- Tego się obawiałem - powiedział mąż, gdy wieczorem z płaczem opowiedziałam mu o swej wizycie na plebanii. - Ale nie przejmuj się tak, coś zaradzimy, może w jakiejś innej parafii...
- Wszędzie będzie tak samo - łkałam cicho, nie mogąc się uspokoić, chociaż otaczały mnie bezpieczne ramiona męża. A mama tylko pokiwała głową, gdy przy najbliższej wizycie u niej opowiedziałam jej o wszystkim.
- Wiesz co, córciu? Idź ty do naszej parafii, przecież proboszcz dobrze nas zna, sam cię chrzcił. To dobry kapłan. Idź tam nawet zaraz, ja zostanę z małym. Poszłam. Ale w sercu czułam lęk przed tą rozmową, przed ponownym upokorzeniem. Co z tego, że proboszcz mnie znał, że widywał mnie na niedzielnych mszach, nawet z wózkiem... Pewnie dobrze wiedział, tak jak wszyscy tutaj dookoła, że mam nieślubne dziecko.
- A witam moją parafiankę - stary proboszcz uśmiechnął się na mój widok, wyszedł zza biurka i wyciągnął do mnie ręce. - Cieszę się, że cię widzę, Martusia - popatrzył na mnie przekornie. - A może raczej pani Marto, jesteś już przecież stateczną matką. Na te słowa rozkleiłam się zupełnie. Łzy znowu napłynęły mi do gardła, nie mogłam mówić...
- A czemuż ty płaczesz, stało się co złego? - proboszcz pogłaskał mnie po głowie.
- Nic się nie stało, proszę księdza - wyjąkałam po dłuższej chwili.
- Tylko ja już nie wiem, co mam zrobić, co mam przynieść, żeby ochrzcić mojego synka - podniosłam na niego zapłakane oczy. A proboszcz patrzył na mnie i patrzył i nic nie mówił - czekał, aż się wypłaczę. A potem tylko pokręcił głową i roześmiał się.
- Oj dziewczyno, dziewczyno... Dziecko mi przynieś, słyszysz, dziecko mi przynieś do kościoła, przecież ono jest tu najważniejsze. Chrzty są w pierwszą niedzielę miesiąca na porannej mszy o dziewiątej.
- I chrzest będzie na mszy? Razem z innymi dziećmi? - bałam się, że proboszcz zaraz cofnie swoje słowa.
- No, a jakbyś ty chciała inaczej? - przerwał mi. Teraz on patrzył na mnie ze zdziwieniem.
- Idź z Bogiem, drogie dziecko i do zobaczenia na niedzielnej mszy.
Marta K., 26 lat