Reklama

Trzeciego cudu nie będzie

Kiedy pięćdziesiąt trzy lata temu pobieraliśmy się, nie kochałam mojego męża. Moje serce należało do innego, a Mateusz też wodził oczami za inną dziewczyną. Ale w tamtych czasach na wsi to rodzice decydowali o losie swoich dzieci. Moi już dawno postanowili wydać mnie za syna młynarza i ja nie miałam nic do gadania. Miłość do męża przyszła później... Nagle zrozumiałam, że czuję wobec niego taką tkliwość, jakiej nigdy wcześniej nie czułam. Zakochałam się w nim i zapragnęłam go... On też mnie mocno pokochał. Byliśmy z Mateuszem jak dwie połówki jabłka, rozumieliśmy się i szanowaliśmy wzajemnie. Oboje pragnęliśmy mieć dzieci, ale jakoś Pan Bóg nam nie błogosławił... Modliłam się żarliwie i prosiłam o łaskę, jednak daremnie. Dwa razy byłam w ciąży, ale za każdym razem roniłam. Potem już nawet nie modliłam się o to, żebym sama urodziła, tylko o cud... Błagałam Boga, by dał nam dziecko i pozwolił je kochać i zajmować się nim. Pomyślałam, że moglibyśmy wziąć jakieś porzucone maleństwo z sierocińca i wychować jak swoje. Mateusz uznał to za doskonały pomysł. Musieliśmy tylko zgłosić się do ośrodka adopcyjnego.

Reklama

W nocy, przed wyjazdem do miasta, śniło mi się płaczące dziecko. Jego kwilenie było tak przejmujące, że się obudziłam. Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że mój mąż też nie śpi. Siedział na łóżku i nasłuchiwał.

- Mateusz... - chciałam opowiedzieć mu swój sen, ale on nie pozwolił mi.

- Ciii! Słyszysz?

Oboje słyszeliśmy płacz dziecka, który stawał się coraz głośniejszy. W pewnym momencie zrozumieliśmy, że na dworze naprawdę płacze jakieś dziecko.

Zerwaliśmy się na równe nogi i otworzyliśmy drzwi od domu. W świetle księżycowego blasku zobaczyliśmy wiklinowy koszyk, w którym coś się ruszało.

- Dziecko?... - zapytał Mateusz.

- Tak, śliczna dziewczynka - odparłam po rozwinięciu pieluszki.

W koszyku znalazłam jeszcze kilka świeżych pieluch i kopertę ze srebrnym medalikiem i krótkim listem:

"Wiem, że jesteście dobrzy ludzie i że się o nią zatroszczycie. Ma na imię Ewa...". Poniżej była jeszcze data urodzin dziecka. Popatrzyliśmy na siebie zdumieni i oboje zrozumieliśmy, że moje modlitwy zostały wysłuchane. Wreszcie mieliśmy nasze upragnione dziecko!

Mateusz jednak zaczął się martwić o formalności, no i o gadanie ludzkie. Dlatego uradziliśmy, że na kilka miesięcy pojadę do siostry Mateusza, która mieszkała w Krakowie. Mąż powie sąsiadom, że jestem w klinice na podtrzymaniu, bo ciąża była zagrożona.

Tak też zrobiliśmy. Po pół roku wróciłam z Ewunią i wszyscy nam jej gratulowali, że taka duża i śliczna. Malczakowa, największa plotkara we wsi, zaraz zaczęła się dopytywać, dlaczego nic nie mówiłam o ciąży i ile właściwie ma dziecko, bo jej wygląda na wyjątkowo duże. Starałam się ją zbyć, bo wolałam nie wchodzić w rachunki. Bałam się, że jak ktoś zacznie dokładnie liczyć, to coś się wtedy wyda...

Nasza córeczka rosła jak na drożdżach. Kochaliśmy tę kruszynkę jak własne dziecko. Ani się obejrzeliśmy, jak Ewa poszła do szkoły, a potem do liceum. Potem poznała miłego chłopca, Romka, i widać było, że oboje są w sobie bardzo zakochani. Patrzyliśmy czasem z Mateuszem na nich, jak idą przez miedzę za rękę i obojgu nam oczy wilgotniały od wzruszenia. Bo jaka to jednak radość, patrzeć na miłość dziecka i cieszyć się jego szczęściem. Już widzieliśmy się w roli dziadków piastujących wnuki... No i chyba za daleko wybiegaliśmy w przyszłość, bo najbliższe dni przyniosły nam smutek i żałobę...

Pamiętam tamten poranek, jakby to było wczoraj. W piątek przed ślubem Ewy, Romek z Mateuszem pojechali po alkohol do miasteczka, a ja, córka i wynajęte do pomocy kucharki szykowałyśmy ostatnie potrawy do uczty weselnej.

Poprosiłam Ewcię, żeby miski z nóżkami w galarecie opuściła do starej studni. Upał był i bałam się, że się galaretki nie zetną. Wody już w tej studni po prawdzie nie było, ale chłód został. Nie wracała przez dłuższą chwilę, więc wyjrzałam przez okno sprawdzić, gdzie też się podziewa. Zobaczyłam, że rozmawia z tą mąciwodą Malczakową. "A czego tu chce ta stara plotkara?", zaniepokoiłam się, ale nie miałam czasu się nad tym zastanawiać, bo jedna z pomocnic zameldowała mi, że krem do ciasta się zwarzył.

- Zwarzył się?! - zdenerwowałam się, gdy nagle do domu wpadła Malczakowa i zaczęła zawodzić.

Nie zrozumiałam, o co jej chodzi. Dopiero po chwili wyłowiłam z jej jęków poszczególne słowa.

- Ratujcie ją! Moja wina! To to moje gadanie! Jezus Maria! Ewa!

- O co chodzi, Krystyna? - przerwałam jej. - O czym ty mówisz?

- Och! Ewa wpadła do studni, pewnie sama wskoczyła!... - krzyczała, a ja bez tchu pobiegłam do starej cembrowiny.

Zajrzałam na dół i serce mi stanęło na ten widok. Moje dziecko! Moje ukochane, jedyne, wymodlone dziecko leżało na dnie głębokiej studni. Nie dawała żadnych oznak życia. Pamiętam tylko, że usłyszałam jakiś nieludzki krzyk, jak wycie, i dopiero po chwili zrozumiałam, że to ja tak krzyczę.

Siłą mnie stamtąd odciągnęli i zaraz ktoś próbował wstawić do środka drabinę, ale za krótka była, więc ludzie zaraz sprowadzili straż pożarną. Strażacy, owszem, Ewę wyciągnęli, ale ona już nie żyła... Gdy to zrozumiałam, straciłam przytomność.

Nie widziałam więc nawet, jak karawan zabierał ciało Ewy do domu pogrzebowego. Kucharki zadbały, żeby moja córka została ubrana w suknię ślubną...

To były najgorsze chwile w moim życiu. Wszystko wydawało mi się takie nierealne. Nagle okazało się, że zamiast przygotowywać ucztę weselną, szykujemy stypę.

A wszystko przez tę podłą Malczakową! Była wściekła na mnie i na Mateusza za to, że nie zaprosiliśmy jej na wesele, więc w przypływie złości nazwała Ewę znajdą i podrzutkiem. Nie wiem, skąd ta kobieta dowiedziała się o prawdziwym pochodzeniu naszego dziecka. Kiedyś zwierzyłam się jej, chyba po drugim poronieniu, że myślę o adopcji... Może dlatego stwierdziła, że Ewa nie jest naszą córką. Chciała się zemścić na nas, a wyładowała złość na Bogu ducha winnej dziewczynie.

Do dziś nie wiemy, jak to się stało, że Ewunia wpadła do studni. Czy skoczyła do niej celowo, czy się też pośliznęła, a może po prostu wiadomość o tym, że nie jesteśmy jej rodzicami była dla niej takim szokiem, że najzwyczajniej w świecie zemdlała. Tego nie wiemy i pewnie już się nie dowiemy...

W każdym razie w sobotę zamiast ślubu miał się odbyć pogrzeb. W kościele Romka, znaczy się mojego zięcia nie można było odciągnąć od trumny Ewy. Jego szloch rozdzierał mi duszę! Myślałam wtedy, że oszaleję. "Bóg się musiał pomylić, zabierając ją nam", rozpaczałam. Modliłam się i błagałam Boga, by przywrócił naszemu dziecku życie, a mnie zabrał do siebie. Niewątpliwie to była najgorsza chwila w moim życiu...

Na pogrzeb przyszła cała wieś, no i goście weselni. Jedni byli ubrani na czarno, inni w kolorowe stroje, które mieli założyć na przyjęcie weselne. Wszyscy klęczeli i płakali żywymi łzami.

W pewnej chwili Romek osunął się na ziemię i zaraz kilku mężczyzn podbiegło do niego. Powstało małe zamieszanie. Kiedy go wynieśli przed kościół, zobaczyłam, że przy trumnie Ewy klęczy jakaś zakonnica. Twarz miała ukrytą w dłoniach, nie widziałam więc jej twarzy, jednak wydawało mi się, że nie jest z naszej parafii. Może przyjechała do kogoś, a może była przejazdem?... Nie wiedziałam.

Nie zwracała na nikogo uwagi, tylko cały czas modliła się żarliwie. Patrzyłam na nią i nabierałam otuchy. "Tak, ja też muszę się modlić", myślałam pełna otuchy. "Tylko w niej znajdę pociechę..."

Pochyliłam więc głowę i powtarzałam dobrze znane mi słowa wiary w Boga i jego miłosierdzie. Nie wiem, jak długo to trwało. W tamtej chwili czas przestał dla mnie istnieć. Sądziłam, że jak długo będę się modlić, tak długo będę spokojna.

Nagle dotarły do mnie jakieś pełne zdumienia głosy i szmery.

- Poruszyła się... - szepnął do mnie Mateusz.

- Kto?

- Ewa! - powiedział na głos. - Jej klatka piersiowa się poruszyła! Widzieliście?! - zawołał, patrząc na ludzi.

Wszyscy patrzyli na Mateusza jak na szaleńca. "No tak, od tej rozpaczy, to mu się w głowie pomieszało", westchnęłam, ale popatrzyłam na katafalk, na którym stała trumna z Ewą.

Zakonnica, która do tej pory klęczała przy trumnie stała teraz i nachylała się nad zmarłą. Mówiła coś do niej i chyba potrząsała jej ręką, jakby ją chciała obudzić. Patrzyłam na to z niedowierzaniem, ale i z nadzieją. Liczyłam na cud. I faktycznie ten cud nastąpił! Parę osób zemdlało, niektóre ze strachu wybiegły z kościoła, a my z Mateuszem podbiegliśmy do trumny i zobaczyliśmy, że nasze dziecko oddycha! Ewa żyła! Zaraz wezwaliśmy pogotowie.

W szpitalu, do którego zaraz pojechaliśmy za karetką, dowiedzieliśmy się, że Ewa nie zmarła, tylko zapadła w letarg. W tym stanie jej funkcje życiowe był niewykrywalne, serce nie biło, nie miała też tętna.

- Ale jak to się stało? - nie mogłam zrozumieć. - Jak to w ogóle jest możliwe?

- Przyczyny mogą być różne - odpowiedział lekarz. - Szok lub gwałtowne oziębienie ciała, a córka państwa wpadła do bardzo zimnej studni. Te dwie przyczyny złożyły się. Całe szczęście, że została zbudzona na czas - dodał na koniec.

A ja wiedziałam, że to za sprawą żarliwej modlitwy, i to nie tylko mojej. Teraz przypomniałam sobie o zakonnicy, która klęczała przy trumnie Ewy, a potem ją po prostu zbudziła. Kim była? Czy to jej słowa spowodowały, że nasza córka się ocknęła? Zaczęłam podejrzewać, że musiała być kimś bliskim dla Ewy. Może była jej biologiczną matką, a może tylko znała jej pochodzenie... Tego jednak nigdy się nie dowiem, bo w całym tym zamieszaniu zapomniałam o niej. Nie widziałam jej też nigdy potem.

Wiedziałam jednak, że po raz drugi Bóg się nade mną zlitował i za jego sprawą stałam się świadkiem cudu.

Czy teraz po blisko trzydziestu latach od tamtych wydarzeń ocali mojego męża?

Siedziałyśmy z Ewą przy łóżku Mateusza i trzymałyśmy się za ręce. Po chwili przyszedł lekarz i poprosił nas na rozmowę. Czułam, że nie ma dla nas dobrych wieści. I nie myliłam się...

Okazało się, że Mateusz od dawna miał raka krwi. Ostatnio był trochę słabszy, ale dobrze się czuł. Nic go nie bolało, nie szedł więc do lekarza...

- Niestety, nie możemy mu już pomóc - powiedział na koniec lekarz. - Postaramy się tylko złagodzić cierpienia pani męża...Przykro mi.

Kiedy to usłyszałam, przestałam się modlić o cud. Nie chciałam, żeby mój mąż cierpiał. W końcu przeżył przeszło osiemdziesiąt lat w zdrowiu i szczęściu. Po co na koniec ma się męczyć?

Teraz zaczęłam się tylko modlić o łagodną śmierć, najlepiej podczas snu. Mam nadzieję, że i tym razem moje modlitwy zostaną wysłuchane...

Do dziś nie wiemy, jak to się stało, że Ewunia wpadła do studni. Czy skoczyła do niej celowo, czy też się poślizgnęła, a może po prostu wiadomość o tym, że nie jesteśmy jej rodzicami była dla niej takim szokiem, że zemdlała?

W każdym razie w sobotę zamiast ślubu miał się odbyć pogrzeb. W kościele Romka, znaczy się mojego zięcia, nie można było odciągnąć od trumny Ewy. Jego szloch rozdzierał mi duszę! Myślałam wtedy, że oszaleję. "Bóg się musiał pomylić, zabierając ją nam", rozpaczałam. Modliłam się i błagałam Boga, by przywrócił naszemu dziecku życie, a mnie zabrał do siebie.

Na pogrzeb przyszła cała wieś, no i goście weselni. Jedni byli ubrani na czarno, inni w kolorowe stroje, które mieli założyć na przyjęcie weselne. Wszyscy płakali, tylko szloch było słychać.

W pewnej chwili Romek osunął się na ziemię i zaraz kilku mężczyzn podbiegło go cucić. Powstało małe zamieszanie. Kiedy go wynieśli przed kościół, zobaczyłam, że przy trumnie Ewy klęczy jakaś zakonnica. Nie znałam jej. Może przyjechała do kogoś, a może była przejazdem?... Nie wiedziałam.

Nie zwracała na nikogo uwagi, tylko cały czas modliła się żarliwie. Patrzyłam na nią i nabierałam otuchy. "Tak, ja też muszę się modlić", myślałam pełna otuchy. "W modlitwie znajdę pociechę..."

Pochyliłam więc głowę i powtarzałam dobrze znane mi słowa wiary w Boga i jego miłosierdzie. Nie wiem, jak długo to trwało. W tamtej chwili czas przestał dla mnie istnieć. Sądziłam, że jak długo będę się modlić, tak długo będę spokojna. Nagle dotarły do mnie jakieś pełne zdumienia głosy i szmery.

- Poruszyła się... - szepnął Mateusz.

- Kto? - spojrzałam na niego przez łzy.

- Ewa! - powiedział na głos. - Jej klatka piersiowa się poruszyła! Widzieliście?!

- zawołał, patrząc na ludzi.

Wszyscy patrzyli na Mateusza jak na szaleńca, a potem spojrzeli na katafalk.

Zakonnica, która do tej pory klęczała przy trumnie, stała teraz i nachylała się nad zmarłą. Mówiła coś do niej i chyba potrząsała jej ręką, jakby ją chciała obudzić. Patrzyłam na to z niedowierzaniem, ale i z nadzieją. Liczyłam na cud. I faktycznie ten cud nastąpił! Parę osób zemdlało, niektóre ze strachu wybiegły z kościoła, a my z Mateuszem podbiegliśmy do trumny i zobaczyliśmy, że nasze dziecko oddycha! Ewa żyła! Zaraz wezwaliśmy pogotowie.

W szpitalu, do którego zaraz pojechaliśmy za karetką, dowiedzieliśmy się, że Ewa nie zmarła, tylko zapadła w letarg. W tym stanie jej funkcje życiowe był niewykrywalne, serce nie biło, nie miała też tętna.

- Ale jak to się stało? - nie mogłam zrozumieć. - Jak to w ogóle jest możliwe?...

- Przyczyny mogą być różne - odpowiedział lekarz. - Szok lub gwałtowne oziębienie ciała, a córka państwa wpadła do bardzo zimnej studni. Te dwie przyczyny złożyły się. Całe szczęście, że została zbudzona na czas - dodał na koniec.

A ja wiedziałam, że to za sprawą żarliwej modlitwy, i to nie tylko mojej. Teraz przypomniałam sobie o zakonnicy, która klęczała przy trumnie Ewy, a potem ją po prostu zbudziła. Kim była? Czy to jej słowa spowodowały, że nasza córka się ocknęła? Zaczęłam podejrzewać, że musiała być kimś bliskim dla Ewy. Może była jej biologiczną matką, a może tylko znała jej pochodzenie... Tego jednak nigdy się nie dowiem, bo w całym tym zamieszaniu zapomniałam o niej. Nie widziałam jej też nigdy potem.

Wiedziałam jednak, że po raz drugi Bóg się nade mną zlitował i za jego sprawą stałam się świadkiem cudu.

Czy teraz, po blisko trzydziestu latach od tamtych wydarzeń, ocali mojego męża?

Siedziałyśmy z Ewą przy łóżku Mateusza i trzymałyśmy się za ręce. Po chwili przyszedł lekarz i poprosił nas na rozmowę. Czułam, że nie ma dla nas dobrych wieści. I nie myliłam się...

Okazało się, że Mateusz miał raka wątroby. Ostatnio był słabszy, ale nic go nie bolało, nie szedł więc do lekarza...

- Niestety, nie możemy mu już pomóc - powiedział na koniec lekarz. - Postaramy się tylko złagodzić cierpienia pani męża... Przykro mi.

Kiedy to usłyszałam, przestałam się modlić o ratunek. Nie chciałam, żeby mój mąż cierpiał. W końcu przeżył osiemdziesiąt sześć lat w zdrowiu i szczęściu. Po co na koniec ma się męczyć? Teraz więc zaczęłam się tylko modlić o łagodną śmierć, najlepiej podczas snu. Mam nadzieję, że i tym razem dobry Bóg wysłucha moich próśb...

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy