Reklama

Ty nie jesteś zwykły menel, Baśka!

Już szósty miesiąc tu przychodzę. Dokładnie od dnia, w którym Lucynka spytała, jak mi na imię.

- Baśka?! - krzyknęła radośnie. - Moja mama jest Basia. Ale ona jest dużo od ciebie młodsza. Ty to raczej pod moją babkę podchodzisz. Ale... ładniejsza jesteś - dodała spiesznie, sumitując się niezdarnie.

Widać przyszło jej do głowy, że może to dla mnie przykre, gdy mi wiek wytyka. Ale nie jest mi przykro. Lubię tę dziewczynę. Nie tylko za to, że już pół roku mnie karmi. Lubię ją za radość, za dobrą energię, za życzliwość... Za to wszystko, co jest w niej, a co kiedyś i we mnie było. To o mnie mówili, że jaśniej się robi, gdy staję w drzwiach. I na bezludnej wyspie lądować ze mną chcieli. Naprawdę tak było. Wygrałam kiedyś plebiscyt na najmilszą studentkę roku.

Reklama

Taka była młodość. Radosna, beztroska. Każdy jej dzień wielką nadzieją się zaczynał i jeszcze większą kończył. Przeszło, minęło, jak sen jaki złoty...

Później praca. Miałam szczęście. Płacili mi za to, co lubiłam robić i robiłam z pasją. Z tak wielką, że o rodzinie pomyśleć nie było kiedy. Płacili sporo. Gdy przyszedł czas - emeryturę też dostałam wysoką. O takiej wypłacie marzy niejeden pracujący. Starczało nie tylko dla mnie. Pomagałam wielu ludziom. I jawnie, i skrycie. Na wiele sposobów. Byli tacy, co mówili, że to z egoizmu. Pewnie tak, ale daj Boże więcej takich egoistów. Rozniosło się szybko, że na prośbę łatwo sięgam do portfela, że dziurawe buty synka sąsiadów nie dają mi spać.

Wkrótce przekonałam się, że miękkie serce wymaga twardego tyłka.

Kolejny rozdział mojego życia los zaczął pisać w dniu, w którym poznałam tamtą kobietę. Od naszego spotkania minęły dwa lata i przyszło płacić za głupotę.

Nie mogłam liczyć na nikogo. Ale też i nie prosiłam o pomoc. A komu by do głowy przyszło, że ja jej potrzebuję? A potrzebowałam bardzo.

Siedzę sobie i myślę. Okna myć pójdę, gdy mróz zelżeje. Póki co - dwa razy w miesiącu cztery mieszkania mam do wysprzątania i jeden dom za miastem. Na jedną ratę starczy. Cenne te sprzątania, bo to stałe zlecenia. Gospodarze zadowoleni. Jednym to jeszcze psa wyprowadzam. Gratis. Bo lubię tego sierściucha i ich też. Zostawili mi klucze, choć bardzo się wzbraniałam. Za tego psa mogę kiedy tylko chcę korzystać z wanny. U innych mogę sobie zrobić pranie. A pralkę mają z suszarką, więc żaden problem. Za miesiąc mam umówioną do sprzątania willę po remoncie. Sama nie dam rady, podzielę się z Niną, co obok mnie śpi. Spora kasa nam wpadnie. A z wiosną ruszy akcja mycia okien. Razem ze sprzątaniem zarobię na dwie raty. Akurat na te, co przez dobre serce i głupotę płacę.

A na razie siedzę sobie i myślę. Nikt jej wtedy nie chciał pomóc. Nawet jej matka powiedziała "nie". A ja... jak to ja. Mogę pomóc to pomogę. Zdolność kredytową, mimo dwóch moich kredytów, nadal miałam i kolejne dwa w odstępie trzech miesięcy wzięłam dla niej.

- Nie bój się, będę płaciła - zapewniała. I płaciła. Przez rok. A kredyty na pięć lat.

- O czym tak myślisz, Baśka? - Lucynka przygląda mi się z ciekawością dziecka i widzę, że coś jej się we mnie nie zgadza. Od kwietnia będę miała stałą pracę. To opieka nad matką znajomych tego państwa od psa. Od ósmej do szesnastej. Reszta czasu na sprzątanie i mycie okien. Sprzątania mam pewne, a okna, jak się trafią. Do dwudziestej zejdzie. Idealnie się złożyło, bo od ósmej do dwudziestej nie wolno nam przebywać w noclegowni. Ludzie po dworcach wysiadują, na ławeczkach latem. A ja cały ten czas będę miała dach nad głową i jeszcze zarobię. Może któryś kredyt spłacę wcześniej.

Siedzę i myślę. Nigdy nie miałam tak dużo czasu do zagospodarowania. Jest południe. Na Anioł Pański biją dzwony w pobliskim kościele. Za oknem zima ziębi i gnębi. Ale mi jest ciepło. Siedzę w barze "Tramp".... Tu pracuje Lucynka. Na zmywaku. Zawsze to lepiej niż w jej rodzinnej wsi. Jednej świni trzy razy każdego dnia do koryta wylewać i doić jedną chudą krowę. Jej wioska zawsze była biedna, a teraz to... szkoda gadać. Starzy dożywają, młodzi wyjeżdżają. Lucynka teraz jest miastowa. Osiem godzin myje gary, reszta doby dla niej. Myje w lateksowych rękawiczkach, więc tipsy się nie niszczą.

Dziś postawiła przede mną pełniutki talerz krupniku. Jest gęsty i gorący. Taki lubię. Mogę liczyć jeszcze na mielonego z tłuczonymi. I na buraczki. Albo na bigos z bułką. Naprawdę nieźle mnie żywi ta Lucynka. I dobrze mi jest. Musiałam doświadczyć aż takiej biedy, żeby zrozumieć to, o czym od dawna wiedziałam, człowiekowi do szczęścia potrzeba niewiele. Ale też i to prawda, że szczęście nie jest stanem permanentnym. Straciłoby wiele na atrakcyjności przez ciągłość trwania. Szczęśliwym się bywa. Tak jak ja teraz. Bo wreszcie jest mi ciepło i gorącą zupę sobie jem.

- Ruskie proszę odebrać - Walentyna, koleżanka Lucynki, przez okienko się przelewa i krzyczy. - No, kto zamawiał ruskie?!

Oj, bo krzyknę: "Nikt, same przyszli!"! Ale w porę wyhamowałam. Był taki bar, w Poznaniu, na Lampego, ulubiony przez studentów z pobliskiego Uniwersytetu, gdzie żacy każdego dnia odstawiali kabaret z ruskimi w roli głównej. Dziś to już nie jest śmieszne. "Ruskie" jak przyszli, tak i wyszli. Choć może nie do końca tak, bo jednak przyszli chętnie, a wyszli bez entuzjazmu.

Ciepełko rozleniwia i pełen brzuch też, więc siedzę sobie i myślę. Chwilami trochę drzemię. Późnym wieczorem do baru przyjdę jeszcze raz. Dostanę zupę, jaka zostanie. Gęsta będzie i gorąca. Pełen słoik takiej samej zabiorę do domu. Do domu?! No cóż, ten tutaj to... też jest mój dom! Ponad rok temu nakazałam sobie właśnie tak myśleć o legowisku w noclegowni, które jest teraz moim miejscem na ziemi. "To jest mój dom", powtarzałam tak długo, aż wreszcie zaczęłam to miejsce na własny użytek tak nazywać. Kiedy to się ostatecznie dokonało, już nie przypominam sobie. Ale pamiętam, jak wielkie przyniosło zdziwienie. I ulgę, że oto nie jestem zawieszona w czasoprzestrzeni, że mam swój kąt, który - choć bardzo tego nie lubię - jednak domem nazywam.

- Baśka, ty nie jesteś zwykły menel - Lucynka wdarła się w moje zamyślenie.

- Dlaczego tak sądzisz?

- Aaa, o właśnie dlatego! Słyszysz, co mówisz? Powinnaś powiedzieć "a bo co?". Albo jakoś tak. A ty to raczej tak z pańska: "dlaczego tak sądzisz?". No, sama powiedz, czy tak mówi zwykły menel?

Zwykły, niezwykły - jednak menel. Boże mój! Więc tak mnie widzi Lucynka. Inni też. Jeśli w ogóle mnie widzą. Bo takich jak ja, ludzie - choć patrzą - nie widzą. Spytaj takiego, co trochę bilonu do kubeczka wrzucił, jakie ręce ściskały pojemnik - kobiety? mężczyzny? Nie wie.

- Lubię cię, Baśka - Lucynka poczuła potrzebę osłodzenia tego menela - czyściutka jesteś, nie śmierdzisz, jak oni wszyscy. Przychodź zawsze. Dopóki tu pracuję, nie będziesz głodna.

Wzruszenie ścisnęło mi krtań. Popłynęły łzy.

- Co ty, Basia? - i lateksową rękawiczką wytarła mi policzki.

Gdy po tygodniu pojawiłam się w barze, Lucynka wyskoczyła na mnie z buzią.

- Czy ty pamięć straciłaś, Baśka? Gdzie byłaś? Co robiłaś? W słoiki ci ponalewałam. Martwiłam się! Więcej mi tego nie rób!

I poszła po zupę.

Kochane dziecko. Myślała o mnie z troską. Daje mi dużo więcej niż ten gorący talerz w mroźny dzień.

Do stanu mojej pamięci wróciła niebawem. Okrążała mnie pytaniami, na które nie chciałam odpowiadać, więc kluczyłam i ja. W nadziei, że odpuści. Ale Lucynkę niełatwo zniechęcić.

- Baśka, ty straciłaś pamięć - głos zniżyła do konspiracyjnego szeptu. - Takie rzeczy się zdarzają, przypomnij sobie.

- A niby jak mam to zrobić, przecież mówisz, że pamięć straciłam?

- Ale kiedyś już tak było... - Lucynka nacierała z uporem godnym lepszej sprawy. - I się później okazało, że on jest doktorem... - dorzuciła z nadzieją, że może i ja, pamięć odzyskawszy, kimś ważnym się okażę.

Ale ja wiem, kim jestem, i pamiętam wszystko aż nazbyt dobrze. To bolesna pamięć. Moje aktualnie mizerne położenie okazało się najlepszym rozwiązaniem moich problemów. Na wtedy, na dziś i jeszcze na trzy lata.

Pamiętam dzień, gdy podliczywszy resztki na trzech kontach, zrozumiałam, że oto jestem na równi pochyłej. Dokładnie bliżej jej końca. Że to, co zostało, wystarczy na pokrycie trzymiesięcznych zobowiązań. I jeśli ona, ta kobieta, nie zacznie przysyłać pieniędzy, to popłynę.

- Baśka, a nie zapomnij wieczorem przyjść, to ci zupy naleję i może jakie mięso dam - Lucynka jak tornado po sali pędzi, brudne talerze zmiata.

Nie zapomnę. Przecież ja tym, co dostaję na wynos, Ninę w noclegowni karmię. A ona czeka na te słoiki.

Nie jestem w porządku wobec Lucynki i mocno mnie to uwiera. Nic jej o sobie nie powiedziałam. Ale ona i tak wie. Zdradzają mnie torby, które zawsze ze sobą taszczę. W nich jest moje tu i teraz. Nie jestem w porządku, przemilczałam te mieszkania, w których sprzątam. I o tej pracy, co od kwietnia mi się kroi, też ani słowa. Boję się, że jak się dowie, że zarabiam, to zakręci kurek z zupą. A to bardzo poważna pozycja w moim budżecie. Dokupuję naprawdę niewiele. Dzięki temu więcej bankom wysyłam i tym sposobem skracam mój życiorys menela.

Menela? Nie wolno mi tak o sobie myśleć! Przede mną jeszcze trzy lata takiego życia. A tak łatwo przywyknąć. Muszę zrobić wszystko, co w moim położeniu możliwe, by nie zatracić w tej mizerii godności. Myślę, że praca będzie mi w tym pomocna, bo nic tak dobrze nie pionizuje, nie trzyma w ryzach, jak praca właśnie i wynikający z niej obowiązek. Często przed snem tak sobie marzę, jak to będzie pięknie, gdy wyślę bankom ostatnią ratę i... niczym wąż wylinkę - zrzucę z siebie tę skórę nędzarki. Wyjmuję wtedy z dna jednej z moich toreb maleńki flakonik ulubionych perfum. I wącham. Wącham, żeby nie zapomnieć. Tęsknię do moich książek, do przyjaciół, do ukochanego brata. Wycieram ukradkiem łzy i zasypiam, czując ciężar wspomnień pod powiekami.

Przed wyjazdem w Polskę powiedziałam przyjaciołom i sąsiadom, że mam propozycję pracy na drugim końcu kraju. Prawdopodobnie na trzy lata. Brat mój usłyszał to samo. Na wszystkie jego pytania odpowiadałam, że powiem później, bo nie chcę zapeszać. Pilnowałam się bardzo, bo wiem, że jego szczególnie starannie muszę okłamywać. Zna mnie na wylot. Więc gdy dzwonię, to u mnie zawsze wszystko happy i ok. Kocha mnie i pewnie by się załamał, gdyby wiedział, co jest i dlaczego tak.

Lucynka wczoraj wydała mi się niewyraźna. Smutna była. I chyba popłakiwała. Jutro zagadnę, może powie.

- Powiem, powiem - rozpłakała się w odpowiedzi na moje pytanie. - Ja to wszystko tobie mówię, nie tak jak ty! - wykrzyczała w rozżaleniu.

I okazało się, że współlokatorka, Ela, wyprowadziła się w trybie nagłym i Lucynka została na lodzie. A dokładnie, to z płatnością w wysokości 500 zł, po które miesiąc w miesiąc właściciel mieszkania się zgłasza.

- Skąd ja tę brakującą kasę wezmę? - szlochała wniebogłosy. - Gdzie znajdę kogoś, kto ze mną zamieszka i będzie płacił?

Może już znalazłaś, pomyślałam. A głośno rzuciłam tylko:

- Nie rycz, nie ma takiej biedy, której nie dałoby się przeżyć z ludzką pomocą. Ja ci to mówię.

Tydzień temu ci państwo, u których sprzątam i piorę swoje rzeczy, zapytali tak mimochodem, czy zgodziłabym się zamieszkać u ich znajomych. Nie oczekiwali odpowiedzi natychmiast. Prosili, żeby przemyśleć, bo oni polecić mnie mogą z całą odpowiedzialnością. Młode małżeństwo lekarzy za miesiąc wyjeżdża na dwuletni kontrakt do Londynu. Chcieliby mieszkanie zostawić komuś zaufanemu. Za opiekę. Na czynsz będą przysyłać. Wodę, światło, gaz i centralne miałabym opłacać sama. Ciekawa propozycja. I nie wiem dlaczego, ale szybko o niej zapomniałam. Teraz to co innego. Z Lucynką, jeśli się zgodzi dzielić ze mną przestrzeń i opłaty, mogę tam zamieszkać.

Gdyby tak się stało, to w pierwszy wspólny wieczór powiem jej o sobie wszystko, co wiedzieć powinna. Ale się zdziwi... Myślę, że zrozumie, dlaczego u siebie tych okien myć nie mogłam, ani sprzątać w cudzych domach. No, nie mogłam. Za dużo ludzi mnie zna w moim mieście. I do prezesa raczej prędzej niż później by doszło. Bo to byłaby spora sensacja w środowisku. Już widzę te tytuły w lokalnych gazetach. A prezes:

- Czy ona zwariowała, wprawdzie na emeryturze, ale... no nie uchodzi, nie uchodzi... Jakbym go słyszała. Byłby zgorszony.

A swoją drogą zupełnie nieźle mi się to drugie życie układa. Aż uwierzyć trudno. Wprawdzie pomału, ale konsekwentnie łapię równowagę finansową. Bankom nie zalegam. Nawet maleńką górkę odłożyłam na czas, gdyby coś chwilowo poszło nie tak. Ludzie mi ufają, mam pracę, zarabiam.

I tak sobie myślę, że z tym dobrem, co to ponoć zawsze wraca, to chyba jednak prawda.

Gdy przed niespełna rokiem z dwoma torbami ruszałam w Polskę, wcale nie byłam przekonana, że dobrze robię. Wyjeżdżałam pewna jedynie tego, że tak zrobić muszę. Konta miałam wyczyszczone, pracę na umowę o dzieło straciłam, bo sponsorzy wycofali się z projektu. Miałam długi i swoje, i cudze.

A w rękach list od tamtej kobiety: "Wyjeżdżam. Wrócę za trzy lata. Oddam wszystko. Może uda mi się wcześniej chociaż trochę przysłać przez znajomego. Wybacz".

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama