Taki zawód

Razem z wydawnictwem Świat Książki zapraszamy do lektury z serii INTERIA.PL Czytadło na weekend. Dzisiaj opowiadanie Manueli Gretkowskiej "Taki zawód".

Manuela Gretkowska, fot. Wojciech Traczyk
Manuela Gretkowska, fot. Wojciech TraczykAgencja SE/East News

Zaczęło się w Londynie podczas szkolenia dla takich jak ona trzydziestoparoletnich dyrektorów szkółek obcojęzycznych z całej Europy. Dla urozmaicenia programu zaproponowano im zajęcia relaksacyjne. Jula miała do wyboru: kurs flamenco, tai chi, wizualizacje. Wybrała to, czego nie znała - tajemnicze shuai zbliżające "do wnętrza kobiety". Na te zajęcia przyjmowano wyłącznie dziewczyny, obowiązkowy strój - kąpielowy. Skośnooka instruktorka kłaniała się po każdym słowie i kazała się rozebrać. Jula obserwowała, z jaką zwinnością Hiszpanka, podobna bardziej do Kreolki niż Europejki, zrzuciła z siebie krótką spódnicę. Ramiączka koronkowego biu­stonosza opadły niby kolorowe tasiemki ze świąteczne­go prezentu. Czeszka skopała z siebie rajstopy i spodnie jak wroga. Ruda Norweżka klepnęła się głośno po pośladkach, zagrzewając do ćwiczeń, i stanęła w rozkroku. Hannah - zgrabna Holenderka - chichocząc, urządziła cyrkowy striptiz. Rozśmieszyła tym i ośmieliła resztę zawstydzonych dziewczyn. Jedne w stanikach i spoden­kach, inne topless w stringach stanęły naprzeciwko azjatyckiej instruktorki sięgającej im do ramion.
- To jest obrus, stół, na który podajecie obiad - rozdawała serwetki. Ukłoniła się w stronę pustego rogu sali, nie wiadomo komu. - Jesteście gospodyniami, karmicielkami rodziny. Zamieniacie produkty w jedzenie, w to, co podtrzymuje życie - poleciła im wąchać lnia­ne, śnieżne szmatki i wyobrażać sobie zapach ulubionych potraw, gotowanych obiadów. - Wydech i głęboki wdech, wdychacie zapachy, jecie przez nos zupę, deser. Głęboko wdychamy, wydychamy.
Trwało to z pół godziny. Jula prawie widziała pomidorówkę, ulubione pierogi z serem. - Mam halucynacje - otworzyła oczy, wpuszczając do głowy światło rozpraszające zwidy. - To musi mieć coś wspólnego z oddychaniem, hiperwentylacją - pomyślała.
- A teraz złóżcie serwetki - powiedziała instruktorka. - Niech się zmieszczą w dłoni - zacisnęła szmatkę w pięści i wypuściła, rozpościerając przed sobą. - Jesteście kochankami. To jest wasze prześcieradło, wyobraźcie sobie, co na nim robicie z mężczyzną. Jest wam dobrze, bardzo dobrze, powąchajcie serwetkę, zostawiony na niej zapach ciała. Proszę się nie odzywać - łagodnie skarciła coraz głośniej wzdychającą Holenderkę. - To wszystko dzieje się w waszej głowie. Pościelcie łóżka - mówiła ze wschodnim akcentem. Jej głos wydawał się Juli metalicznym dźwiękiem imitującym mowę. Pancerzyk włosów upiętych w kok nasadzony nad porcelanową, pożółkłą twarzą upodabniał Azjatkę do nakręcanej lalki zginającej się ciągle wpół na dowód, że mechanizm grzeczności i napiętych do granic wytrzymałości sprężyn działa.
- Zwijamy prześcieradła - zakomenderowała.
-Ja jeszcze nie, nie zdążyłam! - poskarżyła się pulchna Karin stojąca przed Julą.
- Pomóc ci? - zażartował ktoś.
Jula przyglądała się odwróconej do niej tyłem Ka­rin, jej piegowatym pośladkom podziurawionym słońcem w złociste plamki. Pieguska była najmłodsza na kursie, zaledwie dwudziestoletnia. Odziedziczyła szkołę w Trieście po zmarłej ciotce. Dorastała w luksusie, jej zbyt białe ciało zdawało się obtoczone w lukrze pieniędzy. Gdybym naprawdę miała tej dziewczynie pomóc - myślała Jula - uczyłabym ją seksu jak jazdy na rowerze. Trzymałabym za rękę albo złapałabym od tyłu, żeby myślała, że to ona sama. Jula czuła, przebierała się w ciało Kariny, była piegowatą, milutką Włoszką wiercącą pupą w poszukiwaniu orgazmu.
- Wydech i wyobraźcie sobie sukienkę z serwetki. Musicie się w nią ubrać, żeby nie wstydzić się na przyjęciu, wielkim przyjęciu pełnym elegancko ubranych ludzi. Widzicie to? - instruktorka zamknęła oczy.
- Idzie królowa angielska z torebką, ma tylko torebeczkę i koronę! - zawołała któraś z entuzjazmem.
Jula przesuwała po sobie bezładnie serwetką. Najpierw zasłoniła zgrabną pupę, potem zadziornie ster­czące piersi. Wreszcie przykryła oczy. Poczuła się wtedy bezpieczna, dziecinnie niewidzialna. Wyjrzała spod bia­łej opaski, sprawdzając, co robią dziewczyny. Większość zakryła sobie piersi albo wygolone cipki.
- Tam jestem najbardziej goła, w sobie - Karin ugniotła szmatkę w tampon i wsadziła pod przezroczy­ste majtki.
- A teraz znowu stańcie na waszych serwetkach, wygodnie, luźno. Skaczemy w miejscu!
Jula, głęboko oddychając, wyobrażała sobie to, co jej kazano: bycie drzewem, wieżą, z której spadają niepotrzebne rzeczy, wspomnienia. Rozległy się dźwięki wschodniej muzyki. Jula straciła poczucie czasu płynącego w powolnym kołysaniu melodii i pewność, gdzie naprawdę jest - podskakując, była raz na górze, raz na dole, a właściwie już nigdzie. Uczepiła się więc rytmu pozwalając, by opadły z niej resztki świadomości - kim jest. Wpadła w trans.

Muzyka przycichła. Jula ocknęła się na podłodze. Instruktorka pomagała jej usiąść, by przyjrzeć się serwetce. Słyszała szlochy dziewczyn i hi­steryczne śmiechy, gdy zbierały to, co się z nich wysypało: dawno wycięte wyrostki, tabletki nasenne, tabletki poronne, nie do końca wyskrobane płody, pretensje w kształcie żelek. Jula na swojej serwetce nie widziała niczego, no, może oprócz kilku włosów łonowych i wiśniowych odprysków lakieru do paznokci.
- Nie miałaś nic w środku? Nic naderwanego, ciężkiego? - upewniała się instruktorka.
- Nie - Jula była co do tego przekonana. Dziewczyny zawinęły w serwetki swoje odpadki. Miały je spalić albo wyrzucić. Ona złożyła pustą szmat­kę, zagięła ją nerwowo w kancik. Nie zastanawiała się, czym jest terapia shuai: gimnastyką czy hochsztaplerstwem. Czymkolwiek była, zadziałała. Na nią i na te różne dziewczyny zbierające niewidzialne rzeczy z białych serwetek. Instruktorka kłaniała się każdej na pożegnanie, poklepywała po ramieniu, uśmiechała się porozumiewawczo. Jula wychodziła ostatnia.
- We mnie był tunel - powiedziała z dumą, strzepując serwetkę.
- Dobrej podróży - ukłoniła się Azjatka.

Jula nie była pewna, czy instruktorka powiedziała to do niej tak po prostu, bo jutro kursy miały się skończyć i czekał ją powrót do domu. Czy kryła się za tym złośliwość, zwana wschodnią mądrością. W Polsce wspomnienia zabaw z serwetką, londyńskie wycieczki do klubów wydawały się egzotycznym filmem. Musiała zająć się podupadającą szkołą. Ledwo spłaciła kredyty, przyjmując setkę nowych uczniów, pojawił się nowy problem. Matka Tomka dostała zawału i po wyjściu ze szpitala uparła się, że chce dożyć ich ślubu. Skoro i tak go planowali, mieszkali już razem od roku, więc niech się pobiorą teraz, za miesiąc, dwa. Jula nie zamierzała się buntować. Przecież tak miało być.
- Może powinniśmy jechać do ślubu ambulansem na sygnale? - kpił Tomek. - Pobierając się, przedłużymy życie mojej matki.
Oczywiście zdawał sobie sprawę z szantażu. Z takim charakterem jak jej, nawet zawał nie był wypadkiem, ale decyzją życiową podjętą w najbardziej odpowiednim momencie. Tydzień później Tomek zaprosił Julę do restauracji i przy deserze wyjął z aksamitnego pudełka zaręczynowy pierścionek. Przymierzając go, nie była bardziej zakochana, może bardziej dorosła. Dlatego tak bardzo chciało się jej być znowu dziewczynką. Nie mieć przed sobą piersi, ale przyszłość. O wiele więcej przyszłości i wyborów niż teraz. Sięgnęła po wykrochmaloną serwetę, wytarła usta. Odruchowo zaczęła się nią bawić, przypominając sobie piosenkę z dzieciństwa: "Mam chusteczkę haftowaną... tego kocham, tego lubię...". Śpiewała w myślach, ale poczuła brak tchu. Łamał się jej wewnętrzny głos. Krztusiła się, zakryła serwetką poczerwieniałą od kaszlu twarz. Przez chwilę znowu była w Londynie na zajęciach shuai. Miała swoją białą szmatkę i odgrywała scenkę. Poczuła ten sam zasysający tunel, co wtedy. Dusiła się, bojąc, że w niego wpadnie, w samą siebie.

Szybko wrócili do domu, wykąpała się i próbowała zasnąć. W pokoju obok Tomek spał już od godziny, przy włączonym telewizorze, z którego słychać było sitcomowe śmiechy. Zbiorowym cha, cha komentowały każdą myśl i gest Juli. Najbardziej je ubawiło, gdy po północy wzięła książkę telefoniczną. Oklaskami i salwami śmie­chu nagrodziły Julę za włączenie Internetu w poszukiwaniu kogoś, kto by wytłumaczył, co się z nią dzieje. Zrezygnowała z hasła "terapia światłem, bioenergotera­pia" i znalazła strony z psychoterapeutami.
Wybrała go przypadkowo: "Jacek Majewski - psychote­rapia analityczna" brzmiało młodzieńczo i przyjaźnie w porównaniu z Januszem jakimś tam - samo wyma­wianie tego imienia napełniało ją smakiem starych herbatników. Do wyboru w spółdzielni psychoterapeu­tycznej była jeszcze Elżbieta Bobrowska - na pewno straszny babon walczący z nadwagą i młodszymi ko­bietami, jakby zwały jej tłuszczu wzięły się z pożerania lolitek i seksownych dup. Był też Eustachy Koniecpolski. Nazwisko, chociaż arystokratyczne, kojarzyło się bardziej z cmentarną klepsydrą niż z żywym człowie­kiem mającym pomóc trzydziestodwuletniej, zakocha­nej dziewczynie.

Wpisała się na listę oczekujących. Pierwsza wizyta nazywała się "konsultacją wstępną". Jula nie miała po­jęcia, co to znaczy, co będzie konsultowane, ona? Zja­wiła się punktualnie pod śródmiejską czynszówką. Z głębi mieszkania podzielonego na gabinety wyszedł wysoki, szczupły mężczyzna. Kiedy podszedł bliżej i przedstawił się: Jacek Majewski, chciała mu się rzu­cić z wdzięczności na szyję. Za ten elegancki, ciemno­brązowy głos. Jego sposób mówienia nasączony rozu­miejącą powagą. Smutne oczy i zmarszczki układające się na twarzy czterdziestolatka w dorzecza smutku spływające wokół ust. Jeśli nawet mi nie pomoże - pomyślała Jula - przynajmniej będę się mogła z przy­jemnością wygadać. Jest podobny do Leonarda Cohena - zauważyła. - Może do jego piosenek. Nie - oceni­ła sylwetkę - Jeremy Irons, szpakowaty, młodzieńczy i w sztruksach.

- Opłaty za każdą sesję, nawet opuszczoną, rów­nież w przypadku choroby. Sesje pięćdziesięciominutowe, nieprzedłużane pod żadnym pozorem. Trzy razy w tygodniu - wyliczał warunki psychoterapii, a ona słuchała i zgadzała się, przekonana, że przedstawia jej regulamin promocji zmartwychwstania. Opowiedziała mu o shuai, o swoim tunelu, bezsenności, lękach. Za­pisywał coś w notatniku, jednakowo uważny na każde jej słowo.
Tomkowi nie powiedziała o terapii. Nie mówiła mu też o przedślubnych wizytach u kosmetyczki. Wolała, żeby dostrzegł efekty. Gdyby przefarbowała się na nie­biesko, zaczęła śpiewać po chińsku, zorientowałby się dopiero w weekend. Przez cały tydzień dojeżdżał do Warszawy. Pracował w podwarszawskim studio produkującym teleturnieje. Był menedżerem od pomysłów. Dzięki temu go pozna­ła; zapisał się jak większość łódzko-warszawskich me­nedżerów na kurs angielskiego w Łodzi. Tutaj było dwa razy taniej niż w "stolycy" - tak mówili, przychodząc do jej szkoły, i jeszcze próbowali wytargować zniżkę. Wy­uczeni kilku trików handlowych, pałający chęcią zysku, siadali w pierwszych rzędach i co lekcja opowiadali o swoich sukcesach w oszukiwaniu. Kursy służyły im do przetłumaczenia siebie całych w świecących garnitu­rach i garsonkach na angielski. Tomek był inny. Nie chciał rabatów, urojonych praw do zniżek. Powtarzał za nią cicho słówka, ale spojrzeniem wołał, domagał się jej. Nie była pewna, czy umawiając się z nią, użył sztu­ki negocjacji czy uwodzenia.
- Kochaliśmy się pierwszy raz u niego w domu - Jula starała się pamiętać, że mówi do terapeuty, a leka­rza nie trzeba się wstydzić. Od miesiąca opowiadała mu o wszystkim. - Podniecała mnie nawet pościel, jedwab­na, zmysłowa. Spotykaliśmy się już długo, od początku semestru, nie poderwał mnie na imprezie, ulicy, ale wy­dawało mi się, że w tej kawalerce przygotowanej na randkę mogła być zamiast mnie inna. Młodsza, ładniej­sza albo i brzydsza, ale bardziej pasująca do Tomka. Ja ani na moment nie traciłam kontroli. Nawet kiedy było mi tak dobrze, że musiałam zamknąć oczy, ciągle wi­działam nas oboje z boku. Byłam dziewczyną z gazety, z reklamy. Czułam jak ona, ale... - Jula wspominając, zawahała się. Zanurzanie w przeszłość skończyło się za­chłyśnięciem teraźniejszością, zwierzała się przecież ob­cemu mężczyźnie.
- Nie bardzo rozumiem - Jacek przerwał jej milcze­nie. - Wydawało się pani, że była pani kimś innym?
- I tak, i nie... Nie miałam peruki - Jula skupiła się na drobiazgach, dekoracjach tamtej sceny, omijając ak­torów. - Jej ręce były moimi rękawiczkami. Ona czuła naprawdę, była filtrem, przez który całowałam, dotyka­łam. Boję się, że kiedy się kochamy, nie jestem sobą.
- Sądzi pani, że on o tym wie, domyśla się?
- Jestem jego ideałem, tak mówi.
- A pani, czuje podobnie?
- Zabawne, bo każdy mój... każdy, z kim spałam, mówił to samo: jesteś kobietą mojego życia. Może to męskie komplementy? - Jula uśmiechnęła się zadowo­lona ze swojej prowokacji.
Nie odpowiedział. To ją zirytowało. Terapeuta ciągle unikał niewygodnych odpowiedzi.
- Podobno są pochwy zerówki uniwersalne jak krew, każdemu pasują - nie zastanawiała się, co mówi. On nie może znowu jej zbyć milczeniem albo tym swoim: "Jak pani sądzi?". Nigdy nie pisnął nic osobistego, a ona robi przed nim psychiczny szpagat. Zadzwonił zegar, koniec sesji. Ostatniej, więcej nie przyjdzie po tym, co mu nagadała.

Jacka rozczuliła złość pacjentki. Tak bardzo starała się być dorosła. Narysowała sobie szminką kobiece i nieru­chome usta mówiące kiepskie żarty o waginie. Stempel czerwieni nie zakrył pulchnych warg. Były podczas sesji nadąsane i dziewczęce. Siedząc w fotelu, naciągała krót­ką spódniczkę na zgrabne nogi, a on widział, że biedna stoi na paluszkach, żeby wydać się wyższa i mądrzejsza. Żeby zauważył ją wystającą zza stołu i pochwalił za pil­ność w skarżeniu na siebie samą. Ta spódniczka to też nie przypadek. Odkrywa się, aby zakrywać. Ale dzięki niej uśmiechnął się do siebie pierwszy raz tego dnia. Nie chciało mu się wracać do pustego mie­szkania. Anka, żona wszechstronna - jak o sobie mówi­ła - wyjechała do Krakowa bronić klienta. Wysłała do Jacka w trakcie sesji esemes z pocałunkami: "xxX, a to X, to wiesz gdzie, w XXL".

Piotrkowską, gdzie Jula codziennie wchodziła do bramy swojej szkoły - spacerowały zakochane pary. Stare czy młode, były do siebie podobne: kobiety kurczowo uwieszały się na swoich mężczyznach ze strachu, że nagle całkiem porośnie ich futerko łonowe i kwicząc, odkicają do innej. Dla Polek mniej więcej takim stworem był normalny mężczyzna uciekający przed bliskością. Jula zdała sobie z tego sprawę dopiero po powrocie z londyń­skich kursów.

Za granicą miłość na spacerniaku nie była tak lękliwa: jedno przy drugim, pod ramię czy chociaż za paluszek. Tęskniła za Tomkiem, ale gdyby przyjechał, nie paradowałaby z nim po ulicy w prywatnej love para­dzie. Od paru dni nocował w pracy, nie opłacało się mu wracać z Warszawy w tygodniu. Wymyślił nowy tele­turniej i był szefem ekipy.
Jula wychodziła ze szkoły po dziewiętnastej i miała godzinę na obejrzenie sukienek ślubnych. W odbiciu sklepowej szyby mignęła jej sylwetka terapeuty. Szedł środkiem ulicy, szukał wolnej rikszy. Jula postanowiła go śledzić. To był rewanż za jego ukrywanie własnej prywatności. On wiedział nawet o snach Julii, ona o nim nic: czy ma żonę, psa, uczucia. Spotkała go, mo­że to znak i nie należy przerywać sesji. Czegoś się o nim dowie i nie będzie ciągle na przegranej pozycji. Skrę­cił w bramę do studyjnego kina, gdzie był przegląd fil­mów Almodóvara. Zatrzymał się przy kinowym kio­sku. - Jeśli stanę do kasy przed nim, będzie, że to on na mnie wpadł - zaplanowała. Przed nią było jeszcze kil­ka osób.
- O, dobry wieczór - udało się jej zagrać zasko­czenie.
- Dobry wieczór.
Usłyszała zdanie starannie pozbawione emocji. Po­myślała, że wygłusza je miękki i wykwintny sztruks, w który się ubierał. Oliwkowa marynarka, spodnie pod kolor. Owijały go niby cenny kamerton, nie pozwalając na rezonans z rzeczywistością, czy co?! - Wkurzał ją.
- Nie wiedziałam, że pan też lubi Almodóvara.
- Owszem, tak.
- Cieszę się, że obejrzymy go razem, będziemy mogli porozmawiać o czymś ciekawszym niż moje... problemy.
- Proszę wybaczyć, do kina chodzę sam - w tej od­powiedzi nie było nic aroganckiego. Najprostszy ton, coś między odrzuceniem a fałszywymi przeprosinami.
Jula nie była pewna, czy wszedł do sali. W gabine­cie jego brak odpowiedzi, uniki były pigułami, zamyka­ły jej usta dla dobra leczenia. Teraz odtrącił ją facet. Sa­motny mężczyzna, co z tego, że z obrączką. Nie propo­nowała mu randki. - Jeżeli nie przyjdę do niego jutro, uzna, że się obraziłam o to kino i jestem infantylną idiotką. Muszę iść - zdecydowała się i wpakowała sobie do ust garść popcornu, na wszelki wypadek, gdyby podkorciło ją wrzasnąć: - Czy jest na sali psychoterapeuta?!

Kończyli sesję. Odpowiadała na pytania, nie zastana­wiając się. W końcu był to rodzaj klasówki z jej życia. Wystawiła sobie dobrą ocenę, pierwszy raz od począt­ku terapii. Gdy milczał, patrzyła na niego, już nie pe­sząc się.
- Mogę o coś zapytać? - odważyła się i nie czekając na odpowiedź, dodała: - Dlaczego pan mnie nie lubi?
- Skąd pani to przyszło do głowy?
- Wczoraj w kinie potraktował mnie pan...
- To są dwie różne sprawy. Poza gabinetem terapeu­ta nie kontaktuje się z pacjentem.
- Tym bardziej jeśli go nie lubi...
- To nie ma znaczenia.
- Nie sądzę. Nie umiałabym zwierzać się komuś... niesympatycznemu. Jesteśmy przecież ludźmi, a nie ro­botami.
- Sesje nie są towarzyskimi spotkaniami. Jeśli pani chce z kimś pogadać, pozwierzać się, od tego są spotka­nia towarzyskie.

Nie obejrzał przez nią wczoraj filmu. Chowanie się w małej salce, ryzykowanie wspólnego wyjścia... jest za stary na takie podchody. Przyjemnie byłoby oglądać film z tą małą. Prowadzi kursy języków, więc na pewno zna hiszpański. Szeptałaby mu, co źle przetłumaczono, on wyjaśniałby jej, czym różni się współczesna histeria od filmowych psychoz. Manewrowałaby ostrożnie dłu­gimi nogami niemieszczącymi się w wąskim przejściu. Ale była jego pacjentką, w dodatku nie najłatwiejszą. Aż do dzisiaj przyprowadzała na terapię tylko swoje zgrab­ne ciało. Podciągała spódniczkę, czesząc się w kok, od­słaniała kark pokryty blond meszkiem. Za nic nie chcia­ła pokazać duszy. Nosiła ją w zbroi oporu. Wymigiwała się zdawkowymi tekstami. Teraz swój opór wzmocniła projekcją. - Własną niechęć do terapii, być może do mnie, przerabia na zarzuty, że jej nie lubię - myślał Ja­cek. - W zasadzie wszystko przebiega prawidłowo, mo­że nieco dłużej, niż powinno, ale ona wyczuwa, że przy­spieszamy, zbliżamy się do pierwszej katarakty, za którą nie będzie powrotu w górę rzeki. Ona ewidentnie nie chce wyjść za mąż, jeszcze bardziej boi się usłyszeć o tym.
- Szanuję pani uczucia.
- Dziwne, bo ja się czuję właśnie źle w tej sytuacji.
- To znaczy jak?
- Nie mam do pana zaufania, nic nie wiem, czy jest pan żonaty, ma dzieci. To nie fair. Obnażam się przed panem, a w zamian dostaję... właściwie nic. Żadnej ra­dy, wsparcia.
- Terapia nie jest poradnictwem, od tego są porad­nie psychologiczne. My mamy wspólnie analizować pa­ni wnętrze, dojść do prawdy o pani.
- Jakiej?
- Na pewno nie mojej. Wspólnej, ale na pani temat.
- Ostatnim razem postanowiłam więcej do pana nie przychodzić.

Mógł się tego spodziewać. Przynajmniej to już mają za sobą.
- Dlaczego?
- Terapia w niczym mi nie pomaga.
- A czego pani oczekiwała?
- Że wszystkiego się dowiem... Wychodzę za mąż i chciałabym się do tego przygotować, żeby nie popełnić żadnego błędu.
Nie spodziewał się, że psychoterapia zastąpi kiedyś nauki przedmałżeńskie. Może niedługo będzie udzie­lał błogosławieństw, wręczając certyfikat zdrowia psy­chicznego.
- Na terapię par przychodzi się we dwoje, na nauki przedmałżeńskie chyba też... Jeśli celem pani terapii ma być dobry związek - starał się nie być ironiczny. Patrząc w oczy, odwracał uwagę pacjentki od tego, co robiło jej gotowe do ucieczki albo ataku ciało przesuwające się na skraj fotela, z palcami zaciśniętymi na poręczach.
- Ale to ja mam problem, nie on - zaprzeczyła gwałtownie.
- Problemy mają zawsze dwoje rodziców.
- Czemu się pan upiera, że Tomek ma coś wspólne­go z tym, co się ze mną dzieje?
- Bezsenność, strach nasiliły się po pani decyzji o wyjściu za mąż. O tym cały czas rozmawiamy, czyż nie?
Jula była bezradna. Terapeuta kpił z niej, upokarzał za jej własne pieniądze.
- Co pan o mnie wie?! Miałam rację - wstała.
Jacek wiedział, do czego doprowadzi ta rozmowa. Kierował nią tak, jak Jula zmierzała w stronę drzwi. Zdecydowanie, krok za krokiem. Liczył się z ryzykiem. Ona może nie wrócić, on zachowuje się nieprofesjonal­nie, paląc kolejne etapy. Zaufał jednak intuicji.
- Skoro pani zrywa terapię, warto wiedzieć dlaczego.
- Jestem rozczarowana, w niczym mi pan więcej nie pomoże.
- Jest tego pani pewna? - zapytał poważnie, niemal groźnie. - Ja w każdym razie czekam na panią, tak jak jesteśmy umówieni - zamknął notes.
Trzasnęła drzwia­mi. Rozdarłaby go ze złości. Ona ucieka przed ślubem? Jest niedojrzałą panienką, która nie wie, czego chce? Akurat tego nie można o niej powiedzieć. Po maturze miała już plan: anglistyka, wakacyjne wyjazdy do pracy dla kasy. Przez pięć lat studiów jeździła w wakacje na Kretę: pra­cowała w trzech knajpach. Amerykanie z tamtejszej ba­zy wojskowej pytali, czy ma bliźniaczkę, dwoiła się im w oczach. Rano podawała śniadania w tawernie, obia­dy obok w restauracji, nocą biegała z tacą między gość­mi hotelowych potańcówek. Gdyby przyjęła oświadczy­ny jednego z marines, byłaby housewife w Stanach. Zło­tym snem można sobie tyłek wytapetować od środka, na wierzch cekiny i sztuczne rzęsy. Nie o to jej chodziło. Wynajęła kamienicę przy Piotrkowskiej i otworzyła własną szkołę. Zatrudnia siedem osób, ma prawie dwu­stu uczniów. Nie wzięła grosza od rodziców. Tych pro­wincjonalnych artystów z wielką pracownią i małym talentem, tłukących na akord abażury od "Tiffaniego". Nie będzie nimi, nie zamierza wychowywać swoich dzieci pod stołem między butelkami terpentyny, wina i romansami. Jej dom jest porządny, z wieszakami w szafach, a nie sznurkami, które ojciec po pijaku tea­tralnie wywlekał na strych, żeby się wieszać. Dlatego lubiła w garderobie Tomka przesuwać rząd jego garni­turów - parawan z czarnych marynarek i zaprasowanych spodni oddzielający ją od bałaganu dzieciństwa.

Nie mogła się doczekać jego przyjazdu z Warszawy. Na dworcu ledwo ją cmoknął i opowiadał o robocie. Zu­pełnie jak jej menedżerscy uczniowie. On też wreszcie był w swoim żywiole.
- Teleturniej nowej generacji, nowa formuła! - przekrzykiwał tramwaje. - Po 11 września, po Big Brotherze zmieniły się pytania i odpowiedzi, trzeba nadążać. Milionerzy to archeologia. Wyśmiewanie matołów w Naj­słabszym ogniwie to zrzędzenie belferki. Musi być coś no­woczesnego opartego na instynktach i nauce. Rozu­miesz? Archetypy i nowoczesność. Bo w ludziach oglą­dających teleturnieje rośnie poziom agresji, kiedy ktoś przegrywa. W nowej formule będzie można przegrane­go walnąć w łeb. Inteligencja i siła. Jest dwóch graczy i jeżeli przeciwnik nie wie - łup go w imieniu mądrzej­szych, aż do nokautu. Zdajesz sobie sprawę, ilu w tym kraju jest sfrustrowanych inteligentów? Co im z tego, że pamiętają, za co Curie-Skłodowska ma Nobla i kiedy była bitwa pod Grunwaldem. Teraz będą się mogli wy­ładować przed telewizorem na głąbach.
- Kto to będzie oglądał, zboki? - Jula była za­dziwiona jego entuzjazmem.
Opowiadał o szczegółach, trenerach zawodników. Jednocześnie odpowiadał na te­lefony - on był szefem, znał na wszystko odpowiedź. Wygrał teleturniej swojego życia. Przesunęli termin ślubu. Tomek musiał być ciągle w pracy. Jego matka dzwoniła regularnie i badała stan ich związku za pomocą słuchawki przyłożonej do głowy syna albo Juli. Ona, podpytywana o "pobieranie się", widziała wzajemne pobieranie, ale wydzielin do labora­toryjnej analizy. Najchętniej, zamiast rozmawiać, wysłałaby przyszłej teściowej wyniki: czy się nadają, czy pasują do siebie.

Wróciła na sesje ze strachu przed normalnością. Przecież tak żyli jej rodzice i znajomi: bez siebie, bez sensu.

Świat Książki
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas