Reklama

Dola idola

"Zgadnij, co się stało! Nie uwierzysz. Będę malować facetów z Duran Duran!" - wiadomość o takiej treści odsłuchuję z sekretarki. Zostawiła ją głosem pełnym tajemnicy moja przyjaciółka, która z zawodu jest charakteryzatorką. Wiem, że jako nastolatka kochała się w wokaliście zespołu z Anglii, który właśnie ma się pojawić w Warszawie.

Tydzień temu pytała mnie, czy nie mam możliwości skołowania wejściówek na ten koncert. Teraz okazuje się, że spędzi z muzykami całe dwa dni, w roli osobistej asystentki od wizerunku artystów, odpowiedzialnej za ich make-up i fryzury! "No, no! Farciara z dziewczyny. Nie ma co!" - myślę sobie. A potem przypomina mi się, jak szalała, gdy przyszło jej pudrować nos Johna Bon Jovi, innego z idoli lat młodzieńczych. Spać w nocy nie mogła z tych nerwów i ekscytacji. A kiedy doszło co do czego, cały czar prysł i magia przepadła w sekundę. "Jaki on niski! Dosłownie do pół ramienia mi sięga. I jakiś taki odpicowany nienaturalnie. Zmarszczki powygładzane, wyczesany na lalę... Zero męskości! W dodatku wszystko z playbacku śpiewał!" - relacjonowała mi zawiedziona przyjaciółka. Ciekawe, zastanawiam się w duchu, jak to będzie z Duran Duran...

Reklama

Było jak się spodziewałam. Pierwszego dnia emocje sięgały zenitu. Drugiego - powoli zaczęły opadać. "Nie wiem, jak mi się będzie oglądało ich dziś na scenie". Oho! Już wyczuwam ten znużony ton w słuchawce. "Jak to?" - ciągnę kumpelę za język. "A jak byś się czuła, gdyby twój bohater z plakatu witał cię w pokoju hotelowym w kapciach, wielkich majtach i turbanie na głowie?" (Tutaj następują bardziej szczegółowe i raczej mało gloryfikujące opisy sytuacji, których lojalność zawodowa nie pozwala mi przytoczyć.) "Wpadniesz wieczorem? Trochę byś potłumaczyła, bo obie tu z koleżanką słabo mówimy po angielsku, a lepiej byłoby dobrze zrozumieć, o co panom chodzi". Nie ma sprawy. Zostawiam Johna z Polą, wsiadam w taxi i pędzę na Służewiec wesprzeć przyjaciółkę w robocie.

Kiedy docieram na miejsce, jest dokładnie godzina do występu. W garderobie panuje typowe przedkoncertowe poruszenie. Muzycy z Duran Duran pojawiają się przed lustrami jeden po drugim i każą się robić "na bóstwa". Co jakiś czas wpada ktoś z obsługi z technicznymi informacjami. Zostało tyle a tyle minut - informuje menedżer. Mamy pewne problemy z samplami - objaśnia sprawę gość od nagłośnienia. Koszule gotowe, wiszą w pomieszczeniu obok - zawiadamia dziewczyna od ciuchów. Spokój, luz, pełna profeska. Osobiście nie rozróżniam poszczególnych członków zespołu, nie wiem nawet, który to wokalista (jakoś się na nich nie załapałam w młodości). Konwersuję więc sobie z lekkością, uprawiając typowy small talk o pogodzie, samopoczuciu i najbliższych planach koncertowych grupy. Od czasu do czasu tłumaczę uwagi dotyczące fryzur i makijażu. Widzę, że przyjaciółka jednak ma tremę - mimo że obcuje już z nimi drugą dobę z rzędu. Nie ma się co dziwić. Pewnie też by mnie nerwy zżarły, gdyby tu zamiast Duran Duran rozkładał się przede mną na fotelach zespół The Cure w pełnym składzie, Depeche Mode albo Pearl Jam czy U2, dajmy na to. Słowem - moi bohaterowie z plakatów z czasów licealnych. Oj, trzeba by mnie było chyba reanimować!

Im dłużej tam siedzę, tym bardziej przekonuję się, że wcale bym nie chciała spotkać tak blisko (czytaj: aż do kapci i majtek!) własnych idoli: ani dawnych, ani współczesnych. Mimo wszystko z fascynacjami muzycznymi jest jak z niespełnionymi miłościami - działają tylko na pewnych warunkach. W obu przypadkach do pełni szczęścia (a raczej pełnego pięknych udręk nieszczęścia) potrzebny jest dystans i wrażenie nieosiągalności. W zderzeniu z rzeczywistością wyidealizowany obraz zawsze pada. A na co komu pozbywać się ostatnich ideałów, skoro i tak zostało ich w życiu tak nie wiele?...

Raz, na przykład, zdarzyło mi się spędzić wieczór z muzykami portugalskiej formacji Madredeus. To było w Kazimierzu nad Wisłą, po ich koncercie w ruinach tamtejszego zamku. Mam wszystkie płyty tego zespołu. Swego czasu kochałam się w ich muzyce tak, jak można się kochać w fantastycznym śnie albo jakiejś nierealnej, halucynogennej wizji - całkiem metafizycznie. Występ dali powalający. Skorzystałam z danego mi zaproszenia i udałam się na tak zwane "after party", by poznać osobiście twórców przecudnych dźwięków. I do dziś żałuję. Jako ludzie wydali mi się mało ciekawi i cholernie zblazowani. Dało się wyczuć zmęczenie materiału, frustrację i jakiś ogólny brak świeżości. Chyba akurat trafiłam na słaby moment w działalności zespołu, bo generalnie wszyscy tylko wylewali swoje żale i skarżyli się na brak inspiracji. Typowy, suto zakrapiany alkoholem, obraz nędzy i rozpaczy. Wraz z końcem imprezy, nastąpił dla mnie koniec zauroczenia Madredeus. Całe szczęście, że wokalistka nie pojawiła się na przyjęciu wcale, bo przyjechała wtedy do Polski z mężem i małym dzidziusiem. Przynajmniej ona pozostała w mej świadomości aniołem o cudnym głosie, a nie... No właśnie kim - człowiekiem?

O rany! Nagle ogarnia mnie lekka panika: przecież ja też funkcjonuję w społeczeństwie (choć na o wiele mniejszą skalę) jako postać półrzeczywista! Od lat piszę, śpiewam i nagrywam piosenki. Dla niektórych fanów jestem pewnie ucieleśnieniem ideału. Ciekawe, co by powiedzieli, gdyby zobaczyli mnie rano w piżamie, jak siedzę na kanapie i dłubię sobie w nosie, przerzucając od niechcenia kanały w telewizorze. Albo w jeszcze bardziej uwłaczających sytuacjach. W końcu, jak każdy przedstawiciel gatunku homo sapiens, mam swoje słabe momenty i chwile totalnej dezintegracji.

Ciężka jest dola idola. Bywa przecież, że mit o człowieku jest tak wielki i wyrazisty, iż trudno się z mim równać samemu jego twórcy. Im większa legenda otacza artystę, tym bardziej mizernie wypada on w swojej ludzkiej postaci. Wiele lat temu czytałam biografię Jacquesa Brela. W pamięci utkwiła mi pewna obserwacja jednego z analityków jego fenomenu: "Oto wspaniały poeta i natchniony śpiewak, geniusz będący w apogeum sił twórczych i u szczytu sławy, w wywiadach radiowych sprawia wrażenie człeka co najwyżej średnio inteligentnego, a w bezpośrednich spotkaniach na pogadankach z rozkochaną w nim młodzieżą rozczarowuje totalną ignorancją! Ten przedziwny kontrast w postrzeganiu jego postaci, zasiał u niektórych nawet pewną wątpliwość, czy aby na pewno Brel jest autorem własnych piosenek!".

Wszystko fajnie, jeśli uda ci się zrobić oszałamiającą karierę i szybciutko umrzeć. Najlepiej tragicznie i w niewyjaśnionych okolicznościach. Wtedy stajesz się wiecznie żywą legendą, której obrazu nie mogą już zakłócić żadne ludzkie ułomności. Jim Morrison, Janis Joplin, Jimmy Hendrix, czy taki Kurt Cobain nie muszą się już martwić, że wypadną blado w promiennym świetle swojej gwiazdy. Nie grożą im już ani małe wpadki, ani wielkie kompromitacje. Dla odmiany taki Michael Jackson jest w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Fatalna kombinacja boskiego geniuszu i człowieczych słabości. Bardziej spektakularnego upadku idola chyba w historii muzyki jeszcze nie było.

Właśnie miałam dochodzić tu do jakiejś błyskotliwej puenty, kiedy zadzwonił telefon. Naszemu menedżerowi udało się załatwić bilety na koncert Nicka Cave'a! Ale to nie koniec rewelacji: prawdopodobnie dostaniemy też zaproszenie na kolację w towarzystwie artysty! Niech to szlag! Pot mnie zimny zalewa. Mam w kolekcji wszystkie jego albumy, byłam już na trzech jego występach i to w trzech różnych krajach, ale wiem, że dzisiaj nie usiedzę w domu, jak go nie zobaczę na żywo w Warszawie! Co do tej kolacji... No nie wiem. To jednak ryzyko. Jeszcze się okaże, że do ramienia mi sięga albo że ma włosy w uszach albo że jakiś z niego bufon nie do zniesienia... I co wtedy? Będę się musiała odkochiwać! Chyba jednak po koncercie wrócę prosto do domu. Poza tym, nie mam się w co ubrać. I pewnie, znając życie, zapomnę języka w gębie i spalę się ze wstydu jak go spotkam. A tak w ogóle to już muszę kończyć, bo do wieczora czasu co raz mniej, a tu trzeba kogoś do Poli załatwić, skoro oboje z Johnem mamy iść na ten koncert... I na tę cholerną kolację? Co za męka! Iść, nie iść... Iść, nie iść... Iść, nie iść... Chyba rzucę monetą.

Z ostatniej chwili: Jest godzina 00:26. Stop. Koncert był soczystą bombą. Stop. Po prostu rewelacja! Stop. Kolacji nie było. Stop. Kamień spadł mi z serca. Stop. Nick is the king! Non stop!!!

Anita Lipnicka

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Warszawa | koncert
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy