Wojciech Mann: Showman na diecie
Wiecznie się odchudza, ale potrafi żyć z wizerunkiem pogodnego misia. Żałuje tylko jednego. Choć tak bardzo kocha muzykę, słoń nadepnął mu na ucho.
Bardzo lubi żartować, ale swoje niepowtarzalne puenty w rodzaju "Ja włoski znam dobrze, ale nie na tyle, aby go rozumieć" czy "Nie gram na giełdzie, nie mam słuchu" mówi z kamienną twarzą. Wcale się też nie gniewa, gdy ludzie zwracają się do niego "Panie Tomaszu", bo to świadczy tylko o tym, że osoby, które go spotykają, zetknęły się z twórczością słynnego pisarza. "Bardziej oczytani mówili: panie Henryku", dowcipkuje Wojciech Mann (69).
Pierdoła w okularkach
Nie był wiotkim chłopaczkiem z zamożnej rodziny, którego bawiło wyłącznie ganianie po zakamarkach warszawskiego Powiśla i niedalekiego Krakowskiego Przedmieścia. Sportu nigdy nie pokochał. Wada wzroku sprawiała, że nie ćwiczył na wuefie. Stąd też dość opływowa figura.
Jednak wygląd nigdy nie był problemem ani dla jego kolegów z klasy, ani tym bardziej dla samego Wojciecha. "Nie lubię oglądać siebie w telewizji, ale dystans mam. Z moim wizerunkiem, starzejącym się co prawda, ale jednak ciągle rozpoznawalnym, żyję od zawsze. Musiałem się z tym pogodzić. Chyba żebym dokonał jakiejś heroicznej transformacji, do czego nie doszło", opowiadał w wywiadzie. Wspominał też, że wciąż jest na jakiejś diecie, z której prędzej czy później się wyłamuje.
Muzykę pokochał dzięki tacie, znanemu grafikowi. Kazimierz Mann po latach spędzonych w stalinowskim więzieniu za działalność podziemną - otarł się nawet o karę śmierci - po 1956 r. wrócił do domu. Jego ulubioną rozrywką było siadanie przy pianinie i granie ze słuchu piosenek usłyszanych w radio. Mann junior zazdrościł tego ojcu. "Jak można mi było nie przekazać takich umiejętności. Nie dość, że nie umiem rysować - to poszło na siostrę - to jeszcze nie umiem zagrać", zżymał się w wywiadach. Na szczęście umiał i słuchać, i opowiadać o muzyce.
Do Animalsów na wydrę
Dzięki temu jako licealista znakomicie mówiący po angielsku, prezes nieoficjalnego Pops Fan Klub, wraz z kolegą z klasy, Andrzejem Olechowskim, został zaproszony do Rozgłośni Harcerskiej - późniejszej Radiostacji. W audycji wystąpili razem z dyrektorem Pagartu, instytucji zajmującej się m.in. sprowadzaniem zagranicznych idoli do Polski. Dyrektor był oczarowany Mannem i jego kolegą. Kazał im sporządzić listę zespołów, które warto ściągnąć nad Wisłę. Znalazły się na niej The Beatles, The Animals i The Rolling Stones. Już po legendarnych koncertach Mann wchodził na tzw. wydrę do hotelu i starał się zabierać muzyków na spotkania ze spragnioną idoli młodzieżą.
"Kiedyś zorganizowaliśmy taką prywatną zabawę z Animalsami, których udało nam się po koncercie zabrać z hotelu. Nie licząc tych Angoli, było na niej może z 15 osób. A po latach to chyba z 500 osób się przyznaje, że tam było. I oczywiście wszystko doskonale pamiętają", wspominał niedawno Mann.
Dzięki tym doświadczeniom pokochał i radio, i piosenki. Nic więc dziwnego, że po fiasku, którym w jego przypadku były studia ekonomiczne - z których był dwukrotnie wyrzucany - poszedł na anglistykę. Ten kierunek okazał się strzałem w dziesiątkę. Stamtąd Mann trafił do radia, ale zabrał się też za pisanie piosenek dla artystów takich jak Zbigniew Wodecki czy Anna Jantar.
Solo i w duecie
Barwna osobowość przydała się i w telewizji, choć jak podkreśla sam Mann, w czasach jego młodości praca na Woronicza nie miała takiego prestiżu, jak praca w radio. Na małym ekranie Wojciech sprawdzał się i indywidualnie, w "Szansie na sukces" czy "Dużych dzieciach", ale to programy w duecie z Krzysztofem Materną (68) - "MdM" i "Za chwilę dalszy ciąg programu" - zapewniły mu status legendy. Poznali się w radiu - Krzysztof przyszedł na dyżur Wojciecha, był chętny do pracy. Szybko się zaprzyjaźnili i co ciekawe, ponoć nigdy się nie pokłócili. Dziś już niestety nie występują razem. Wojciech wciąż prowadzi "Manniaka po ciemku" i "W tonacji Trójki" w tej kultowej stacji.
Katarzyna Jaraczewska