jedynie przyjaciela. Przyjaciela? To już przecież jest coś.

Artur przyjechał pod koniec lata: wysoki, szczupły i bardzo przystojny. Biły od niego ciepło i dobroć. Słowem - facet z bajki. I stało się. To było jak gwałtowny powiew wiatru: zakochałam się w nim, choć wcześniej nie miałam tego w planie. A może inaczej - choć wcześniej myśl o zakochaniu i romansie ukrywałam na samym dnie serca. Wybraliśmy się na rejs po Wiśle. Miało być wspaniale i było. Malownicze krajobrazy roztaczające się z pokładu kutra rzecznego przyprawiały o zawrót głowy. Do tego Artur okazał się uroczym kompanem, opiekuńczym towarzyszem podróży, świetnym gawędziarzem.

Poprosił, żebyśmy nie rozmawiali o niczym smutnym. Skwapliwie się na to zgodziłam, bo oznaczało to, że nie będziemy poruszać tematów dotyczących jego żony. Artur zatrzymał się u mnie. Wieczorem, gdy zmęczeni, ale szczęśliwi wróciliśmy do domu, szybko zjedliśmy kolację, a potem otworzyliśmy butelkę dobrego wina i gawędziliśmy przy niej do późnej nocy. Do osobnych łóżek powędrowaliśmy tuż przed drugą. Byłam padnięta, wino szumiało mi w głowie, a mimo to nie mogłam zasnąć.

- Śpisz? - w pewnym momencie usłyszałam szept mojego gościa.

- Nie... Chodź do mnie...

Sekundę później był w moim łóżku. Ta noc była nasza, upojna, gorąca i szalona. Pasowaliśmy do siebie idealnie. Sprawdzaliśmy to przez cały weekend. Właściwie przez dwa dni i dwie noce nie wychodziliśmy z łóżka. W niedzielę, gdy odezwał się głód, a w domu zabrakło chleba, wyskoczyliśmy na chwilę do restauracji - to wszystko. Pamiętam, wyszliśmy na ulicę i zaczęliśmy się całować jak nastolatki.

- Co ludzie powiedzą? - spytałam między jednym pocałunkiem a drugim.

- A co mają mówić? Że się kochamy!

- Ale mnie tu znają - jęknęłam.

- Znają, nie znają, i tak będą gadać - odpowiedział Artur. - Nie przejmuj się.

- Masz rację - przytuliłam się do jego ramienia.

- I tak wezmą mnie na języki...

Kiedy Artur wyjechał, bardzo za nim tęskniłam. Nie potrafiłam pogodzić się z samotnością, a czułe listy, gorące SMS-y i telefony przestały mi wystarczać. Mój Janosik nie mógł przyjeżdżać zbyt często. Czasem udawało mu się wygospodarować wolny weekend, ale było to raz na dwa, trzy miesiące. Kiedy się jednak w końcu zjawiał, rozkład dnia mieliśmy wciąż ten sam: najpierw łóżko, potem obiad w eleganckiej knajpce, wieczorna rozmowa przy winie i znów łóżko. Gdzieś po roku zaczęłam skrycie planować, że kiedy Artur odzyska wolność - tak nazywałam śmierć jego żony - to zamieszkamy razem i będziemy żyć jak u Pana Boga za piecem, wiecznie zakochani i stęsknieni siebie.

"W pierwszej połowie życia byłam samotna i nieszczęśliwa", myślałam. "To w drugiej musi przyjść zmiana na lepsze". Potem zaczęłam mówić o tym Arturowi. Chciałam razem z nim marzyć o przyszłości, ale on z miejsca mnie zgasił.

- Mam żonę i nigdy jej nie zostawię. Nie pragnę też jej śmierci. Niech będzie tak, jak jest. Niczego więcej nie mogę ci ofiarować - mówił posępnie. Pewnego dnia zadzwonił i powiedział jakimś zimnym, nieswoim głosem:

- Dziś rano umarła Beata. Czuję się winny. Wiesz dlaczego... Teraz chcę być sam, nie dzwoń do mnie ani nie pisz. Muszę sobie wszystko przemyśleć.

- Kiedy przyjedziesz?

- Nie wiem - jęknął. - Nie mógłbym tańczyć na jej grobie, rozumiesz?

Poczułam straszliwą rozpacz.

- Więc to koniec... - szepnęłam. - Byłam dla ciebie zabawką? Poduszką do wypłakania? Pogotowiem seksualnym? Teraz, kiedy jesteś wolny, chcesz mieć inną?

- Ty nic nie rozumiesz... - westchnął. - Odezwę się. Trzymaj się!

Po paru tygodniach napisałam do niego długiego maila. Pytałam, jak się czuje. Opowiedziałam o swojej tęsknocie oraz o tym, że zaczynam tracić cierpliwość. Swój list Artur wysłał pocztą. Podobno zepsuł mu się komputer. Pisał, że ciągle się jeszcze nie pozbierał. Pozdrawiał... Słowem nie wspomniał, że mnie kocha.

Po przepłakanej nocy zadzwoniłam do niego pełna żalu. Twierdził, że jest sam, że ma depresję. Rozmowa się nie kleiła, bo mu nie uwierzyłam i nie kryłam tego. Myślę, że Artur ma kogoś. Bo przecież taki stuprocentowy mężczyzna nie wytrzyma bez kobiety. Mylę się? Nie wiem... Jest mi przykro. Z trudem znoszę gorycz kolejnej sercowej porażki. Wciąż mam apetyt na miłość. Czuję, że pokochałabym nawet samego diabła, byleby tylko nie być samotną.

Maria W., 35 lat

Z życia wzięte
Dowiedz się więcej na temat: żona | zdrada | internet
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy