Filip Chajzer: Swojak z Ursynowa

Wkurza mnie maksymalnie podział na "my wielcy, oni malutcy". Świat celebrycki jest dla mnie trochę jak teoria światów równoległych. To jest poza mną - mówi o sobie jeden z najbardziej szalonych dziennikarzy telewizyjnych i bohater naszej okładkowej sesji - Filip Chajzer

 Filip Chajzer, fot. Baranowski
Filip Chajzer, fot. BaranowskiAKPA

EksMagazyn: Telewizja kłamie?

Filip Chajzer, Dzień Dobry TVN: - Telewizja troszeczkę upiększa, lukruje. Brokatuje. Ja tego nie lubię. Przejawia się to choćby w tym, że nie znoszę telewizyjnego make upu. Nie lubię poprawiania tego, że człowiek się spocił. Kiedy brytyjski reporter stoi w 30-stopniowym upale na tzw. live i jest mu gorąco, to widać, w jakim jest stanie. U nas wciąż występuje model delikatnie ukraiński, a przynajmniej wschodni. Polega to na tym, że wszystko musi być perfekcyjne, jak spod igiełki, jak z idealnego świata, w którym ludzie się nie pocą, mają zawsze doskonale ułożone włosy i niemnące się ubrania.

Walczysz z tym idealizmem?

- Trochę tak, chociaż moja fryzura na to nie wskazuje (śmiech).

Gdyby ktoś kazał ci wejść do Gangesu, żeby sprawdzić, co w nim pływa...

- Nie wahałbym się ani chwili. Pracowałem kilka lat w dziale newsów w stacji TVN Warszawa. Była to dosyć hardcorowa, wzorowana na najlepszych amerykańskich wzorcach, redakcja. Tam nie było przebacz. Jeśli było odbijanie KDT (Kupieckie Domy Towarowe w Warszawie - przyp. red.), to między demonstrantów i policjantów, trzeba było wejść. Ja sam oberwałem kamieniem ze cztery razy, ale cóż... lubię adrenalinę, która towarzyszy takiej "prawdziwej" reporterce.

Pamiętasz okoliczności?

- Pierwszy raz uderzono mnie kamieniem na paradzie gejów, potem dostałem metalową rurką podczas odbijania KDT. 11 listopada oberwałem petardą, a na meczu Polska-Rosja podczas Euro - butelką. Litrową. Rozbiła się na kamerze.

Wpisujesz takie akcje w ryzyko zawodowe?

- Tak. I absolutnie nie obrażam się za to na moją pracę. Już nie mogę się doczekać 11 listopada i szczytu alterglobalistów. Mam ciary! Wszyscy mówią: "co to będzie, co to będzie", a ja lubię być w środku wydarzeń. Wiem też, że mało jest takich osób, które nie czują strachu, może kilku fotoreporterów. Sporo pozmieniało się po sytuacji ze spaleniem wozu TVN, kiedy okazało się, że to nie przelewki i ludzie z "Faktów" i TVN 24 otrzymali zakaz wchodzenia w środek akcji. Ja mam taką zasadę, że jeśli idę w tłum, to w towarzystwie małej kamery, staram jak najmniej rzucać się w oczy. Nie ma wozu, kurtek TVN, wszystko dzieje się w mniejszej skali.

Bywało niebezpiecznie?

- Dwa razy miałem gigantyczne szczęście. Podczas meczu Polska-Rosja, jak już pakowaliśmy sprzęt do samochodu, a trzeba dodać, że miała tam miejsce gigantyczna zadyma, ruszyła na nas grupa rozjuszonych kiboli Legii. Ja byłem już zabunkrowany w środku, a za mną wsiadał operator. Robił to bardzo wolno i nie widział, że na nas idą. Mówię do Jacka: "pośpiesz się", ale on - z głową w bagażniku - nie wiedział, o co mi chodzi. Za chwilę byli już przy nas, z nastawieniem bojowym i wyzwiskami na ustach. Pomyślałem: "Wyjdę, zabiją mnie. Jeszcze z tą moją ulizaną fryzurą... Ale z drugiej strony - nie zostawię kolegi." Wysiadłem i widzę, że jeden patrzy na mnie. Odliczam sekundy do pierwszego strzału i nagle on mówi: "K... Zygmunt! Uwielbiam cię! Jak ty te koty rozdawałeś!!! Zdjęcie z Zygmusiem!...

Koneksje rodzinne uratowały ci życie...

- Tak (śmiech). Druga taka sytuacja miała miejsce rok temu, podczas zamieszek prawicowców w czasie obchodów 11 listopada. Stałem wśród dosyć mocnej grupy i nagle chłopaki mówią: "Panie Chajzer, pan się odsunie, bo teraz będziemy n...ać kamieniami!". Mam nadzieję, że budzę jakąkolwiek sympatię, przez to, że zawsze staram się być z ludźmi i przy ludziach. Nie lubię tworzyć dystansu, nie znoszę egzaltacji samym sobą, ostentacji. Wyniosłem to z domu. Ojciec wychował się w mocno robotniczej Pradze, ja w bloku na Ursynowie. W mojej pracy trzeba uważać, żeby nie zapaść na "chorobę telewizyjną".

Poproszę o symptomy?

- Ludziom przewraca się w głowie. Wydaje się im, że są ponad. Tracą kontakt z rzeczywistością i nie potrafią rozmawiać z ludźmi. To jest irytujące i śmieszne. Radia i prasy to nie dotyczy.

Pojechałbyś na wojnę, jako korespondent?

- Ciężko mi teoretyzować. Gdybym dostał konkretną propozycję, musiałbym o niej pomyśleć. Trudno powiedzieć, czy tak, czy nie. Dużo zależałoby od miejsca. Do Syrii i Afganistanu bym nie poleciał. Chyba (śmiech).

Jaki masz sposób na rozmowy z ludźmi?

- To cecha ludzi inteligentnych - dopasować się do rozmówcy. Ja mam taki patent, że staram się nie stwarzać dystansu. Jak rozmawiasz z kibicem, to dwie, trzy k... musisz wpleść. Jak rozmawiasz z emerytką, to dobrze wiedzieć, co dzieje się u Hosera w diecezji. Brakuje mi w telewizji fajnych reporterek. Odpowiednika Martyny Wojciechowskiej, kobiety z pasją, która nie boi się ubrudzić.

Przyznasz się do dziennikarskiej wpadki?

- Wolę o nich nie pamiętać... Nie przypominam sobie nic humorystycznego, bardziej traumatyczne historie. Pomylenie nazwiska prezydenta i wiceprezydenta Warszawy, kiedy jeden o coś oskarżony, a drugi kompletnie niewinny... Ale to był wstyd!

Czy dziennikarstwo to nadal zawód z misją?

- Teraz nie zajmuję się stricte interwencjami. Kiedyś miałem ogromne poczucie misji, bo moją specjalizacją były drogi. Zajmowałem się dziurami. Tyle, ile ja serca włożyłem w te dziury, to powinny się łatać samą moją dobrą wolą (śmiech). To niesamowite, jak ogromną sympatię można sobie zaskarbić stając w obronie grupy, którą wszyscy koszą. Poczynając od stacji benzynowej, a kończąc na bramkach na autostradzie. Jak rozstawialiśmy się z kamerą, ludzie wysiadali z samochodów, by nam dziękować. A jak mnie nienawidzili w urzędach!

Mamy dopływ świeżej krwi dziennikarskiej?

- Sprawa rozbija się o pytanie: studiować czy nie studiować.

A ty jak uważasz?

- Jak ktoś lubi mieć takie hobby, jak studia, bo to jest tylko hobby, to czemu nie? Tyle, że jest to propozycja dla dzieciaków z bogatych domów albo dla ludzi, którzy mają w sobie bardzo dużo determinacji. Tak naprawdę, punktem wyjścia do pracy w mediach jest staż. Bardzo często darmowy i taki, który może trwać rok, dwa, a czasami trzy. Potem są głodowe pensje, w stylu 300-400 zł. Fajnie, jak możesz sobie na to pozwolić, a jeśli nie, musisz dorabiać w KFC. Najwięcej można nauczyć się pisząc. Ja zacząłem, kiedy miałem 18 lat Na samym początku, w Super Expressie zarabiałem 370 zł, co wystarczało na dojazdy.

Młodym ludziom to nie mieści się w głowie?

- Nie wiem, czy to nie jest problem pokolenia urodzonego po 90’ roku. Ci, którzy mają ósemkę na początku, są jeszcze w porządku. Może to naturalny bieg historii? Pamiętam, jak w Warszawie otwierali pierwszego McDonalda, dwa skrzyżowania stąd Kuroń przecinał wstęgę... dla młodych to jest sprawa oczywista. Podobno jest gigantyczny problem z najnowszym filmem Wajdy. Pokazywali go grupie focusowej, gimnazjalistom. Oni kompletnie nie zrozumieli, o co chodzi. Jakieś komitety strajkowe? SB? To było poza nimi. Może tak ma być i być musi? Ich postawa jest zupełnie inna, bardziej na zasadzie "mi się należy".

Co byś im doradził jako starszy kolega?

- Zasuwać, nie pytać. Ciężko pracować. Zgadzać się na wszystko, co dają. A potem, jak już będzie trochę w CV i trochę w głowie, zacząć powoli wymagać. Pamiętam, że kiedy miałem już dosyć pracy w prasie, wysłałem 100 listów do stacji radiowych. Zaczynały się tak: "Zawsze marzyłem o pracy w waszej rozgłośni. To radio ukształtowało moją osobowość", zmieniałem tylko nazwę stacji (śmiech).

Ktoś odpisał?

- Tak. Właśnie w ten sposób trafiłem do Piotra Barona z "Trójki", czyli najlepiej, jak mogłem. Potem z kolei usłyszeli mnie w Radiu Złote Przeboje, a akurat potrzebowali reportera do biegania po mieście. Tak podpisałem pierwszą, stałą umowę. Jak ktoś przychodzi do mediów i myśli, że od razu będzie Magdą Mołek, to się myli. Nie ma nic za darmo i dróg na skróty. Na wszystko trzeba sobie zapracować. Mam wpojony od ojca kult i szacunek do pracy. To ta robotnicza Praga...

Musiałeś się bronić przed zarzutami, że tatuś załatwił pracę...

- Co drugi dzień. Jak ktoś ma ochotę tak mówić, to mu nie zabronię. Taki skutek uboczny pracy na wizji. Po liceum planowałem zdawać na studia aktorskie. Zapisałem się nawet na kurs przygotowawczy przed egzaminem, ale stwierdziłem, że kompletnie mnie to nie kręci. Moje wyobrażenie o tym zawodzie, a smutna rzeczywistość, gdzie masz do wykucia na blachę kawał tekstu, różniły się o 180 stopni. Kreatywność, owszem, była mile widziana, ale tylko w obrębie tego tekstu, a w telewizji masz freestyle.

Lubisz spontaniczność na wizji?

- Bardzo! Ale też nie muszę wchodzić na live w stacji informacyjnej. To wyższa szkoła jazdy, kiedy musisz np. 3 minuty zapełnić mówieniem o tym, że jest gorąco albo, że Komorowski podpisał jakąś ustawę, a wszystko, co o niej w tym momencie wiesz, to to, co przeczytałeś na smartfonie na gazeta.pl. Takie bite nawijanie przez kilka minut budzi mój podziw.

Nigdy nie miałeś kompleksów związanych z tym, że pracujesz w programach rozrywkowych, a nie informacyjnych?

- Absolutnie, wręcz przeciwnie. Jednego dnia jestem w Nowym Yorku, drugiego w Barcelonie, trzeciego w Warszawie - non stop coś się dzieje. Pamiętam że, jak była okupacja Wall Street, wydawca wysłał mnie do USA, żebym spał z protestującymi na ulicy. Mam to szczęście, że poruszam się w gigantycznym spektrum tematów.

O czymś nie lubisz mówić?

- Nie znoszę tematów celebryckich. Mam uczulenie na czerwony dywan, a niestety czasami muszę się tym zająć.

Co najbardziej lubisz w swojej pracy dziennikarza?

- Zmienność, niepowtarzalność, kreatywność. To, że jesteś aktorem, dziennikarzem, prezenterem, dochodzeniowcem - kilka ról w małej pigułce.

Dobrze...przyznaj się. Nie jest trochę tak, że dziennikarze są uzależnieni od swojej pracy?

- Jestem czystym, encyklopedycznym przykładem pracoholika. Mogę pracować 24 godziny na dobę, a gdyby doba miała 48 godzin, to mógłbym i te 48 godzin... Nie potrafię sobie poukładać życia, bo jest sierpień i mamy wydania raz na tydzień, więc siedzę z tobą w salonie Peugota...

  A wczoraj biegałeś przed obiektywem po Stadionie Polonii z chłopakami z Warsaw Eagles...

- To nie było łatwe zadanie (śmiech). Jeśli kogokolwiek uraziłem tymi zdjęciami, to przepraszam (śmiech).

Nie jest tak, że praca zastępuje dziennikarzowi pasję?

- Ale jak to zastępuje? Przecież jest pasją!

W tym sensie, że nie ma miejsca na nic innego...

- "A jakie masz hobby?". Nie znoszę tego pytania. Nie mam wolnego czasu, bo nie mam takiej potrzeby. Jeśli przytrafia mi się luźny dzień, mam poczucie zmarnowanego czasu i czuję się niepotrzebny (śmiech).

Potrzebujesz resetu?

- Nie. Z wakacji wyleczyłem się dawno temu. Jedziesz na to all inclusive, siedzisz nad basenem i tylko patrzysz w wodę. Chciałbym zobaczyć USA wzdłuż i wszerz. To moje marzenie, bo po kilku krótkich wizytach, bardzo zafascynował mnie ten kraj. Mógłbym się tam spokojnie urodzić, nie wiem, czy to, że jestem tutaj, to nie jakaś mała pomyłka (śmiech).

Nie przeszkadzałoby ci to, co mówi się o ich mentalności? Że Amerykanie są uśmiechnięci tylko na pokaz?

- To, co się o nich mówi, wynika tylko z naszych kompleksów i próby usprawiedliwienia naszego gburostwa. Oni są uśmiechnięci, wyluzowani, otwarci i chyba wolę spotykać na ulicy takich ludzi. Śmiejemy się z nich, że nie wiedzą, gdzie leży nasz kraj, a kto wie, gdzie leży Arkansas? To jest na tej samej zasadzie. Im jest to tak samo potrzebne do życia, jak nam. Powiem jedną ciekawostkę: zawsze, jak jestem w Stanach, zamawiam jedno danie - buffalo wings. Jeszcze nigdy nie jadłem lepszych niż w Warszawie. Jest taka sieciówka Jeff’s. Skrzydełka od nich są tak dobre, że moglibyśmy je spokojnie eksportować do USA.

Gdybyś mógł spotkać się z dowolną osobą, kto by to był?

- Zbigniew Wołoszański. Jestem absolutnym pasjonatem historii. Interesuje mnie II wojna światowa i lata powojenne. Miałem szóstkę na maturze z tego przedmiotu. Faktem jest, że wylosowałem temat, o którym czytałem kwadrans wcześniej, ale liczy się ocena (śmiech). Uważam, że historię trzeba znać i o wiele większy nacisk powinien być kładziony w szkole na ten temat niż fizykę, głowonóżki, szczękoczułki i inne rewelacje z biologii, które nigdy potem się nie przydają.

  Teraz historią bardzo się manipuluje. Od historii bardzo blisko do narodu, a od narodu, to wiemy do czego złego jest jeszcze bliżej...

- Takie myślenie jest straszne. Bo tak naprawdę jest jedna historia, jedno godło, jedna flaga tego kraju. Tyle, że te same fakty są używane do różnych ideologii. To nie mieści mi się w głowie! Przez dwadzieścia kilka lat wolności zrobiliśmy tak wiele... Osiągnęliśmy sukces na skalę światową. Szkoda, że nie potrafimy tego docenić.

O co chodzi? Skąd biorą się nasze kompleksy?

- W Warszawie jeszcze tego nie widać, to miasto rządzi się troszkę innymi prawami. Natomiast, rzeczywiście, jeśli pojedziesz na wakacje na plażę - swoją drogą doskonały poligon socjologiczny w pigułce - to widać. Nie szanujemy się w najprostszych sprawach. Na przykład palenie papierosów w towarzystwie niepalących. Z czego wynikają kompleksy? Staram się ich nie dostrzegać i widzieć jedynie ciąg sukcesów, który idzie w bardzo dobrym kierunku. Jesteśmy w UE, NATO. Moim dziadkom w głowie nie mieściło się, że mogą pójść do sklepu i mają 25 rodzajów szynki do wyboru. Jak tego nie docenić?

  Co zabrałbyś na bezludną wyspę?

- Niestety smartfona. Jestem uzależniony od informacji. Jak nie mam telefonu w ręku, źle się czuję. Potrafię w ciągu 15 minut cztery razy wchodzić na duże portale, żeby sprawdzić, co się dzieje.

  Czytasz Pudelka?

- Nie. Wkurza mnie maksymalnie podział na "my wielcy, oni malutcy". Świat celebrycki jest dla mnie trochę jak teoria światów równoległych. To jest poza mną.

Jakie kobiety ci się podobają?

- Jak powiem, że ideałem kobiety jest moja mama, to co się stanie? Jaki będzie odbiór społeczny (śmiech)?

Myślę, że wielu facetów tak uważa...

- Tak serio, moja mama jest najbardziej pozytywną osobą, jaką znam. Ona nie zauważa złych stron życia i z niczym nie ma problemu. Nie istnieje coś takiego, jak problem. Nie narzeka, nie marudzi. To są cechy, które bardzo mi się podobają. Wszelkie formy awanturnictwa, fochmistrzostwa i stwarzania problemów, tam gdzie ich nie ma, bardzo mnie irytują.

Męski facet...
- Zna się na samochodach, nie nosi zwężanych spodni, nie przywiązuje zbyt dużej wagi do image. Umie rozmawiać z kobietami. Nie jest za szczupły, bo musi kochać jeść. Staram się w tym momencie usprawiedliwiać (śmiech). Mógłby wyglądać trochę jak Alec Baldwin.

Kochasz jeść?

- Ubóstwiam. Dałbym się pokroić za młode ziemniaki, chłodnik, mizerię z grubo krojonymi ogórkami, z grubo zmielonym pieprzem i gęstą śmietaną. Myślę, że kiedyś otworzę knajpę, na którą mam konkretny pomysł. Podstawą będzie śledź.

Rozmawiała: Joanna Jałowiec

Tekst pochodzi z EksMagazynu.
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas