Reklama

Gorsze dzieci Boga

Wchodzili w dorosłe życie z piętnem inności. Jednak nauczyli się wykorzystywać szanse dawane im od życia. – Kiedy przepuszczasz jedną okazję, można ci to wybaczyć – mówi Marcin. – Ale gdy zaprzepaścisz drugą, to tak, jakbyś przegrał całe życie. Choć dzisiaj szczęśliwi, Marcin, Jola i Basia wiedzą, jak dużą cenę płaci się za sukces.

- "Musisz być twardy!" - powtarzał bezustannie mój ojciec i dodawał, że jeśli mam być ciotą, to lepiej żebym był nikim. Dlatego tak nie lubię wspomnień. One wywlekają ze mnie słabego człowieka - wyznaje Marcin, dziś 31-letni menedżer w jednej z największych firm developerskich w Krakowie, kiedyś 15-letni przestępca, skazany na trzy lata poprawczaka.

- Zabawne, że ta sama rada ojca doprowadziła mnie jednocześnie do więzienia i na szczyt mojej kariery zawodowej - mówi po chwili.

Jola i Basia nic nie przeskrobały. Miłe i grzeczne dziewczyny, czasem aż za bardzo. Jednak na ich drodze do dorosłości ktoś bez pytania postawił znak STOP. Wychowały się w domu dziecka. Chociaż mają już domy rodzinne, nadal nie chcą wracać do wspomnień z dzieciństwa. Z bidula.

Reklama

Musiał być twardy


Marcin nie lubi mówić o latach spędzonych w poprawczaku. Nie dlatego, że się wstydzi swojej przeszłości, ale twierdzi, że wspominając swoją trudną młodość staje się jakby bardziej szczery i sentymentalny.

- To nie był jednorazowy wybryk. Zawsze lubiłem włóczyć się z bandą kumpli z osiedla. Nie żeby od razu na kogoś napadać, tak tylko... Czasem coś zwinęliśmy z pobliskiego supermarketu albo dla zasady skopaliśmy komuś tyłek. Wtedy nie myśleliśmy o tych naszych wygłupach jak o przestępstwie. Poza tym, nie robiliśmy tego dla kasy, ale z nudów - opowiada stukając długopisem w blat stołu.

- Tamtego razu po prostu wpadłem. Byliśmy tam wszyscy, a trzy lata za kratkami spędziłem tylko ja. Nie miałem nawet nic wspólnego z tym chłopakiem. To był jakiś chłystek, który odbił Mapetowi dziewczynę. I to Mapet miał mu wbić nóż, nie ja, ale wyszło inaczej. Przyjechała policja. Wszyscy kumple nagle uciekli, zostałem sam. Przesłuchiwali mnie, obiecywali, że złagodzą wyrok, ale ja do jasnej cholery musiałem być twardy! Nie wsypałem nikogo - mówi z pogardliwym uśmiechem.

My, dzieci z bidula


- W domu dziecka spędziłam 13 lat, to było całe moje dzieciństwo. Tam uczyłam się życia i tam obiecałam sobie, że życie mojego dziecka nigdy nie będzie wyglądało tak jak moje - wyznaje Jola.

- Moi znajomi, którzy o dzieciakach z sierocińca wiedzą tyle, co zasłyszą na ulicy, myślą, że jesteśmy rozpieszczeni, wszystko niszczymy, bo przyzwyczajono nas do ciągłego brania. Bzdura! Na wszystko musieliśmy sobie zapracować.

- Nie mówię oczywiście, że nie mieliśmy zaspakajanych podstawowych potrzeb, ale wszystkie dodatkowe rzeczy, takie jak nowa bluzka czy buty, były luksusem, za który płaciło się pracą. Najczęściej sprzątaliśmy i zajmowaliśmy się ogródkiem - wspomina. - Zawsze zgłaszam jawny sprzeciw wobec niesprawiedliwych osądów. Wiem jak jest, bo przecież sama jestem stamtąd.

"Stamtąd" jest też Barbara. Wychowywała się w sierocińcu i szczerze nienawidzi tego miejsca. Twierdzi, że system zrobił z niej kalekę.

- Niczego mnie tam nie nauczyli. We wszystkim zawsze wyręczali. Nawet nie zapytali, do jakiej szkoły chciałabym chodzić. Wybrali najgorszą z zawodówek, bo podobno w liceum trzeba reprezentować jakiś poziom. A ja? Zawsze mi mówili, że jestem nikim, i że daleko nie zajdę - mówi i zagryza wargę ze złości.

- Nie byłam lubianym dzieckiem, bo zawsze się buntowałam i nie pozwalałam się uderzyć, broniłam też innych dzieciaków. - Z placówki, bo domem tego nigdy nie nazwę, odprawili mnie z trzema łyżkami, każdą z innego kompletu, złamaną deską do prasowania i spalonym żelazkiem. To była moja cała wyprawka! Przez 15 lat w domu dziecka zapracowałam sobie tylko na stare graty - mówi rozgoryczona Basia.

- Zawsze wiedziałam, że jak wyjdę z domu dziecka, to będę się dalej kształcić. Tam pozwolili mi iść do zawodówki i nigdzie dalej. Nie dali mi nawet możliwości wyboru profilu: "Będziesz kucharką i już!" - wspomina Jola. - A ja chciałam się uczyć. Różne okoliczności sprawiły, że proces edukacji rozciągnął się w czasie. Najpierw skończyłam liceum dla dorosłych, potem dostałam się na pedagogikę. Większość moich znajomych z bidula, tych którzy wybrali studia, wylądowało na pedagogice.

Obrót o 180 stopni


Dzieciństwo dało całej trójce mocnego szturchańca, ale przecież to dopiero początek życia. Pytam Marcina czy żałuje, czy chciałby coś zmienić, gdyby mógł.

- Czy chciałbym cofnąć czas? Teraz chyba nie. Ofiara na szczęście przeżyła, a ja przez trzy lata zamknięcia odwróciłem swoje priorytety o 180 stopni. To brzmi jak wyświechtany frazes, ale stałem się innym, dorosłym człowiekiem - przekonuje.

Marcin skończył ekonomię i architekturę. Jest cenionym specjalistą od wyceny nieruchomości. Rozwija też swoje biuro architektoniczne. Ale początki nie były łatwe.

- Przecież nie mogłem zataić faktu odsiadki! Czasem naprawdę bardzo chciałem, ale nie mogłem. A po takim wyznaniu moje akcje, jako pełnowartościowego pracownika, spadły do zera. Czułem, że jestem nikim - wspomina. - Moje dyplomy robiły wrażenie na początku rozmowy, potem było już tylko gorzej. Chodziłem od biura do biura. Wyrzucali drzwiami, to wchodziłem oknem. Jak nie było okien, to pchałem się przez komin. No i wychodziłem sobie posadkę młodszego specjalisty ds. sprzedaży nieruchomości - mówi nie bez dumy.

Niestety euforia nie trwała długo: - Ale byłem wtedy naiwny! Myślałem, że wystarczy się gdzieś załapać, a wszystko będzie proste i wspaniałe. Totalna pomyłka! W pracy pocztą pantoflową rozniosła się informacja o jego pobycie w poprawczaku.

- Nagle wszyscy wiedzieli, że o mały włos nie zabiłem człowieka! Co gorsza ludzie poprzekręcali fakty, tworzyli swoje wersje mojej historii. Koszmar! Nikt mi nie ufał. Zawsze patrzyli mi na ręce. Przez prawie rok nie miałem do czynienia z gotówką. Dziwne, prawda? W końcu na przeliczaniu pieniędzy polegała moja praca.

Nie dał się. Udowodnił, że jestem godny zaufania i szacunku. Po roku dostał pierwszy awans i wyszedł na ostatnią prostą.

Sztuka spełnienia


Ostatnia prosta to dla Joli rodzina. Ma 32 lat i 11-letniego syna Kacpra, który jest dzieckiem z ADHD. Jola świetnie sobie radzi, pracuje, studiuje pedagogikę. Jedno się jednak nie zmieniło - wciąż musi radzić sobie sama.

- Dziś z pełną świadomością podejmuję decyzje co do mojego przyszłego życia - zapewnia Jolka. - Mam swoje mieszkanie, rozwijam się. A kariera? To jest naprawdę subiektywne pojęcie. Nie robię jakiejś oszałamiającej kariery, myślę jednak, że spełniam się życiowo. Jeśli ktoś nigdy nie odczuwał deficytu ciepła rodzinnego, nie zrozumie, jak ważne jest zaspokojenie potrzeby bliskości - mówi coraz szybciej gestykulując. Kacper, syn Jolki, wymaga dużo uwagi i opieki. Ona, jako samotna mama, łączy dom, pracę w restauracji i studia. Sama żartuje, że nadpobudliwość Kacper odziedziczył po niej, bo gdzieś głęboko tkwi w niej dziecko z twórczym ADHD.

Obecnie opuszczający placówkę wychowankowie domu dziecka otrzymują realne wsparcie. Jednak nasze bohaterki jego mury zostawiły za sobą kilkanaście lat temu. Wtedy nieprzystosowanie społeczne i nieumiejętność radzenia sobie z najprostszymi życiowymi sytuacjami po wyjściu były znakiem rozpoznawczym "dorosłych sierot".

- Z sierocińca odprawili mnie w dniu 18. urodzin. Musiałam wracać do zrujnowanego rodzinnego domu w małej miejscowości. Wychodząc, nie umiałam nawet kupić samodzielnie biletu, nie mówiąc o załatwianiu spraw administracyjnych. A gdzieś przecież trzeba było mieszkać, coś jeść. Cały czas miałam kompleks gorszego dziecka Boga - przyznaje Jola.

Podobne doświadczenia ma Basia.

- I pomyśleć, że wychodząc z bidula nie wiedziałam, co to jest Word. Co ja mówię! Ja przecież nie wiedziałam nawet, jak się włącza komputer. Gdybym nie przełamała swoich kompleksów umarłabym z głodu. Postanowiłam skończyć technikum i iść na studia. Było bardzo ciężko, ale udało się - ocenia. Ta dziewczyna to prawdziwy buntownik. Dziś w wieku 32 lat ma wszystko: świetną pracę w międzynarodowej korporacji i własną firmę. Studiowała rachunkowość. W tym roku rozpoczęła prawo. Gdy wraca do domu, czeka na nią ukochany mężczyzna i czteroletnia córeczka.

- Cały czas coś robiłam: sprzątałam, pilnowałam dzieci, szyłam. Ale dopiero na drugim roku studiów znalazłam "prawdziwą" pracę. Zaproponowali mi stanowisko asystentki prawnika. No tak, tylko, że się w ogóle na tym nie znam - myślałam wtedy zrozpaczona. - Kiedy zaczęłam, czułam się jak małe, nieporadne dziecko. Wszystkiego musiałam uczyć się od podstaw i do tego ta moja nieśmiałość...

- Czy mam żal do Boga?- zastanawia się Basia. - Ani do Boga, ani do życia, tylko do bidula. Bo zamiast wychowywać zwycięzców i pewnych siebie ludzi, pozwalają nam wierzyć, że jesteśmy do niczego. Tylko, że większość z nas, na przekór trudnościom, pnie się coraz wyżej.

"Z bidula wychodzą gwałciciele i złodzieje"


- Świadomość, że jestem nikim, wyniesiona z domu dziecka, towarzyszyła mi jeszcze długo - przyznaje Basia. - Wstydziłam się wszystkiego, nawet własnego głosu! Nikomu o tym nie mówiłam, ale żeby nabrać odwagi stawałam przed lustrem i zaczynałam swoje przemówienie: "Dzień dobry, nazywam się Baśka, chciałabym przedstawić państwu naszą ofertę". Wiem, że to śmieszne, ale pomagało. Nigdy też nie chwaliła się skąd jest, bo mówienie o sierocińcu prowokowało upokarzające sytuacje.

- Nie mam się czym chwalić. W pracy kilka osób dowiedziało się, że dorastałam w domu dziecka. Wprost tego nie komentowali, ale czułam, że mnie lekceważą. Czasem, niby przypadkiem zawiązywała się dyskusja, że z bidula wychodzą tylko gwałciciele i złodzieje, że takim ludziom nie można ufać - wspomina Basia.

- Słuchałam tego i mówiłam sobie, że jeszcze pokażę, na co mnie stać. Co gorsza, wiedziałam, że muszę udowodnić, że mogą mi zaufać i powierzyć sprawy firmy. Trochę to trwało, ale dziś mogę się z tego śmiać. - Zawsze widziałam ludzi, którzy przyklejają mi etykietkę odmieńca. Wydawało mi się, że każdy, kto dowie się o moim dzieciństwie, będzie mi rzucał kłody pod nogi. Teraz myślę, że te trudności piętrzyły się głównie w mojej głowie! - przyznaje Jola.

Oblany egzamin z dorosłości


Jedni wychodzą z życiowego dołka, a inni wpadają jeszcze głębiej. - Moja najstarsza siostra jest moim zupełnym przeciwieństwem - opowiada Jola ściszonym głosem. - Nigdy nie nauczyła się żyć na własny rachunek i już się chyba nie nauczy. Los skrzywdził ją tak samo jak mnie, ale Danka wpadła w schemat naszej patologicznej rodziny. Jej mąż jest alkoholikiem, ona nie ma pracy, nie mają żadnych środków do życia. Na domiar złego dzieci zaniedbane trafiły do domu dziecka.

- To smutne, jak człowiek kieruje własnym życiem - rozmyśla Jola. - Najgorsze, że Danusia uzależniła się od pomocy socjalnej. Bez zasiłków i wyżebranych zapomóg nie mieliby nic. Ona chyba oblała egzamin z dorosłości. Z wychowankami poprawczaka jest podobnie, tylko nieliczni wychodzą na prostą. Niemal 70 proc. nieletnich, wychodząc, wraca do środowiska, w którym wyrosło. Nie ma żadnych skutków resocjalizacji, wręcz przeciwnie. Bardzo często osoby, które zaznały życia więziennego stają się jeszcze bardziej brutalne. Marcinowi się jednak udało poukładać sobie życie.

- Chyba dlatego jestem dziś tu, a nie na ulicy, bo potraktowałem poprawczak jak szkołę - mówi. - Inni kończą liceum, ja skończyłem poprawczak. To było takie moje preludium dorosłego życia. Nie jest przecież powiedziane, że jak coś raz w życiu skopiesz, to już zawsze będziesz przegrany. Ale trzeba być twardym, bo inaczej świat cię przygniecie.  

Kinga Szczerba

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: wychowanie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy