Reklama

Głowacki: Sonia, która za dużo chciała

Janusz Głowacki sam dokonał wyboru opowiadań. Jak mówi, są to wymieszane opowieści nowojorskie z PRL-owskimi.

- Poza tytułowym opowiadaniem wszystkie były kiedyś w jakimś zbiorze wydrukowane, ale niektóre kilkadziesiąt lat temu. "Ból gardła na dwóch", "Nowy taniec La ba da" czy "Wizyta" to moje zupełne początki. Przeczytałem je niedawno i bardzo mi się podobały. "Może nie mam racji, ale wolałbym ją mieć" - jak powiedział jeden producent z Paramountu, odrzucając mi scenariusz.

Janusz Głowacki (ur. 1938) - warszawiak i nowojorczyk, prozaik, dramaturg, scenarzysta. Opublikował m.in. "Raport Piłata", "Moc truchleje", "Ostatni cieć", "Z głowy". Autor scenariuszy filmowych: "Polowanie na muchy" i "Trzeba zabić tę miłość", współautor scenariusza "Rejsu". Autor sztuk teatralnych, laureat wielu nagród literackich. Jego ostatnia powieść "Good night, Dżerzi" wydana w 2010 roku, szybko stała się bestsellerem, a prawa do jej wydania kupili wydawcy z pięciu krajów.

Reklama

"Sonia, która za dużo chciała" - przeczytaj fragment opowiadania:

To będzie opowieść o Soni. O tym, jak wyniosło ją w górę i jak się potoczyła na dół. Jest taka liryczna piosenka o radzieckim saperze w Afganistanie i jego suce Murce, która zamiast psich tyłków wąchała miny. Kończy się niedobrze. Saper i Murka rozbroili razem coś ze sto min, ale sto pierwszej im się tak trochę nie udało. Soni życie też się tak trochę nie udało. Pierwszy raz zobaczyłem ją chyba w Klubie Aktorów, czyli SPATiF-ie, który teraz podupadł zupełnie i świeci pustkami. To było gdzieś tak na początku lat siedemdziesiątych. Na Wybrzeżu zmasakrowano robotników, Gierek został pierwszym sekretarzem, a w nocnej Warszawie pojawiło się kilka ślicznych, inteligentnych dziewczyn.

Chodziły do kościoła, na ogół studiowały prawo i co noc budziły się w innym łóżku. Nie interesowały się polityką, nie miały tak zwanych zasad, ale miały poczucie humoru. Czytały Dostojewskiego, cytowały z pamięci Biesy, ale nie zadawały czechowowskich pytań. Wiedziały, że o coś ważnego im chodzi, tylko nie było pewności o co. W Ameryce dałoby się to podciągnąć pod bunt przeciw moralności mieszczańskiej, ale w Polsce Ludowej mieszczaństwa jeszcze wtedy nie było. Można by to potraktować, od biedy, jako protest przeciw moralności socjalistycznej, gdyby ktoś wiedział na pewno, co to jest. Bo partia od województwa do gminy piła, kradła i dymała.

A Sonia krążyła między SPATiF-em, Ściekiem, Bristolem, kościołem św. Anny i uniwersytetem. Pijąc koniak, winiak, jarzębiak i soplicę z aktorami, sławnymi sportowcami, prostytutkami i członkami KC. Dysydentami i podsłuchującymi ich niedokładnie, bo pijanymi tajniakami. Wśród rozmów o tym, jak odzyskać niepodległość, gdzie kupić dolary, jak okraść pijanego Szweda przy barze i czy nie dałoby się napisać czegoś dobrego. Kochał się w niej wtedy do szaleństwa całkiem przystojny i zupełnie sławny pisarz. Chciał się nawet dla niej rozwieść, ale Soni to jakoś nie pasowało. Tak czy inaczej zachwycony jej świeżością i niewinnym zepsuciem, zrobił ją bohaterką swojej powieści, tyle że zmienił jej imię. To się Soni akurat spodobało, książkę nosiła zawsze w torebce między francuskimi kosmetykami i polskimi prezerwatywami. A trochę później sama zaczęła sobie wymyślać nowe imiona.

Zaczęła też trochę więcej pić i zagrała parę małych ról w fi lmach kina moralnego niepokoju. Raz po zamknięciu Ścieku, nad ranem, zaciągnęła mnie razem ze Zdzisiem Maklakiewiczem, piosenkarką, która akurat wygrała Festiwal Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu, i jeszcze jakimś młodym aktorem do mieszkania kolegi-adwokata na Chmielną. W trzech pokojach stał tylko stół i parę krzeseł, było trochę wódki i sporo kieliszków. Wyglądało to na tak zwane mieszkanie kontaktowe służb specjalnych, poczuliśmy się niewyraźnie i się szybko wycofaliśmy. Parę dni później Sonia przyszła do SPATiF-u zapłakana, powiedziała, że ma w Nowym Jorku matkę, ubecja nie chce się od niej odczepić i ma dosyć opowiadania do protokołu, jakiego kto ma kutasa. Potem przestała się pokazywać w mieście. Trochę się o nią pytano, ale nie za bardzo. Tylko całkiem sławny pisarz zaczął jeszcze więcej pić, trzeba go było wynosić do szatni i układać na krzesełkach, gdzie zawsze odpoczywał przed zawodami pewien złoty medalista olimpijski. A szatniarz, pan Franio, powiedział kiedyś z szacunkiem, że pisarza nawet amoniak nie bierze.

W połowie lat siedemdziesiątych pojechałem do Ameryki na stypendium Departamentu Stanu. Na lotnisku Kennedy'ego czekał na mnie urzędnik z Departamentu i koleżanka aktorka. Jakimś cudem przekonała go, że mam ważniejsze rzeczy na głowie niż jechanie natychmiast do Waszyngtonu i że zupełnie wystarczy, jeżeli moja podróż po Ameryce zacznie się z dwudniowym opóźnieniem. Chodziło o to, że tej nocy w najdroższym nowojorskim hotelu Waldorf Astoria Sonia ze swoim mężem wydają przyjęcie Sonia, która za dużo chciała dla znajomych.

Waldorf Astoria jak Waldorf Astoria. Obrazy i marmury, homary, kuropatwy i Sonia. Obwieszona biżuterią, w sukni od Diora, wtulona w przystojnego młodego męża. Przejechałem się po Ameryce, a potem w Nowym Jorku znów wpadłem na Sonię. Cadillakiem z szoferem obwiozła mnie po mieście, pokazała okna, z których po raz ostatni patrzył na Central Park John Lennon, i te, z których bezpiecznie oglądał cienie nad Hudsonem Izaac Singer. Zawiozła do siebie na River Side Drive, przeprowadziła przez tłum portierów w uniformach i powiedziała, że Ned mnie polubił. Ned był mężem Soni i głównym dostawcą broni dla szacha Iranu. Urodził się w Arabii Saudyjskiej, skończył Yale, i nalał jacka danielsa do kryształowych szklanek. Zabrzęczał lodem i powiedział, że poznał Sonię w bardzo romantycznych okolicznościach.

Otóż pół roku temu wybrał się do eleganckiego burdelu na Madison, tuż przy Central Parku, i tam na pierwszym piętrze Sonia, patrząc na niego wielkimi smutnymi oczami, wyznała, że zmuszona przez splot tragicznych okoliczności, właśnie tego wieczoru ma rozpocząć pracę, a on ma zostać jej pierwszym klientem. Rozpłakała się, on też się rozpłakał. Ucałował jej ręce, ona ucałowała jego i już w tydzień później byli po ślubie. Przyznałem, że jest to niezwykły zbieg okoliczności, myśląc równocześnie, jak bardzo krzywdzące są opinie, że handlarze bronią to ludzie niewrażliwi i zepsuci.

Sonia chciała studiować reżyserię w legendarnej łódzkiej szkole filmowej, którą ukończyli Wajda i Polański. Ned zapytał, czy sądzę, że Sonia ma talent i czy się tam dostanie. Powiedziałem, że na sto procent i że z tego, co wiem o tej szkole, Sonia będzie jej ozdobą. Pokiwał smutno głową, przyznał, że będzie mu ciężko nie widywać Soni każdego dnia. Ale nie ma prawa stawać na drodze powołania i oczywiście studia opłaci. Ned zabrał mnie jeszcze na kilkudniową wycieczkę na Virgin Islands i wróciłem do Polski. Miałem rację. Sonia zdała wszystkie egzaminy celująco. Raz na tydzień przylatywał swoim samolotem Ned i szliśmy na kolację. Ale po dwóch latach Soni się te studia znudziły, a w Polsce zaczęło się gotować i straciłem ją z oczu. Potem były sierpniowe strajki i komunizm zaczął się chwiać.(...)"

Tę książkę kupisz najtaniej na www.weltbild.pl. Szukaj także wersji audio.

Świat Książki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy