Reklama

Sąsiedzi za bardzo życzliwi

Pani będzie tu teraz przychodzić? - kobieta, która otwarła mi drzwi, była wyraźnie zaskoczona. Na jej twarzy widać było jeszcze niechęć...

- Tak, codziennie na kilka godzin - odparłam, starając się wejść do środka, ale kobieta zagradzała mi drogę.

- A po co? - nie dawała za wygraną.

- Przecież pani Marii niczego nie brakuje, ja codziennie coś ugotuję, posprzątam, nawet ciasto na niedzielę upiekę, takie z jabłkami, jak ona lubi...

- Pozwoli mi pani wreszcie wejść?! - zapytałam zniecierpliwiona. - Jestem pielęgniarką i opiekunką społeczną. Pani Maria potrzebuje fachowej opieki.

- Ale to naprawdę niepotrzebne, jak trzeba, to bańki potrafię postawić - zrezygnowana kobieta przesunęła się na bok, robiąc mi przejście.

Reklama

Długim, mrocznym korytarzem, zastawionym jakimiś starymi szafami i komodami, dotarłam pod oszklone drzwi. Były szeroko otwarte, więc od razu zobaczyłam sędziwą staruszkę siedzącą w głębokim, pluszowym fotelu. Poznałam ją bez problemu. Widziałam ją w kilku filmach, które namiętnie oglądali moi rodzice. Uśmiechnęła się do mnie życzliwie, robiąc dłonią zachęcający do wejścia gest.

- Cieszę się, że pani znalazła czas i przyjęła to zlecenie, moja lekarka bardzo panią chwaliła - powiedziała, uśmiechając się.

- Dziękuję - odparłam ciepło. - To moja praca i staram się dobrze ją wykonywać. Będę przychodzić rano i po południu, zrobimy masaż, poćwiczymy trochę, jak będzie się pani czuć na siłach.

- Czy pani jest ze mnie niezadowolona? Przecież tak bardzo staramy się oboje z mężem, żeby miała pani w nas oparcie, pomagamy we wszystkim - odezwała się kobieta, która otworzyła mi drzwi. Mimo złości widocznej na twarzy, mówiła do pani Marii łagodnie, jak do dziecka.

- Ależ skąd, co też pani mówi, moja kochana - staruszka potrząsnęła głową. - Ja jestem wam bardzo wdzięczna i doceniam to, co dla mnie robicie, ale pani doktor zaleciła mi rehabilitację i zapisała zastrzyki... Dlatego siostra będzie teraz do mnie przychodziła. A to jest właśnie pani Wandzia, moja sąsiadka o ścianę, bardzo mi pomaga... - zwróciła się w moją stronę, wskazując na kobietę. - Co ja bym bez niej zrobiła - westchnęła ciężko.

- Myślę, że obie bardzo się tu przydamy - popatrzyłam ugodowo na kobietę. - Ja będę robić swoje, a pani to wszystko, co dotychczas, nawet to ciasto z jabłkami. Ja do pieczenia mam dwie lewe ręce - zażartowałam.

Pani Wanda, jakby trochę udobruchana, pożegnała się i wyszła. A ja zajęłam się swoją podopieczną. Między nami zaczęła się nawiązywać nić porozumienia.

- Piękne miałam życie, pani Ewuniu - tak co dzień zaczynała swe zwierzenia staruszka. Przewijały się w nich opowieści o przygodach w dalekich krajach, o sukcesach na deskach teatrów, romansach, zawiedzionych przyjaźniach i miłościach. Wciągały mnie te opowieści, bo pani Maria umiała mówić.

Dziwiłam się tylko, że nigdy nie wspomniała o rodzinie. A przecież taka piękna kobieta, inteligentna i mądra, musiała mieć jakiegoś męża, może dzieci. Nie pytałam jednak o nic, nie miałam odwagi.

Mogłam wywołać jakieś zadrażnione wspomnienie, rozdrapać starą bliznę w sercu staruszki... Korciło mnie, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o bliskich mojej podopiecznej. Postanowiłam w końcu wziąć na spytki panią Wandę.

- Ja tam nic nie wiem, żeby kogoś miała - stanowczo pokręciła głową pani Wanda. - Nigdy tu nikt nie przychodził...

- A telefony albo listy? - dociekałam dalej. - Nikt nie dzwoni z życzeniami, nie przysyła kartek świątecznych?

- Przy mnie nikt nie dzwonił. A listy to tylko z banku przychodzą albo z ubezpieczalni. Ona chyba nikogo nie ma.

- Ma tylko nas - nieoczekiwanie w drzwiach pojawił się mąż sąsiadki. Musiał chyba słyszeć naszą rozmowę.

Dałam spokój moim dociekaniom. I sprawa rodziny utknęła w martwym punkcie. Aż do któregoś ranka, kiedy to zastałam panią Marię zapłakaną i roztrzęsioną.

- Co się stało? - podbiegłam do niej.

- Zmarł sąsiad z trzeciego piętra, tak nagle, na serce - pochlipywała żałośnie.

- Widziałam, że przyjechali jego synowie.

Milczałam, nie bardzo wiedząc, co mam powiedzieć w takiej sytuacji.

- A ja? Co ze mną? - spytała nagle pełnym bólu głosem. - Komu ja to wszystko zostawię, to mieszkanie, meble, obrazy... - zatoczyła ręką szeroki łuk.

Poczułam, jak mocniej zabiło mi serce. Tak, teraz był dobry moment, aby zapytać ją o bliskich.

- Jak to komu? - spytałam. - Przecież ma pani chyba jakąś rodzinę...

Pani Maria milczała, a potem spojrzała na mnie z takim bólem w oczach, że pożałowałam swojego pytania.

- Mam córkę - wyszeptała ledwie słyszalnie. - Ale ona nie chce mnie znać - znowu po jej pomarszczonych, bladych policzkach spływały łzy. - Jeszcze w czasie wojny wyszłam za mąż, mieliśmy córeczkę - po raz pierwszy mówiła o swej rodzinie. - Mąż kozę kupił i na kozim mleku, rozcieńczonym wodą z roztajanego śniegu, bo studnia zamarzła, wychowała się moja Elżbietka...

Bałam się poruszyć, żeby nie spłoszyć pani Marii. Ale ona nagle zamilkła, jej twarz znowu zrobiła się stara, poszarzała...

- I co było dalej? - spytałam cicho.

- Wojna się skończyła, zaczęłam pracować w teatrze prowincjonalnym, ładnie śpiewałam... - znowu zaczęła mówić.

- A potem przyjechał reżyser, ze stolicy i zaproponował mi pracę. Mówił że mam talent, a u nas nie przelewało się wtedy, więc wyjechałam... - zamilkła na moment. - No i zaczęłam robić karierę - dopiero teraz uśmiechnęła się leciutko. - Musiałam wybierać, rodzina albo praca, te ciągłe wyjazdy... Potem to już wciąż żyłam na walizkach... Zostawiłam rodzinę, chociaż nie zdawałam sobie z tego sprawy... Mąż rozwiódł się ze mną, ograniczył mi prawa rodzicielskie... Niewiele mnie to wtedy obchodziło - pokręciła głową z rozpaczą. - Jak ja mogłam, jak mogłam być tak okrutna dla własnego dziecka, jak mogłam Elżunię zostawić?! - znowu się rozpłakała. - A teraz to ona nie chce mnie znać - powiedziała nagle. - Napisałam do niej kilka lat temu, na stary adres, w tym miasteczku... Ale nigdy mi nie odpisała. Chyba wciąż żyje i mieszka tam... Inaczej przecież by ten mój list wrócił do mnie, wysłałam go poleconym...

- Może trzeba było tam pojechać? - rzuciłam nieopatrznie.

- Nie miałam na tyle siły ani odwagi - kobieta znowu zaszlochała. - Myślałam o tym, żeby się z nią spotkać, ale bałam się spojrzeć własnemu dziecku w twarz...

- Zawsze jest przecież na to czas - powiedziałam ostrożnie.

- Teraz już jest za późno - pokręciła głową. - Ona nie chce mnie znać, gdyby było inaczej, odpisałaby mi przecież na tamten list, potem też jeszcze do niej pisałam. Ona się mnie wyrzekła, tak jak kiedyś ja jej, nie potrzebuje mnie... Już na wszystko jest za późno - wyszeptała. Wtuliła twarz w poduszkę i zasnęła.

Postanowiłam, że coś muszę zrobić: znaleźć adres, nazwisko córki. Jeszcze raz zapytałam panią Wandę, czy wie coś o niej.

- Jaka córka? - prawie krzyknęła.

- Jakby miała córkę, to przecież zatroszczyłaby się o matkę na stare lata, zadbała, a nie zostawiła na pastwę losu! - wciąż mówiła podniesionym głosem.

Postanowiłam więc wyciągnąć od pani Marii jakieś informacje. W delikatny sposób wypytałam ją o wszystko, o to miasteczko, o ulicę, opisała mi nawet piętrowy domek, w którym wtedy mieszkała. Zdecydowałam, że tam pojadę.

Z łatwością odnalazłam ulicę, przy której mieszkała niegdyś pani Maria. Wiele się zmieniło od tamtych powojennych lat. Na miejscu piętrowego domku stała duża willa z ukwieconymi balkonami w spadzistym dachu. Nie zastanawiając się, nacisnęłam na guziczek dzwonka. Po chwili na ganku ukazała się starsza kobieta.

- Pani do kogo? - spytała, podchodząc do furtki. Gdy stanęła naprzeciw mnie, dostrzegłam jej oczy, takie same jak oczy pani Marii... I ten uśmiech...

Wyjaśniłam jej, kogo szukam.

- Ale dlaczego pani tu przyjechała? - spytała trochę zdziwiona. - Przecież moja matka nie chce utrzymywać ze mną i moją rodziną żadnych kontaktów.

- To nieprawda - teraz z kolei ja byłam zdumiona. - Wiem, że napisała do pani i nie dostała żadnej odpowiedzi.

- Ja też napisałam kilka listów do niej i nie dostałam ani słowa odpowiedzi. Więc nie rozumiem, o co pani chodzi.

- Pani matka sądzi tak samo, że to pani nie odpisała jej nigdy. Coś jest z tymi listami, gdzieś przecież muszą być...

- No właśnie - Elżbieta przytaknęła mi.

- Ja mam tylko ten jeden, sprzed kilku lat. Przecież to niemożliwe, żeby wszystkie zaginęły na poczcie...

- Na poczcie z pewnością nie - znowu coś zaczęło mi świtać. - Ale mam pomysł. Bardzo panią proszę, niech pani napisze jeszcze raz do matki. I koniecznie proszę wysłać poleconym. Proszę go wysłać w poniedziałek rano.

Elżbieta zgodziła się. Zaprosiła mnie do siebie. I zaczęła pytać o matkę, o to, jak teraz żyje. Długo rozmawiałyśmy.

A ja w środę czatowałam na listonosza, ale tego dnia nic nie miał dla staruszki. Na klatce schodowej spotkałam jednak panią Wandę, która też na niego czekała.

- Niestety, dzisiaj nic nie ma - listonosz przejrzał trzymane w ręce listy. - Ani dla państwa, ani dla pani Marii.

Ale nazajutrz przyszedł list polecony od Elżbiety. Zdążyłam zaprosić doręczyciela do mieszkania staruszki, zanim w drzwiach pojawiła się sąsiadka.

- Dzisiaj pani Maria sama odbierze swoją pocztę - uśmiechnęłam się do niej miło, chociaż diabli mnie brali. - A listem od jedynej córki bardzo się ucieszy.

- Jak to: od córki? - to pani Wanda była zdenerwowana. Weszła za nami do mieszkania Marii. Nie odpowiedziałam jej ani słowem. W milczeniu patrzyłam, jak pani Maria drżącą dłonią podpisuje odbiór, a potem niezdarnie rozrywa kopertę. Czytając list, cała się trzęsła.

- To od Elżuni, pisze że wysłała mi kilka listów... - spojrzała na mnie bezradnie.

- To gdzie one są?

- Trzeba o to chyba zapytać panią Wandę - wskazałam na sąsiadkę, która wciąż jeszcze stała w pokoju. Z wypiekami na twarzy, gniewnie zaciskała usta.

- A tak, pewnie! Znalazła się córeczka po latach... - wybuchła nagle. - A kto opiekował się panią przez ten cały czas, kto latał po lekarstwa, gotował, sprzątał?! - już zupełnie nie panowała nad sobą. - A teraz to mieszkanie i to wszystko dostanie się tamtej! A należy się mnie, tylko mnie, za opiekę! - krzyczała, nie zważając na to, że w pokoju pojawił się jej mąż.

- Niech pan zabierze stąd żonę, zanim wezwę policję - powiedziałam stanowczo. - Jak mogliście... - wciąż trudno było mi uwierzyć w to, co zrobili.

Długo uspokajałam panią Marię. Ale za każdym razem, gdy już mi się to udało, zaczynała płakać na nowo.

- Co za niegodziwi ludzie - kręciła swą siwą głową. - A przecież zostawiłam im w testamencie sporą sumę...

- No to teraz proszę się już naprawdę uspokoić, bo nie zdąży pani zmienić tego testamentu - zażartowałam i wtedy staruszka uśmiechnęła się przez łzy.

- Elżunia podała mi numer telefonu, żeby zadzwonić do niej. Napisała, że do mnie przyjedzie... Jeżeli tego chcę... Pani Ewo, jak ja bym mogła nie chcieć...

- No to dzwonimy - podałam jej telefon.

Wyszłam z pokoju. Chciałam, aby została sama z córką. Przez oszklone drzwi słyszałam jednak jej głos, nabrzmiały od wzruszenia, drżący, ale szczęśliwy... Usłyszałam w nim tęsknotę tych wszystkich lat, miłość do dziecka...

Elżbieta zabrała matkę do siebie. Pani Maria dostała w prezencie od losu rodzinę: wnuki i prawnuki, domowe ognisko, które ogrzeje jej ostatnie dni.

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy