Szokujące praktyki w szpitalach psychiatrycznych

Jeszcze nie tak dawno dręczone przez własne umysły kobiety mogły liczyć jedynie na zakucie w kaftan, kąpiele lecznicze albo wizytę egzorcysty. Wraz z rozwojem psychiatrii dostawały coraz większą pomoc, ale uwidocznił się inny, niepokojący trend. Upowszechnienie znajomości objawów powodowało zwiększenie ilości przypadków danej choroby, a nawet doświadczeni psychiatrzy łatwo wpadali w pułapkę "modnej" diagnozy, zamykając w szpitalu psychiatrycznym zdrowe osoby. Co wpędzało je w chorobę! Przeczytaj fragment książki Lisy Appignanesi "Szalone, złe i smutne. Kobiety i psychiatrzy".

Metody stosowane w XIX-wiecznych szpitalach psychiatrycznych mrożą krew w żyłach
Metody stosowane w XIX-wiecznych szpitalach psychiatrycznych mrożą krew w żyłach123RF/PICSEL

Pod koniec lat pięćdziesiątych niektórzy zaczęli sobie uświadamiać, że choć lekarze umysłów święcili triumfy, choć cieszyli się prestiżem w mediach, choć płacono im za pomaganie w radzeniu sobie z życiem osobistym, nie potrafili w istocie odróżnić buntowniczej, targanej konfliktami dorastającej dziewczyny od wariatki ani typowego amerykańskiego nonkonformisty od szaleńca. Opór i nieposłuszeństwo zbyt łatwo uznawali za objawy choroby.

Szpitale psychiatryczne były natomiast niewiele lepsze od więzień. Kary i eksperymentalne testy lekowe traktowano tam jako prawomocne formy terapii. Kategorie diagnostyczne ubierano w żargon nauk ścisłych i medycyny, lecz tak naprawdę wszystko to było pisane palcem na wodzie i niebezpieczne. Nawet wybitni, obyci psychoanalitycy nie potrafili zapobiec samobójstwom swoich pacjentek.

W latach sześćdziesiątych narodził się zatem ruch antypsychiatryczny będący częścią powszechnego szturmu na bastiony nauki i władzy. Na czele ataku nie szli bynajmniej pacjenci - ci mieli zorganizować się dopiero później - lecz sami psychiatrzy.

Pierwszy strzał padł w 1960 roku, kiedy Thomas Szasz opublikował przełomową książkę "The Myth of Mental Illness" [Mit choroby psychicznej]. Podważał w niej najważniejszą kategorię psychiatrii:

"Koncepcja choroby psychicznej wywodzi się z takich zjawisk, jak kiła mózgu lub delirium spowodowane na przykład alkoholem. Ludzie przejawiają wówczas osobliwe zachowania lub zaburzenia mentalne. W istocie są to jednak choroby mózgu, a nie umysłu. Według jednej ze szkół myślenia, to samo dotyczy wszystkich tak zwanych chorób psychicznych. Zakłada się, że prędzej czy później uda się odkryć defekt neurologiczny, być może bardzo drobny, odpowiedzialny za zaburzenia mentalne i behawioralne. Wielu współczesnych psychiatrów, lekarzy i naukowców podziela ten pogląd. Zakłada się, że ludzie nie mogą po prostu mieć problemów - obecnie nazywanych chorobami psychicznymi - wynikających z osobistych potrzeb, opinii, aspiracji społecznych, wartości i tak dalej. Wszystkie problemy życiowe przypisuje się procesom fizjologiczno-chemicznym, które medycyna na pewno z czasem zdoła opisać".

Podważono więc sens mówienia o chorobach psychicznych: zaczęto się zastanawiać, czy aby nie są one tworem ambitnej profesji (powstałym, by służyć jej interesom) próbującej medykalizować zwyczajne ludzkie problemy. Z drugiej strony atakowano nieudolność diagnostów i niebezpieczny przymus panujący w szpitalach psychiatrycznych. "Lot nad kukułczym gniazdem" Kena Keseya z 1962 roku był dobitną satyrą na krępowanie ludzkich doświadczeń w kaftanie bezpieczeństwa. Powieść prezentowała elektrowstrząsy i lobotomię jako formę kary. Opierała się na doświadczeniach autora, który uczestniczył w badaniach klinicznych nad LSD i pracował w szpitalu dla weteranów w Los Angeles.

Narrację prowadzi potężny rdzenny Amerykanin, "schizofrenik paranoidalny" Wódz Bromden. Udając, że jest głuchoniemy, obserwuje starcie sił dobra z siłami zła. Te pierwsze reprezentuje buntowniczy R.P. McMurphy, drugie natomiast siostra Ratched i ustanawiany przez nią porządek. Akcja opartego na książce filmu z 1975 roku toczyła się w szpitalu stanowym w Oregonie; role drugoplanowe grali prawdziwi pacjenci, będący tłem dla dowcipkującego Jacka Nicholsona, pociągającego indywidualisty toczącego wojnę z oziębłą szefową personelu pielęgniarskiego. (...)

Tymczasem we Francji krytyka przybrała inny ton, choć również dążyła do wyzwolenia. W "Historii szaleństwa w dobie klasycyzmu" z 1961 roku Michel Foucault analizował, w jaki sposób dyskurs i "naukowa" dyscyplina psychiatrii - forma wiedzy - definiowały szaleństwo i narzuciły swoją władzę, zarazem dążąc do tego, by ich punkt widzenia zyskał status naturalnego. Obłęd przybrał postać przypadków i diagnoz, tracąc potencjał bycia siłą opozycyjną wobec coraz bardziej zawężającego się sposobu definiowania "rozumu".

Nawet bez sięgania do ambitnej krytyki Foucaulta nie ulegało wątpliwości, że instytucja szpitala psychiatrycznego znalazła się w najgłębszym kryzysie w całych swych zmiennych dziejach. Z jednej strony stawiano coraz to kolejne naukowe hipotezy i eksperymentowano z technikami chirurgicznymi lub lekami, z drugiej strony wiele placówek zmieniło się w "kłębowiska żmij", a do tego przybywało pacjentów. Andrew Scull w książce "Madhouse" [Dom wariatów] z 2005 roku prezentuje znakomitą ilustrację z dziedziny mikrohistorii. Jego opowieść zaczyna się w pierwszej połowie XX wieku; bohaterem jest Henry Cotton, dyrektor szpitala stanowego w Trenton w New Jersey. Kierując się nową teorią naukową, według której źródłem psychozy była "sepsa skoncentrowana", czyli przewlekła kumulacja ropy zatruwającej mózg, Cotton przeprowadzał koszmarne operacje migdałków, żołądka, okrężnicy i macicy pacjentów. Usuwał im także zęby. Okaleczył i zabił tysiące ludzi.

Jedną z pacjentek w Trenton była niejaka Martha Hurwitz. Jej przypadek, zapisany w szpitalnych aktach, to historia tragicznego losu kobiety, która na przestrzeni pięćdziesięciu lat doświadczyła na własnej skórze wszelkich mód terapeutycznych. Urodziła się w Rosji w 1902 roku. Była uboga, ale inteligentna. Znała trzy języki. Kiedy porzucił ją mąż, hazardzista i pijak, wpadła w depresję. Czasami miewała napady agresji. Jej rodzice - żydowscy imigranci ze Starego Świata - traktowali to po prostu jako niepokojące zachowanie, nieprzystające kobiecie. Po krótkim pobycie w prywatnym szpitalu psychiatrycznym stan Marthy Hurwitz nieco się poprawił. Kiedy jednak złamała kostkę, stała się "gadatliwa i niespokojna", aż wreszcie rodzice umieścili ją w Trenton. Tam zdiagnozowano "septyczną psychozę schizofreniczną". Wśród metod terapeutycznych znalazły się szczepionka na tyfus, usunięcie migdałków oraz ekstrakcja kilku zębów.

Po paru miesiącach Hurwitz wypisano, ale wróciła do szpitala pod koniec lata 1929 roku, "nerwowa i nadpobudliwa", a także przygnębiona, gdyż złamała nogę. Z powodu panicznego lęku przed kolejnym pobytem w szpitalu stała się "agresywna". Postawiono tę samą diagnozę, wyrwano jej pozostałe zęby. Z akt wynika, że zachowywała się "racjonalnie", ale zarazem "stawiała opór i była nieposłuszna", co uznano za przejaw patologii. Zastosowano dwadzieścia irygacji okrężnicy, a następnie "chirurgiczną bakteriologię". (Ta ostatnia metoda polegała na nakłuwaniu zatok w poszukiwaniu sepsy oraz usunięciu części okrężnicy).

Brutalna terapia złamała opór Hurwitz. Pół roku później, w pełni uspokojona, wróciła do domu. "Wyleczenie" trwało prawie dwa lata. 4 kwietnia 1931 roku znowu trafiła do szpitala. Wypisano ją dopiero pięć lat później. Po krótkiej remisji ponownie znalazła się w Trenton, tym razem już na zawsze. W następnych latach pięćdziesiąt razy wywołano u niej wstrząs insulinowy. Traktowała to jako karę za to, że dobrze się czuje i inni nie potrafią jej tego darować; w aktach zapisano: "Ludzie rzekomo zazdroszczą jej dobrego zdrowia, dają jej więc zastrzyki, żeby się źle poczuła". Jej "beznamiętny ton" i prawie zupełna niemota sprawiły, że postanowiono zastosować terapię gorączkową, czyli wstrzykiwanie krwi skażonej malarią. W 1949 roku zaczęto elektrowstrząsy.

Choroba Marthy nabrała przewlekłego charakteru. Żadna terapia nie przynosiła wyraźnej poprawy. We wrześniu 1951 roku jej stan "ogromnie się pogorszył" - mimo to nie została skierowana na lobotomię. W 1955 roku jej umysł był w zupełnej rozsypce. Twierdziła, że przyszła na świat w szpitalu psychiatrycznym. Nadal się jednak buntowała, toteż dostała nowy lek przeciwpsychotyczny, rezerpinę, i to w podwójnej dawce. Dawkę zresztą szybko zwiększano; w listopadzie przekraczała ona zalecany poziom siedemdziesięciokrotnie. Mimo to psychoza nie ustąpiła; w 1956 roku Marthę wybrano do testów nowego lekarstwa, chloropromazyny. Pół roku później znów dostawała rezerpinę.

Na początku lat osiemdziesiątych była "zupełnie wypaloną, starą kobietą pogrążoną w demencji, która jakimś cudem na przestrzeni pięciu dekad zamknięcia w szpitalu przetrwała zabiegi chirurgiczne, wyrwanie wszystkich zębów, usunięcie migdałków, śpiączki insulinowe, elektrowstrząsy, przedawkowanie leków". Właśnie wtedy odpowiednie władze postanowiły, że Martha Hurwitz powinna zostać zwolniona ze szpitala, by mogła powrócić na łono wspólnoty - choć przecież nie należała do niej od 1938 roku. Na szczęście przewróciła się i złamała biodro. Potem wdało się zapalenie płuc i Hurwitz zmarła 7 maja 1982 roku, pięćdziesiąt cztery lata po tym, jak pierwszy raz trafiła do szpitala.

Ta przygnębiająca historia pacjentki, której szaleństwo zostało w niemałym stopniu wywołane (i z pewnością pogłębione) przez tortury w szpitalu psychiatrycznym, zdaje się potwierdzać tezy przedstawicieli antypsychiatrii nazywających szpital instytucją totalną, podkreślających niebezpieczeństwa związane z eksperymentami medycznymi przeprowadzanymi bez żadnego nadzoru na ludziach słabych i pozbawionych głosu.

Na kolejnej stronie dowiesz się, dlaczego normalnych ludzi tak łatwo było zamknąć w szpitalu psychiatrycznym >>

* Więcej o książce "Szalone, złe i smutne. Kobiety i psychiatrzy" przeczytasz TUTAJ.

Dostać się do szpitala psychiatrycznego było łatwo. Gorzej z jego opuszczeniem
Dostać się do szpitala psychiatrycznego było łatwo. Gorzej z jego opuszczeniem123RF/PICSEL

Co więcej, w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych pojemną kategorię diagnostyczną schizofrenii stosowano tak powszechnie - zwłaszcza w Ameryce - że każdy "normalny" człowiek mógł obawiać się zamknięcia w zakładzie psychiatrycznym, z którego wcale nie było łatwo wyjść. Wykazał to David Rosenhan w swoim słynnym eksperymencie. Na początku lat siedemdziesiątych Rosenhan i jego ośmiu przyjaciół (w tym jeden psychiatra) zgłosili się na izby przyjęć w szpitalach stanowych i w luksusowych prywatnych klinikach. Nie poczynili żadnych szczególnych przygotowań. Mieli długie włosy, byli nieogoleni i niedomyci, zapewne trochę śmierdzieli. Oprócz zaniedbanego wyglądu jedynym objawem, o którym informowali lekarzy, było to, że słyszeli głos mówiący: "Stuk stuk".

Wszystkich przyjęto do szpitali; u siedmiu zdiagnozowano psychozę maniakalno-depresyjną, u jednego zaś schizofrenię paranoidalną. Dostali leki, ale tylko markowali ich połykanie. Choć zapewniali, że są normalni, i zachowywali się najzupełniej zwyczajnie, spędzili w szpitalach dużo czasu. Z akt wynikało później, że choć każdy po prostu opowiadał o swoim życiu, lekarze formułowali interpretacje potwierdzające diagnozę schizofrenii. Inni pacjenci połapali się tymczasem, że Rosenhan i jego koledzy nie są wariatami - przecież wariaci nie prowadzą notatek.

Artykuł opisujący eksperyment nosił tytuł "On Being Sane in Insane Places" [Jak to jest być normalnym w szalonym miejscu] i ukazał się na łamach prestiżowego czasopisma "Science". Rosenhan zarzucał psychiatrom, że stawiali błędne diagnozy i przetrzymywali "pacjentów" wbrew ich woli. Po publikacji amerykańska psychiatria znalazła się w kryzysie. Diagnozy ewidentnie były niebezpiecznie nieprecyzyjne, łatwo mogło dojść do "poważnych błędów". Terapię wstrząsową stosowano zbyt powszechnie, podobnie jak rozmaite otępiające leki. Mimo dobrych intencji było oczywiste, że przypięcie pacjentowi łatki szaleńca nie tylko pozbawiało go praw, ale też prowadziło do depersonalizacji o skutkach trudnych do odwrócenia.

W Wielkiej Brytanii na długo przed eksperymentem Rosenhana opublikowano serię studiów przypadków, które miały dowodzić, że za schizofrenię odpowiada nie biologia, lecz rodzina. Przy okazji jednak niezamierzenie, za to dobitnie, wykazano, że kobiety szczególnie często są ofiarami przekonań na temat "odpowiedniego zachowania", formułowanych przez lekarzy i przez krewnych. Nierzadko diagnozowano chorobę psychiczną u osób, które dziś uznalibyśmy po prostu za buntownicze nastolatki. Mowa o kobietach współczesnych Marilyn Monroe i Sylvii Plath. Nie znamy ich prawdziwych nazwisk, a jedynie pseudonimy; ich historie boleśnie ukazują, w jaki sposób trudności towarzyszące w tamtych czasach stawaniu się i byciu kobietą, w połączeniu z buntem przeciwko powszechnie przyjętym, sztywnym wymaganiom, narażały na łatkę "schizolki", niemal ślepo przypinaną przez lekarzy, bliskich i społeczeństwo w ogóle.

Okładka książki "Szalone, złe i smutne. Kobiety i psychiatrzy"
Okładka książki "Szalone, złe i smutne. Kobiety i psychiatrzy"materiały prasowe

Przełomowe studium R.D. Lainga i Aarona Estersona "Zdrowie, szaleństwo i rodzina" z 1964 roku bez szczególnego zwracania uwagi na kwestie związane z płcią skupiało się na przypadkach jedenastu kobiet ze Szpitala Wschodniego i Szpitala Zachodniego, dwóch placówek, których nazwy zostały zmienione na użytek publikacji. Autorzy stwierdzali na wstępie, że schizofrenia nie jest faktem biochemicznym, neurofizjologicznym czy nawet psychologicznym. Rozpatrywana z perspektywy "fenomenologii" życia rodzinnego stawała się "zrozumiałą" odpowiedzią na interakcje członków rodziny. Doświadczenie i zachowania kobiet, którym przypięto etykietkę "schizofreniczek" - ich dzikość, to, co mówiły głosy w ich głowie, ich nielogiczne wypowiedzi - nabierały sensu w kontekście relacji z najbliższymi.

W Wielkiej Brytanii, inaczej niż w Ameryce, ataki przeciwko psychiatrii często przypuszczali psychoanalitycy. Leczenie za pomocą rozmowy i leżące u jego podstaw założenia rzadko kiedy stanowiły tu element terapii psychiatrycznej prowadzonej w szpitalach. Laing uważał początkowo, że należy zmienić ten stan rzeczy. Psychoterapia mogła jego zdaniem przynieść niezbędną reformę psychiatrii, w zbyt dużym stopniu opartej na lekach, terapii wstrząsowej, a także na szkodliwych relacjach władzy między lekarzem i pacjentem. Specjaliści szafowali tabletkami, przeprowadzali lobotomie, stosowali elektrowstrząsy, trzeba było zatem sprawić, by uwzględniali też inne psychoanalityczne i egzystencjalne perspektywy. Tylko dzięki temu udałoby się zrozumieć, że to, co wydawało się szaleństwem, stanowiło w istocie specyficzną kondycję spowodowaną przez rodzinę i społeczeństwo, a dodatkowo nasiloną przez pobyt w zamkniętej instytucji i terapię psychiatryczną.

* Więcej o książce "Szalone, złe i smutne. Kobiety i psychiatrzy" przeczytasz TUTAJ.

Zobacz również:

"Polacy za granicą": Tych miejsc nie zwiedzają turyści. Polak pomaga biednym KenijczykomPolsat Play
Fragment książki
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas