Jasiek Mela: Słodki chłopiec? To nie ja!

Zacznij zmienianie świata od siebie, a nie od budowania miliona podjazdów, zmieniania mentalności 7 miliardów ludzi na świecie. Zacznij od siebie, bo tak będzie po prostu łatwiej - z Jaśkiem Melą rozmawiamy o dorosłości, starych gitarach i chodzeniu po linie.

Jan Mela, fot. Wojciech Zatwornicki
Jan Mela, fot. Wojciech ZatwornickiEast News

EksMagazyn: Często słyszysz zdanie: "Moje życie nie ma sensu"?

Jasiek Mela: - Często. Czasami wprost, a czasami gdzieś tam wisi ludziom nad głowami. Jakiś czas temu usłyszałem od mojej dwudziestokilkuletniej znajomej, że patrzy na swoje życie, właściwie nic w nim nie osiągnęła i ma poczucie, że je zmarnowała. Brzmi absurdalnie, prawda? Przecież tyle jeszcze przed nią. Wszystko zależy od perspektywy.

 Jak ją zmienić?

- Uważam, że w szkołach powinno się wprowadzić na lekcjach wychowawczych coś takiego, żeby każdy dzieciak, każdy uczeń został choć raz zabrany na wycieczkę do szpitala onkologicznego lub hospicjum. Po to, by młode osoby przekonały się, że nie ma co się nad sobą użalać. Jeśli mają poczucie, że ich życie jest takie trudne i nie ma sensu, żeby zobaczyły, co to znaczy być pokrzywdzonym przez los i mieć faktycznie problemy. Sam często słyszę od uczniów, studentów: "Uświadomiłeś mi, że moje problemy to pryszcz, trzeba sobie jakoś radzić". To wszystko jest kwestią punktu odniesienia.

 Często, paradoksalnie, to osoby niepełnosprawne mają większą pogodę ducha, przez to, że sporo w życiu przeszły...

- Tak właśnie jest. Ciężkie rzeczy, które nas spotykają, dają nam dodatkową talię kart doświadczeń. Kiedy samemu jest mi trudno, przypominam sobie jeszcze trudniejszy moment, niż ten, który przeżywam w danym momencie. I to powoduje pojawienie się myśli: "Stary, wtedy dałeś radę, a teraz sobie nie poradzisz?" To są czasem bardzo odległe skojarzenia. Pamiętam, kiedy biegłem maraton w Nowym Yorku, 42 kilometry. W pewnym momencie naprawdę nie miałem siły, mięśnie wymiękały, czułem że noga w protezie jest zakrwawiona, druga totalnie odpada, pomyślałem: "Nie no, schodzę z trasy, bo ból fizyczny jest tak duży, że mnie przygniata". Przypomniałem sobie wtedy ból, który odczuwałem w szpitalu po wypadku i stwierdziłem: "Do czasu, kiedy ból, który odczuwam biegnąc, nie zbliży się chociaż trochę do tamtego bólu, nie mam co gadać o wymiękaniu". Doświadczenie ze szpitala pomogło mi przebiec maraton. I tak jest często w życiu osób niepełnosprawnych - mamy o wiele większą skalę, więcej punktów odniesienia, przez to, że na co dzień musimy walczyć o różne, nawet proste rzeczy.

O co na przykład? - Bywa tak, że dla osoby niepełnosprawnej pójście do sklepu po bułki jest wielką batalią. Batalią fizyczną, żeby się przez te wszystkie progi, nie-progi przedostać. Batalią emocjonalną, bo trzeba się pokazać ludziom i można robić smutną minę albo się uśmiechać do ludzi po drodze, którzy czasem nawet nie wiedzą, jak reagować, więc reagują unikaniem. Chociażby unikaniem spojrzenia na nas. Taka osoba, kiedy trafia potem na realny problem, ma dużo więcej dowodów na to, że może sobie z tym problemem poradzić. A jeśli ktoś był chowany pod kloszem, a rodzice dbali o to, oczywiście w dobrej wierze, żeby dziecko miało jak najmniej trudnych doświadczeń życiowych, bo i po co... To potem taka osoba wywraca się na pierwszym życiowym zakręcie i nie potrafi wstać. Nie jest nauczona sensownie upadać ani po tym upadku wstawać.

 Twój optymizm to rzecz wyniesiona z domu czy to coś, co sam wypracowałeś?

- To na pewno nie są moje teorie, to owoc spotkań z różnymi ludźmi. Rodzice, owszem, naładowali mnie pozytywnym myśleniem, ale nie było to myślenie krótkoterminowe na zasadzie "będzie dobrze". Przekonywali mnie, że nie ma takiego problemu, z którego nie udałoby się wyjść. "Będzie dobrze" oznacza czasem, że zaklinamy rzeczywistość. Rodzice, kiedy byłem w szpitalu, nie mówili: "spoko, ręka i noga odrosną", tylko: "Słuchaj, jest słabo, nie ma co się oszukiwać". Pamiętam moment, kiedy ważyły się moje losy, kiedy czułem się totalnie załamany. Zapytałem mojej mamy wprost: "Mamo, czy ja umrę?". I mama, nie powiedziała, tak jak pewnie niemal każda matka: "Nie, no co ty. Wszystko będzie dobrze", tylko: "Jasiek, nie wiem, tego nie wiadomo, ale módlmy się i bądźmy dobrej myśli". To mnie z jednej strony uderzyło, ale uświadomiło też, że rodzice nie ściemniają, nie obiecują, nie udają, że jest lepiej niż jest. I faktycznie, jedyne co mogłem zrobić, to nie zastanawiać się, czy będzie tak czy siak, tylko zmobilizować swój organizm do walki o życie. To mi uświadomiło pewne priorytety. Pokazało, że trzeba się skupiać na możliwościach, a nie na przeszkodach.

 Szczerość do bólu jest dobra? Większość woli poklepywanie po plecach...

- Oczywiście, że wolą, ale ja jestem zdecydowanie za szczerością. Ona nie zawsze się opłaca, bo tak jak mówisz, ludzie nie tego oczekują. Prawda jest taka, że jeśli kobieta pyta czy ładnie wygląda, to zawsze oczekuje potwierdzenia, że tak (śmiech). Ogólnie, uważam, że do szczerości należy dążyć. Szczerość pozwala nam zmieniać się na lepsze. Moja ukochana dziewczyna potrafi mi wygarnąć różne rzeczy, ale jeżeli mam świadomość tego, że jej krytyka jest z założenia pozytywna, to bardzo cenię jej zdanie. Oczywiście, ja w tej chwili o tym tak ładnie mówię, a kiedy przychodzi co do czego, to się obrażam (śmiech). Ale potem staram się przemyśleć kilka rzeczy.

 Patrzę na twoje zdjęcia z irokezem i widzę, że Jasiek Mela to dorosły facet. Mały chłopiec, którego poznaliśmy dawno temu w mediach, odszedł bezpowrotnie, ciężko cię traktować nadal jako pupilka...

- Wisi na mnie presja społeczna bycia słodkim chłopcem. Słowo pupilek, którego użyłaś, jest bardzo wkurzające, ale również trafne. Ja faktycznie gdzieś tam próbuję drobnymi gestami pokazać, że nie jestem już tym samym małym dzieckiem. Idę do przodu, życie się zmienia, ludzie dorastają. A fryzura to tylko eksperyment, który mi pokazuje, jak bardzo oceniamy innych po wyglądzie. Po fryzurze, kurtce, kolczykach w uchu. Sam uważam, że źle tak wyglądam, ale włosy szybko odrosną. To niekoniecznie jest tak, że mi się poprzewracało w głowie, bo to, co w głowie, a co na niej, to nie to samo. Wkurza mnie wizerunek małego, słodkiego chłopca, który będzie do wszystkiego podchodził pozytywnie. Bo też nie to jest moją rolą, chociaż tak się to często pokazuje.

Zawsze uśmiechnięty Jasiek krytykuje innych?

- Jeśli trzeba... Przez to, że jestem osobą niepełnosprawną, daję sobie prawo do tego, żeby innym niepełnosprawnym mocno zwrócić uwagę na pewne rzeczy. Po prostu krytykować ich błędy. To nie jest tak, że twoje życie jest smutne, bo nie masz ręki, nogi itd. Jest smutne, bo jesteś trochę fajtłapą, nie wykorzystujesz szans. Trzeba wziąć się w garść, a ja wiem, że można i nie narzekaj na tych wszystkich złych, zdrowych ludzi - bo tak czasem się zdarza, że stawia się zdrowych w kontraście. Zacznij zmienianie świata od siebie, a nie od budowania miliona podjazdów, zmieniania mentalności 7 miliardów ludzi na świecie. Zacznij od siebie, bo tak będzie po prostu łatwiej.

 Co było dla ciebie momentem wejścia w dorosłość?

- Trudno mi powiedzieć, bo samodzielnie żyję od kilku lat, kiedy wyprowadziłem się z domu rodzinnego. Staram się zachować w sobie sposób myślenia dziecka i gdybyś rozmawiała z moją dziewczyną, to zapewne powiedziałaby, że straszny ze mnie smarkacz. Staram się cieszyć z różnych drobnych rzeczy, ale też łączyć dziecięcy entuzjazm z odpowiedzialnością. Dla mnie granica bycia dorosłym, to poczucie odpowiedzialności za drugą osobę. Umiejętność opanowania swoich emocji, po to, żeby drugą stronę wesprzeć. To jest dla mnie bardzo ważne.

Co oznacza dla ciebie męskość?

- Role męskie, damskie mogą się przeplatać i fajnie, kiedy kobieta potrafi naprawić silnik w samochodzie, a facet ugotować obiad, ale uważam że są pewne zasady, które powinny być zachowane. Słabo, jeżeli facet nie potrafi wymienić żarówki. Nie kupuję wizerunku męskości faceta, który brudzi, nie opuszcza deski klozetowej, nie wrzuci butelki po piwie do śmieci, bo w końcu jest taki męski i wszyscy faceci tak mają. Męski facet powinien potrafić zrobić podstawowe rzeczy w domu, naprawić kran, wywiercić dziurę w ścianie, pamiętać o tym, żeby po sobie posprzątać. Powinien potrafić zaopiekować się swoją kobietą i sprawić, by ona - niezależnie od okoliczności, od tego czy pada deszcz, czy są zapłacone rachunki, czy ostatnio przytyła - czuła się piękna, dowartościowana, zaopiekowana. Kobieta musi się czuć piękna, a powinna się taką widzieć w oczach swojego mężczyzny.

Co cenisz w kobietach?

- To kiedy ona ma mnóstwo pasji, rozwija je, nie stoi w jednym w miejscu. Są osoby, które mają cały wachlarz rzeczy do pokazania, ale potem widzimy, że są cały czas takie same. Cenię, kiedy kobieta się zmienia, rozwija i potrafi być przy tym intrygująca. Taką kobietę można odkrywać całe życie i nigdy się nie znudzić. Mamy z dziewczyną wiele wspólnych pasji, ale też swoje własne terytoria, dzięki którym uczymy się od siebie. Moja dziewczyna podpatruje u mnie, jak robić zdjęcia, a ja uczę się od niej ceramiki. Pozwala mi patrzeć na życie od bardziej artystycznej strony. Dla mnie, pragmatyka, ważna była zwykła, metalowa menażka, a nie coś, co jest ładne i designerskie. Teraz zaczynam na to patrzeć inaczej. Lubię kobiety odważne, które nie boją się podróżować, poznawać nowych ludzi. Jak chcą, niech malują paznokcie, ale niech nie boją się tych paznokci zabrudzić.

 Na twojej liście "miejsc, które musisz zobaczyć", zostało jeszcze dużo punktów do odhaczenia czy spełniłeś swoje wszystkie marzenia podróżnicze?

- Tych marzeń i planów jest jeszcze bardzo dużo. We wrześniu tego roku planuję wyruszyć sam w roczną podroż do Azji. Chciałbym trochę czasu spędzić w Mongolii, Indiach, Kambodży, Laosie. I podróżować tak, jak lubię najbardziej: nieśpiesznie, autostopem, gdzie poznaje się wielu ludzi, a jeśli się chce, można z kimś zostać tydzień dłużej i nie trzeba się przejmować, że wakacje zaraz się skończą. Po takiej podróży będę mieć poczucie, że zrobiłem to, o czym od bardzo dawna marzyłem i teraz mogę pełniej zaangażować się w rzeczy tu na miejscu. Bo ja z jednej strony kocham podróże, a z drugiej - kiedy wyobrażam sobie siebie siedzącego gdzieś w jednym miejscu, z żoną, dzieciakami, domkiem z ogródkiem, to nie czuje się przerażony, wręcz przeciwnie. Mamy tyle wspólnych pasji, możemy uczyć się tylu nowych rzeczy, że nie boję się tego. Na wszystko w życiu jest czas.

Szycie, kolekcjonowanie projektorów. Masz kilka bardzo nietypowych zainteresowań...

- Jedno z nich to fotografowanie pustostanów. Jak tylko mam trochę czasu, to albo sam, albo z dziewczyną, łazimy do różnych opuszczonych miejsc. Robimy trochę zdjęć, a trochę cieszymy się specyficzną atmosferą takich miejsc. Mam swój ulubiony sport, choć nie wiem, czy można to tak nazwać - slack line. Rozpina się taśmę o szerokości 2,5 cm pomiędzy drzewami, mocno naciąga i chodzi po tym, jak po linie. Ta zabawa uczy nie tylko umiejętności manualnych, ale też daje niezły wycisk - po takim chodzeniu po taśmie bolą wszystkie mięśnie. Jest też ciekawa psychologicznie, bo trzeba doszukać się jedności z swoim ciałem. Dla mnie jest to bardzo wyzwalające uczucie.

Dalej chodzisz po targach staroci?

- Tak, nadal są moją pasją, ale dostałem od dziewczyny zakaz przynoszenia nowych zdobyczy do domu. Od kiedy mieszkamy razem, stety-niestety, musiałam zdziesiątkować zbiory. Nauczyłem się tego, żeby rzeczywiście wykorzystywać rzeczy, które przynoszę do domu. Kiedyś zbierałem stare gitary, które kupowałem na targowiskach po 10 zł i miałem kilka pomysłów, jak je zagospodarować. W końcu zrobiliśmy z nich półki - odczepiliśmy tył i przód gitary zostawiając samą obręcz. Trzymamy tam teraz płyty dvd. No i zamiast 40 gitar pod łóżkiem, mam kilka półek (śmiech).

 Prowadzisz Fundację Poza Horyzonty, załatwiasz protezy, organizujesz wyprawy, spotykasz się z ludźmi po wypadkach. Dlaczego wciąż pomagasz innym?

- Fundacja działa już cztery i pół roku i zdecydowanie nie chciałbym z niej rezygnować. Nie mam też poczucia, że jak się już zaczęło, to trzeba to jakoś ciągnąć. To jest po prostu moja praca - pomaganie. Może brzmi to nieco pompatycznie, szlachetnie, ale to nie tak. Każdy ma jakąś pracę, a ja bardzo się cieszę, że moja daje mi ogromną satysfakcję i widzę w niej głębszy sens. Nie wyobrażam sobie, że efektem tego co robię, miałaby być na przykład tabelka w excellu. Z większością osób, którym pomogliśmy, utrzymujemy kontakty, zaciera się granica służbowa. Jesteśmy po prostu grupą dobrych znajomych. Wspólnie zmagamy się z trudnościami, a to bardzo łączy. Oczywiście, zdarzają się momenty trudne, czasem bardzo trudne i obciążające, ale mamy poczucie, że nie można rzucić tego, co robimy. Na końcu tego wszystkiego stoi konkretny człowiek, któremu pomagamy i on zawsze jest wart tej pracy. Taka świadomość daje nam kosmiczną motywację do pokonywania najtrudniejszych sytuacji.

Czy jest człowiek, któremu pomogłeś, jakaś sytuacja, z rozwiązania której masz szczególną satysfakcję?

- Są osoby, z których się bardzo cieszymy, bo najpierw były podopiecznymi fundacji, a teraz same działają jako nasi wolontariusze. Ufundowaliśmy protezę ręki dla Kasi a potem, kiedy robiliśmy akcję biegową Kraków Business Run, spotkałem ją w grupie wolontariuszy. To jest świetne, że udaje się nam zarażać ludzi pasją działania. Pamiętam, jak zadzwonił do mnie Mateusz, jeden z podopiecznych Fundacji i powiedział: "Zyskałem dużo energii, po tym jak się spotkaliśmy w szpitalu. I wiesz, jakiś czas temu zadzwonił do mnie chłopak po podobnym wypadku, jak ja. Też stracił nogę w kraksie motocyklowej. Pomyślałem, że pojadę do niego, odwiedzę go. Poopowiadałem mu o różnych projektach, o fundacji i starałem się go zmotywować do życia". To jest dla mnie fantastyczne, kiedy ta energia idzie dalej, w świat.

 Rozmawiała: Joanna Jałowiec

Jasiek Mela - W 2002 roku, mając 13 lat, uległ ciężkiemu wypadkowi. Schronił się przed deszczem w niezabezpieczonym budynku stacji transformatorowej - poraził go prąd o napięciu 16 000 V. W wyniku porażenia lekarze zdecydowali o amputacji lewego podudzia i prawego przedramienia. Obecnie Jasiek chodzi z pomocą protezy nogi. W 2004 roku razem z Markiem Kamińskim zdobył oba Bieguny Polarne. Tym samym został najmłodszym i jedynym niepełnosprawnym na świecie, który tego dokonał. W październiku 2008 roku razem z podopiecznymi Fundacji Anny Dymnej "Mimo Wszystko" wszedł na Dach Afryki - Kilimandżaro. W tym samym roku podjął decyzję o założeniu własnej fundacji, która niosłaby pomoc niepełnosprawnym, szczególnie osobom po wypadkach.

Tekst pochodzi z EksMagazynu.
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas