Reklama

Żyjecie w grzechu

Marta, musisz w końcu podjąć jakąś decyzję - mama pokręciła głową. - Przecież Misio niedługo sam, na własnych nogach, zajdzie do kościoła. Westchnęłam ciężko, starając się unikać wzroku mamy. Dobrze wiedziałam, że miała rację. Mój synek skończył osiem miesięcy i dotąd nie był ochrzczony. Odkładałam tę ceremonię z miesiąca na miesiąc, łudziłam się, że może za tydzień, za dwa nabiorę więcej odwagi i przekroczę progi kancelarii parafialnej.

- Może odłóżmy to do Wielkanocy - powiedziałam niepewnie.

- Do Wielkanocy jeszcze daleko, Michałka trzeba ochrzcić jak najprędzej. Z ciężkim sercem i głową nabitą nie najweselszymi myślami wróciłam do domu. W głębi duszy czułam jakiś lęk, niepokój, gdy myślałam o chrzcie, i o tym, co powie ksiądz, jak zareaguje, gdy dowie się prawdy o moim synku, jego ojcu i o mnie.

Reklama

- Mama ma rację, Martusiu - powiedział Marcin, mój mąż. - Ja nie chciałem cię popędzać, czekałem, aż sama coś postanowisz, w końcu ty masz prawo decyzji...

Za Marcina wyszłam pół roku temu. Znaliśmy się od dziecka, wychowani na tym samym podwórku wielkomiejskiego przedmieścia. Uganiał się za mną jeszcze w podstawówce, chodziliśmy razem do kina, urządzaliśmy dalekie wycieczki rowerowe po wale wiślanym. Ale wtedy nic do niego nie czułam, lubiłam tylko jego towarzystwo. A gdy pojawił się w moim życiu Jędrek, Marcina przestałam nawet dostrzegać. Byłam tak bardzo zakochana, tak zauroczona tym przystojnym, jasnowłosym chłopakiem, że poza nim świat przestał dla mnie istnieć. Moja miłość skończyła się tak szybko, jak szybko przyszła. Tamtego dnia, gdy powiedziałam Jędrkowi, że jestem w ciąży. Zrobiłam test, raz i drugi, ale chciałam mieć pewność, poszłam więc do lekarza. A potem biegłam na spotkanie z ukochanym jak na skrzydłach, radosna, szczęśliwa.

- Dziecko? Teraz? - w oczach Jędrka nie zobaczyłam uśmiechu ani podobnej do mojej radości. Twarz mu stężała, zmarszczył czoło. - No coś ty, dziewczyno, ja takiego obrotu sprawy nie brałem w ogóle pod uwagę - patrzył na mnie z niechęcią. - Nie zabezpieczałaś się? - podniósł głos.

I to był koniec. Osiem miesięcy później urodził się Michałek. Śliczny chłopczyk, który nie miał ojca. Michałek jest do niego podobny, ma jego granatowe oczy i dołeczek w podbródku... Andrzej nie dał mu nawet swojego nazwiska, ale los mi sprzyjał. Miałam wielkie wsparcie w mamie, w rodzeństwie - cała rodzina wprost uwielbiała mojego synka. A któregoś dnia pojawił się w moim domu Marcin. Przyniósł małemu wielkiego pluszaka.

- Misiu dla Misia - uśmiechnął się i połaskotał niemowlę po policzku. - Fajnego masz synka, Marta - patrzył na mnie długo. Jego oczy, pomimo że się uśmiechały, były poważne i pełne życzliwości.

- Musisz być chyba bardzo szczęśliwa, że go masz... - urwał gwałtownie, jak gdyby dopiero teraz zdał sobie sprawę z całej sytuacji.

- Tak, jestem szczęśliwa - pokiwałam głową, uciekając spojrzeniem w bok. - Tak szczęśliwa, jak tylko może czuć się samotna matka i porzucona kobieta...

Marcin podszedł do mnie wtedy i nie zważając na obecność w pokoju mojej mamy i siostry, przygarnął mnie do siebie, przytulił mocno i trzymał w swych ramionach. Wypuścił mnie z nich dopiero wtedy, gdy poczuł na swojej koszuli moje łzy.

- Nie płacz, Marta, nie płacz - powiedział zachrypniętym głosem. - Wszystko będzie dobrze, wszystko się ułoży...

Dwa miesiące później wyszłam za niego. Wzięliśmy cichy, cywilny ślub. Nie wiem, czy z mojej strony była to wielka miłość... Na pewno bardzo lubiłam Marcina. Odkąd pamiętałam, zawsze był moim przyjacielem. Gdy patrzyłam jak zajmuje się Michałkiem, jak go łaskocze po brzuszku, jak cierpliwie bawi się z nim, wiedziałam, że będzie lepszym ojcem niż ten prawdziwy. Przeprowadziłam się do kawalerki Marcina. Trochę było nam ciasno, ale ciepło i przytulnie. Moje życie rzeczywiście zaczęło się układać, byłam szczęśliwa i bezpieczna. Gdyby nie ten chrzest, żyłabym spokojnym, dobrym życiem.

- Wiesz, ja myślę, że nie ma co dłużej czekać - powiedział mąż po moim powrocie od mamy tamtego dnia. - Idź jutro do kancelarii naszej parafii, weź dokumenty i niech zapiszą Misia na najbliższy termin. To chyba będzie w ostatnią niedzielę miesiąca, czyli za dwa tygodnie. Marcin miał rację, tak powinnam była zrobić. Nie mogłam dłużej chować głowy w piasek. Nazajutrz już przed ósmą krążyłam wokół kościoła zdenerwowana, z duszą na ramieniu. Dobrze, że dziecku nie udzielił się mój nastrój - mały spokojnie spał w wózku. Weszłam na plebanię.

- Szczęść Boże - powiedziałam do siedzącego za biurkiem młodego księdza. - Ja przyszłam zapisać synka... - zająknęłam się. - Chciałam, go ochrzcić...

- Oczywiście - uśmiechnął się ksiądz, wskazując mi krzesło naprzeciw siebie. - Chyba najwyższy czas, chłopiec jest już dużym dzieciaczkiem - popatrzył na mnie uważnie. - Ale ja jakoś pani nie widuję u nas w kościele - zawiesił głos. - Pani jest naszą parafianką?

- Mieszkam tu od pół roku, odkąd wyszłam za mąż i przeprowadziłam się - odparłam. - Ale w niedzielę jeździmy najczęściej do mamy i tam chodzimy na msze, w mojej dawnej parafii.

- No to musi mi pani stamtąd przynieść na piśmie zgodę na chrzest - usłyszałam.

- Ale dlaczego? - zdziwiłam się.

- Taka jest procedura. Proszę jeszcze o akt urodzenia dziecka i akt ślubu. Położyłam na biurku żądane dokumenty. Zrobiło mi się gorąco, bałam się reakcji tego obcego księdza.

- No, ale to jest tylko akt ślubu cywilnego - duchowny popatrzył na mnie ze zmarszczonymi brwiami.

- Gdzie braliście ślub kościelny?

- Nie mamy ślubu kościelnego, proszę księdza - odpowiedziałam. Aż się wzdrygnęłam widząc jego minę. Dobrze wiedziałam, co zaraz powie.

- I wy, żyjąc w tak wielkim śmiertelnym grzechu, chcecie ochrzcić swoje dziecko? Najpierw trzeba zrobić porządek ze swoim życiem, wziąć ślub kościelny - mówił szybko, podniesionym głosem.

- To znaczy, że ksiądz odmawia mi ochrzczenia synka? - wciąż jeszcze mówiłam spokojnie, chociaż dobrze wiedziałam, że najgorsze dopiero nastąpi.

- Tego nie powiedziałem - zastrzegł się, gwałtownie unosząc ręce.

- Ale musicie przyjść jeszcze raz, oboje z mężem, i podpisać oświadczenie... Ale zaraz, zaraz - wodził wzrokiem po akcie urodzenia synka.

- Dlaczego dziecko nosi inne nazwisko niż pani? Zebrałam się w sobie. "Niech się dzieje, co chce", pomyślałam.

- Ja noszę nazwisko męża, ale mój mąż nie jest ojcem mojego synka. Urodziłam go przed ślubem, a jego prawdziwy ojciec, mój chłopak, porzucił mnie, gdy dowiedział się, że jestem w ciąży. Mąż zaadoptuje synka, ale to musi trochę potrwać. Wreszcie wydusiłam to z siebie, wyrzuciłam przed tym obcym księdzem całą prawdę, to wszystko, co wciąż mnie bolało.

- Więc to jest nieślubne dziecko - ksiądz mówił cicho, jakimś świszczącym, nieswoim głosem.

- Więc pani żyje w podwójnym, śmiertelnym grzechu. To jak pani chce wychowywać swoje dziecko?

- Więc ksiądz odmawia mi chrztu? - spytałam ponownie. Teraz dopiero odważyłam się spojrzeć mu w oczy.

- Nie odmawiam - zachrypiał. - Ale to nie może być chrzest na mszy świętej. I nie w niedzielę. Przyjdziecie w tygodniu, po rannej mszy i nie przed ołtarz, tylko do bocznej nawy. Patrzyłam na tego mężczyznę w czarnej sutannie i nie rozumiałam, co do mnie mówi. Jak to nie na mszy, dlaczego nie przed ołtarzem, tylko gdzieś na boku, ukradkiem, jak jakiegoś wyrzutka? Czułam, jak rośnie we mnie gniew, wściekłość na tego księdza, który tak mnie teraz upokorzył. Wstałam gwałtownie, już nie panowałam nad sobą.

- Dlaczego?! - krzyknęłam. - Czy mój synek jest gorszy od innych dzieci? Tylko dlatego że jego prawdziwy ojciec wyrzekł się go, zanim on się urodził? Bóg chyba się go nie wyrzekł i kocha go tak samo jak inne dzieci - nie powstrzymałam łez.

- Pani żyje w straszliwym grzechu śmiertelnym i nie mogę inaczej - ksiądz też wstał, zatrzaskując księgę wpisów. Nie powiedziałam już nic. Wyszłam bez słowa, złamana, zraniona do ostatnich granic. Czułam się jak człowiek drugiej kategorii, jak ktoś gorszy od innych ludzi.

- Tego się obawiałem - powiedział mąż, gdy wieczorem z płaczem opowiedziałam mu o swej wizycie na plebanii. - Ale nie przejmuj się tak, coś zaradzimy, może w jakiejś innej parafii...

- Wszędzie będzie tak samo - łkałam cicho, nie mogąc się uspokoić, chociaż otaczały mnie bezpieczne ramiona męża. A mama tylko pokiwała głową, gdy przy najbliższej wizycie u niej opowiedziałam jej o wszystkim.

- Wiesz co, córciu? Idź ty do naszej parafii, przecież proboszcz dobrze nas zna, sam cię chrzcił. To dobry kapłan. Idź tam nawet zaraz, ja zostanę z małym. Poszłam. Ale w sercu czułam lęk przed tą rozmową, przed ponownym upokorzeniem. Co z tego, że proboszcz mnie znał, że widywał mnie na niedzielnych mszach, nawet z wózkiem... Pewnie dobrze wiedział, tak jak wszyscy tutaj dookoła, że mam nieślubne dziecko.

- A witam moją parafiankę - stary proboszcz uśmiechnął się na mój widok, wyszedł zza biurka i wyciągnął do mnie ręce. - Cieszę się, że cię widzę, Martusia - popatrzył na mnie przekornie. - A może raczej pani Marto, jesteś już przecież stateczną matką. Na te słowa rozkleiłam się zupełnie. Łzy znowu napłynęły mi do gardła, nie mogłam mówić...

- A czemuż ty płaczesz, stało się co złego? - proboszcz pogłaskał mnie po głowie.

- Nic się nie stało, proszę księdza - wyjąkałam po dłuższej chwili.

- Tylko ja już nie wiem, co mam zrobić, co mam przynieść, żeby ochrzcić mojego synka - podniosłam na niego zapłakane oczy. A proboszcz patrzył na mnie i patrzył i nic nie mówił - czekał, aż się wypłaczę. A potem tylko pokręcił głową i roześmiał się.

- Oj dziewczyno, dziewczyno... Dziecko mi przynieś, słyszysz, dziecko mi przynieś do kościoła, przecież ono jest tu najważniejsze. Chrzty są w pierwszą niedzielę miesiąca na porannej mszy o dziewiątej.

- I chrzest będzie na mszy? Razem z innymi dziećmi? - bałam się, że proboszcz zaraz cofnie swoje słowa.

- No, a jakbyś ty chciała inaczej? - przerwał mi. Teraz on patrzył na mnie ze zdziwieniem.

- Idź z Bogiem, drogie dziecko i do zobaczenia na niedzielnej mszy.

Marta K., 26 lat

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy