Reklama

Taki duch to skarb

Biegamy do niej codziennie, bo babcia jest naprawdę fajna: nie zrzędzi, nie krytykuje, nawet nie przeszkadza jej głośna muzyka, której namiętnie z Sylwką, moją siostrą, słuchamy. Tylko ona nas rozumie i zawsze trzyma naszą stronę.

- Czy ty zapomniałaś, co robiłaś, gdy byłaś młoda? - poucza naszą mamę, która jest bardzo zasadnicza i nie lubi, kiedy chodzimy na imprezy.

- Teraz jest pora na naukę, przed wami matura, potem będzie czas na rozrywki - powtarza, aż do znudzenia.

- Ty długo nie czekałaś na te rozrywki, pamiętasz? - mruczy wtedy babcia.

Reklama

Jesteśmy ciekawe grzeszków młodości mamy, ale babcia jest dyskretna. Zamiast plotkować, woli snuć historie z własnego życia i opowiadać o losach naszych prababek. Oczywiście są to głównie miłosne anegdoty. Ale emocje, które one w nas wzbudzają, są niczym w porównaniu z tym, co przeżywamy, słuchając relacji babci o... jej kontaktach z zaświatami: spotkaniach z dziadkiem, który zmarł dwa lata temu, o nocnych wizytach prababci, która, choć zmarła w młodości, ciągle czuwa nad swoją córką... Babcia mówi, że po raz pierwszy zdarzyło jej się spotkać ducha trzydzieści lat temu. Ponoć najpierw usłyszała tykanie zegara, a potem cały pokój zaczął drżeć. - Pamiętam, że po tym pierwszym nawiedzeniu przez godzinę ściskałam w rękach filiżankę z herbatą, bo bałam się poruszyć...

Niestety, większość babcinych opowieści kończy się ostrą wymianą zdań między nią a ojcem, który nie wiadomo dlaczego, wkracza zawsze w najciekawszym momencie i mówi:

- Niech mama nie opowiada dziewczynom tych bzdur, bo potem boją się zejść do piwnicy po kartofle...

- Boją się, bo oglądają z tobą te bzdurne horrory - nie pozostaje dłużna babcia i dodaje: - A świat, o którym nie masz pojęcia... istnieje... O... wczoraj wasza prababcia przyszła do mnie, we śnie... - tata wzniósł w bezradnym geście ręce w górę a my z Sylwką, jak zwykle, wybuchnęłyśmy śmiechem.

Ale tak naprawdę babcia ma słabość do naszego ojczulka. Bardzo liczy się z jego zdaniem. Tydzień temu przyszła i zapytała, gdzie tata, a potem usłyszałyśmy, jak podekscytowana mówiła:

- Wiesz, nadarza mi się okazja, znajoma sprzedaje futro... niedrogo... może byś przyszedł zobaczyć, czy warto...

Poszliśmy wszyscy. Ale tato nie zdołał się powstrzymać od komentarza:

- Po co mamie futro... Mama ma swój wiek, to po co się stroić... Gdzie mama w nim pójdzie...

No i tu przeholował:

- Co to znaczy "swój wiek"?! - babcia stanęła w pół kroku na środku ulicy.

- Mam dopiero 65 lat! A gdzie pójdę? A do kościoła! A na wykłady uniwersytetu III wieku! Albo do klubu seniora!

- Dobrze, już dobrze - uspokoił ją ojciec. - Tylko tak sobie myślę... Zobaczy ktoś mamę w tym futrze, zaatakuje i obrabuje... Nawet się mama nie obroni. Podobno coś takiego się wczoraj wydarzyło na naszym osiedlu...

- To, że przytrafiło się komuś, wcale nie znaczy, że mnie się przytrafi - powiedziała babcia, otwierając drzwi swojego mieszkania.

Potem pobiegła do szafy i wyjęła futro.

- No widzicie, za jedyne 200 złotych... Trochę pod pachami mole zjadły, ale tego przecież nie widać - stwierdziła, przymierzając swój nowy nabytek.

W lutym, gdy tylko zaczęły się przymrozki, paradowała w futrze po osiedlu. Uważałam, że zrobiła dobrze, decydując się na ten elegancki i ciepły strój, aż do pewnej niedzieli...

Koło siódmej rano zbudził nas głośny dzwonek do drzwi. Zerwałyśmy się z Sylwką i wpadłyśmy do przedpokoju. Mama w nocnej koszuli wkładała buty, a tato kurtkę. Obok nich stała pani Jasia, przyjaciółka babci:

- Chodźcie, chodźcie szybciej! Coś się stało u Kazi... - ponaglała i mówiła zdenerwowana: - Umówiłyśmy się z Kazią na poranną mszę świętą. I już przy furtce coś mnie tknęło. Była otwarta... Patrzę, w oknach ciemno, stukam, nikt nie odpowiada. Pociągnęłam za klamkę, otwarte. Weszłam na korytarz i potknęłam się o coś... Zaświeciłam światło... Ale co tam będę mówić! Sami zobaczycie: wszędzie pełno krwi! - krzyczała.

Rzeczywiście wyglądało to tak, jak pani Jasia mówiła: cały korytarz zbryzgany był krwią... Na podłodze leżały potłuczone słoiki, porwane papierowe torebki z kaszą i mąką... W pokoju pootwierane szafy, poodsuwane szuflady. Tylko babci nigdzie nie było...

- Chyba ją zabili - wyszeptała pani Jasia.

- Plecie pani byle co. Najpierw trzeba zadzwonić na policję - tato mówił prawie spokojnie, tylko ręce mu się trzęsły, gdy brał telefon. Niestety, sznur był przerwany...

- A to ja zaraz polecę do siebie albo pójdę po dzielnicowego. To Tadzio, mieszka obok, więc będzie szybciej - ofiarowała się przyjaciółka babci.

I zostaliśmy sami. Mama i Sylwka szlochały, tata chodził nerwowo po kuchni... Było zimno i tak strasznie... A mnie przez chwilę wydawało się, że to sen. Że babcia zaraz wyjdzie z jakiegoś kąta i powie jak w dzieciństwie:

- Wnusiu, tu jestem, chodź... zrobię ci kakao, to się rozgrzejesz...

I nagle naprawdę usłyszałam głos babci. Dochodził jakby z zewnątrz... Wybiegłam na podwórze. Było już jasno. Rozglądałam się wokół: wiatr kołysał furtką, na śniegu widać było ślady butów, zajrzałam do komórki na narzędzia - nikogo tam nie było...

- Babciu! Gdzie jesteś?! - wołałam.

- Tu! Tu! - usłyszałam jej głos.

Nie przesłyszałam się. Spojrzałam do góry. W malutkim okienku, tuż pod dachem zobaczyłam babcię... Wpadłam do mieszkania:

- Jest! Jest babcia! Widziałam ją! - wołałam, ciągnąc ojca na podwórko.

Wszyscy wybiegliśmy na zewnątrz.

- O tam! Tam! - wskazywałam ręką.

- No długo tak będziecie stać?! - krzyknęła babcia. - Otwórzcie mi w końcu te drzwi na strych!

Po chwili była z nami. Przyjrzeliśmy się jej dokładnie, szukając śladów przemocy. I nic. Żadnych zadrapań. Tylko ubrana była dziwacznie: na różową piżamę założyła swoje futro...

- Kto cię tam zamknął? Skąd ta krew? - zarzuciliśmy ją pytaniami.

Babcia nic nie odpowiedziała, tylko szukała czegoś po kieszeniach:

- Gdzie są moje papierosy? - burknęła w końcu ze złością. - O! Są... - wyciągnęła z kieszeni paczkę. Zapaliła. Zaciągnęła się dymem i zaczęła schodzić na dół.

- Ale będzie sprzątanie - pokiwała głową na widok bałaganu.

- Tyle krwi... - szepnęła mama.

Babcia zanurzyła palec w krwawej kałuży na meblach i, o zgrozo, oblizała go. Zamarliśmy z przerażenia.

- To nie krew - oznajmiła seniorka. - Tylko sok z wiśni... A tyle razy wam mówiłam, żebyście wzięli tę butlę do siebie... A teraz wszystko zmarnowane... Tyle roboty na nic! - gderała.

- Ale zegara na szczęście nie potłukli... - dotknęła z czułością cyferblatu starego, zepsutego zegara prababci.

Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale właśnie wpadła pani Jasia, a za nią policjant. Znałam go dość dobrze jeszcze z czasów piaskownicy. Był ode mnie starszy o jakieś pięć lat.

- Kaziu! Kaziu! Nic ci nie jest?! - zapytała z przejęciem pani Jasia.

Tymczasem dzielnicowy Tadzio wyciągnął długopis i powiedział służbowo:

- Proszę o spokój... A teraz niech pani opowiada.

- Co tu opowiadać, Tadziu... - rzuciła babcia.

Tadek chrząknął:

- Jestem tu służbowo.

- No właśnie. To ci powiem, że nie pilnujecie porządku, i te bandziory pozwalają sobie...

- Kto panią zamknął na strychu? - przerwał nasz dzielnicowy.

- Kto miał mnie zamknąć? Sama weszłam - odpowiedziała, zaciągając się papierosem.

- Sama? Ale po co? - zdziwił się Tadzio.

- Jak to po co? Mama mi kazała tam wejść!

- Mama? No to może porozmawiam z pani mamą... - zaproponował.

- Nie porozmawiasz, bo ona nie żyje już przeszło pięćdziesiąt lat - babcia była wyraźnie zirytowana.

Tadzio znacząco spojrzał na nas. Ale babcia, nie zwracając na niego uwagi, zaczęła opowiadać:

- Wczoraj, gdy wróciłam od was, zdrzemnęłam się. Śniło mi się, że zbieram jabłka w wielkim sadzie. Patrzę, a przy furtce stoi moja mama. Podchodzi do mnie i mówi: "Ty tu sobie jabłka zbierasz, a mole w szafie futro ci gryzą. Zanieś je na strych, niech się przewietrzy. Idź!"

Obudziłam się i wtedy zegar zaczął bić dwunastą. Dreszcz mnie przeszedł. Ale już wiedziałam, że muszę iść na strych, bo mama mnie przed czymś ostrzega. Chwyciłam futro i po drabinie wdrapałam się na górę. Podeszłam do okienka... Wychyliłam się troszkę i wtedy zobaczyłam tych trzech. Szli od strony ogrodów. Na głowach mieli kominiarki. Ledwie zdążyłam opuścić klapę w suficie, a oni już byli na dole. Schowałam się za komin i siedziałam jak trusia.

Słyszałam jakieś szurania i tłuczenie słoików, a potem kroki na schodach... "Gdzie ta baba jest?!", krzyczał któryś... "Trzeba ją przycisnąć to wyśpiewa, gdzie trzyma tę forsę! ?Dziad? nie darmo nadał nam tę robotę. Mówił, że bogata, futro sobie kupiła. O! Jest drabina!" Myślałam, że już po mnie. Szepnęłam tylko: "Matko! Ratuj!" I wtedy usłyszałam krzyk, jakby włamywacze czegoś się wystraszyli... Potem był tylko łoskot spadającej drabiny, wrzaski, trzaśnięcie drzwi i cisza. Musiałam chyba zemdleć, bo nic już nie pamiętam. Ale gdy usłyszałam głos wnusi, to się ocknęłam.

- Co ich wystraszyło? - spytałam.

- Dowiemy się tego... - odparł Tadek.

- A co tu się dowiadywać... - babcia wzruszyła ramionami. - Moja mama ich wystraszyła.

Dzielnicowy spojrzał zdziwiony.

- No przecież nie zapiszę w protokole, że duch przepędził złodziei...

- A niech pan pisze, co chce - w głosie babci zabrzmiało zniecierpliwienie.

Tadzio zwrócił się do mojego ojca:

- Może lepiej wezwać lekarza?

- Co pan wygaduje?! Czy pan nie wierzy mojej teściowej? - żachnął się tato.

- No dobrze, już dobrze - rzucił dzielnicowy pojednawczo. - Dam znać, gdy się czegoś dowiem.

I dotrzymał słowa. Któregoś wieczoru siedziałam właśnie z babcią w kuchni, gdy wpadł do nas nieoczekiwanie.

- Dopadłem drani! - krzyczał od drzwi. - Złapaliśmy ich! Może pani spać spokojnie... Szukamy już tylko tego "Dziada", ale to facet z osiedla, więc wkrótce trafi za kraty! - cieszył się. - A wie pani, dlaczego wtedy tak uciekali? - zapytał z ironią.

- Pewnie, że wiem! - roześmiała się babcia: - Mama ich przegoniła...

- Znowu pani z tą mamą... Oni zeznali, że ściana jakby się zaczęła rozstępować. I z tej ściany wyszła jakaś kobieta. Wypili za dużo tego pani "soku" na wiśniach, więc nic dziwnego, że im się ściana rozstępowała... - dowcipkował.

- Każdy słyszy to, co chce. Skoro ci wygodniej z tym sokiem, to niech tak będzie... - stwierdziła z przekąsem babcia, a potem zwróciła się do mnie. - Idź już dziecko do domu... Ciemno... Jeszcze cię kto napadnie... Tadziu, odprowadź ją! - zarządziła.

Tadeusz natychmiast się poderwał, a gdy wyszliśmy do przedpokoju, pomógł mi założyć kurtkę.

- Nie lubię, gdy ktoś się śmieje z mojej babci! - rzuciłam ostro.

Tadek spojrzał na mnie zmieszany.

- No ale sama wiesz, że to bardzo dziwne... - zaczął i nie skończył, zapatrzony w jakiś punkt nad wieszakiem. Domyśliłam się, że wpatruje się w stary, zepsuty zegar prababci... Odwróciłam się. Wskazówki zegara w zawrotnym tempie poruszały się po tarczy. I to w odwrotnym kierunku...

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy