Le Corbusier: Droga na szczyt

Początek XX wieku był erą maszyn - samochodów, lokomotyw, samolotów i masowej produkcji w fabrykach - więc najbardziej podstawowa potrzeba życiowa, to znaczy mieszkanie w domach i miastach, wymagała takiej samej modernizacji. Wytworny przybysz o zaczesanych do tyłu włosach i okrągłych okularach w czarnych oprawkach przywiózł ze sobą nowy sposób życia. Wtedy Charles-Édouard Jeanneret-Gris przeobraził się w słynnego architekta Le Corbusiera i wdał w romans z równie znaną Josephine Baker.

Le Corbusier w 1935 roku, fot. Courtesy Everett Collection
Le Corbusier w 1935 roku, fot. Courtesy Everett CollectionEast News

Przeczytaj fragment książki Anthony’ego Flinta "Le Corbusier. Architekt jutra":

Potrafił przyglądać się godzinami jej piersi wolno unoszącej się i opadającej tak samo jak wielki okręt na falach Atlantyku. Za bulajem kołysał się czarny ocean. Wyruszyli z Rio de Janeiro w długą podróż powrotną do Francji, umoszczeni w świeżej pościeli kabiny pierwszej klasy na pokładzie Lutetii. Na statku sunącym ku równikowi czas stał się sprawą względną. Był rok 1929. Złote lata dwudzieste miały się zakończyć kryzysem giełdowym, ale brutalna rzeczywistość została za drzwiami eleganckich salonów na pokładzie. Gdy tak siedział wsparty na łokciu, patrząc na Josephine Baker, którą wiele dni wcześniej poznał w Buenos Aires, ledwie mógł uwierzyć we własne szczęście. W Rio sączyli caipirinhę i przechadzali się po plaży Ipanema, a Josephine była taka śliczna, że rysował jej portrety kredkami, które przywiózł sobie do pracy. Na pokładzie wzięli udział w eleganckim balu maskowym. On przebrał się za hinduskiego żołnierza w turbanie z chustki w kropki, a ona za porcelanową lalkę. "Co za szkoda, że jest pan architektem, monsieur Le Corbusier" - powiedziała. "Byłby pan fantastycznym partnerem".

Rysował szeregi budynków mieszkalnych na otwartej przestrzeni, skąpanych w słońcu i powietrzu, otoczonych miejscami do rekreacji i ciągami komunikacyjnymi

Uśmiechnął się, bo wiedział, że ich światy wcale nie są aż tak odległe. Jak doskonale zdawała sobie sprawę jego towarzyszka, nie był zwyczajnym kreślarzem.

Na jego wykłady przychodziły tłumy

W Ameryce Południowej powitano go z równymi honorami jak ją samą: przybysza z Paryża, wyróżniającego się w szytym na miarę garniturze z poszetką i muszką. Na jego wykłady na całym kontynencie przychodziły tłumy tych, którzy pragnęli posłuchać radykalnych nowych teorii na temat architektury i urbanistyki. Le Corbusier przełamywał schematy, jeśli chodzi o wznoszenie budynków i całych miast - tak samo jak Pablo Picasso w dziedzinie malarstwa i Ernest Hemingway w powieściopisarstwie - kreśląc gładkie, białe budowle o nowoczesnych liniach, jakich nie widziano nigdy wcześniej, rezygnując z drewna, cegły i kamienia na rzecz betonu, zastępując klatki schodowe kręconymi schodami i rampami, opasując fasady długimi ciągami okien w ciemnych framugach i sadząc ogrody na tarasach na dachu.

W jego architekturze wszystko było inne. Swoje budynki osadzał na solidnych, ale eleganckich betonowych słupach zwanych pilotis, zostawiając pod nimi wolną przestrzeń dla samochodów, dzięki czemu budowle wydawały się unosić w powietrzu. A jego formuła była powtarzalna: funkcjonalne domy mieszkalne wznoszone tanimi metodami, czy to trzypiętrowe kamienice, czy też wieżowce w otoczeniu zieleni, połączone szerokimi trasami szybkiego ruchu, a w przyszłości obsługiwane przez samoloty i helikoptery. Początek XX wieku był erą maszyn - samochodów, lokomotyw, samolotów i masowej produkcji w fabrykach - więc najbardziej podstawowa potrzeba życiowa, to znaczy mieszkanie w domach i miastach, wymagała takiej samej modernizacji. Wytworny przybysz o zaczesanych do tyłu włosach i okrągłych okularach w czarnych oprawkach przywiózł ze sobą nowy sposób życia.

Naprawdę nazywał się Charles-Édouard Jeanneret-Gris

"Miasto promieniste" w Marsylii - budynek zaprojektowany przez Le Corbusiera, fot. Roger Viollet
"Miasto promieniste" w Marsylii - budynek zaprojektowany przez Le Corbusiera, fot. Roger ViolletEast News

Stworzenie Le Corbusiera - nie tylko człowieka, ale też instytucji - wymagało niemałych zabiegów marketingowych. Przyjął ten pseudonim w 1920 roku, porzucając prawdziwe nazwisko: Charles-Édouard Jeanneret-Gris. Tego rodzaju przydomki były popularne wśród członków bohemy i artystów w Paryżu tamtego okresu, a dla niego ten akt miał szczególną symbolikę. Choć pseudonim nawiązywał po części do nazwiska jego pradziadka - monsieur Lecorbesiera z Brukseli - a także do nazwiska osiemnastowiecznej aktorki francuskiej Adrienne Lecouvreur, która dawniej mieszkała w paryskiej kamienicy, gdzie wynajmował mieszkanie, przybranie takiego miana było dla niego sygnałem zerwania z przeszłością, z tradycjami burżuazyjnymi, na rzecz nowoczesności. Ale był to także jeden z elementów budowania własnej marki.

Słynny architekt miał już na zawsze odróżniać się od wszystkich innych innowatorów w dziedzinie projektowania, w tym od swojego amerykańskiego rywala Franka Lloyda Wrighta. Przydomek nasuwał też na myśl le corbeau, czyli kruka, mistycznego ptaka z tradycji celtyckiej, wybitnie inteligentnego łowcę i padlinożercę. Le Corbusier zaczął rysować siebie jako lśniącego czarnego ptaka, który zerka w dół z gałęzi trzymanej mocno pazurami i ocenia krajobraz, gotów puścić się w akrobatyczny lot.

Wszyscy w Paryżu, zarówno zamożni klienci, jak i przedstawiciele bohemy, wiedzieli, gdzie szukać nowych pomysłów w projektowaniu: pod numerem 35 na rue de Sèvres, w gwarnej pracowni obok domu towarowego Le Bon Marché. Zamiast w garażu, start-up Le Corbusiera mieścił się na pierwszym piętrze niczym się niewyróżniającego budynku w szóstej dzielnicy. Był to właściwie długi korytarz z ustawionymi jeden za drugim stołami kreślarskimi i czarnymi regulowanymi lampami oraz dokumentami i planami, które wisiały na ścianach i wyrastały z podłogi w postaci pęków rulonów niczym jakieś zwariowane zarośla. Co rano zjawiali się tam praktykanci, którzy pragnęli pracować z mistrzem i wizjonerem, u boku jego wspólników i podobnie myślących innowatorów: jego kuzyna Pierre’a Jeannereta oraz projektantki mebli Charlotte Perriand. Wydawało się, że co miesiąc powstawał tam nowy projekt budynku, nowy sposób organizowania życia: miejsca do mieszkania, do prowadzenia interesów, sprawowania władzy, miejsca rekreacji i kultury.

W owym atelier rodziły się wszelkiego rodzaju wynalazki: samochód, który mógłby być wczesną wersją volkswagena garbusa, meble z rurek aluminiowych, czarnej skóry i nakrapianej skóry końskiej, a nawet w pewnym momencie kolekcja odzieży damskiej: zestaw złożony z bluzki z wycięciem w serek, plisowanej spódnicy i wygodnych sandałów, który został przedstawiony "Harper’s Bazaar", najważniejszemu amerykańskiemu pismu o modzie. Wieczorami kreślarze świętowali sukcesy winem i szampanem w bistrach Dzielnicy Łacińskiej, a rankiem, kiedy już ich mistrz skończył gimnastykę, mecz koszykówki albo sesję malowania, czemu miał zwyczaj poświęcać poranki przez całe życie, znów zbierali się w pracowni, żeby wrócić do szkiców i zacząć wszystko od nowa.

Czas na Amerykę Łacińską

A teraz, ku jego ogromnej satysfakcji, o wszystkich tych nowych ekscytujących ideach mieli się dowiedzieć ludzie z Ameryki Łacińskiej, po drugiej stronie świata. Owa podróż była jednym z wielu wyjazdów zagranicznych ambasadora nowego ładu. Szybko rozrastające się miasta Argentyny i Brazylii potrzebowały jego pomocy, by stać się lepiej zorganizowanymi, czystszymi, bardziej uporządkowanymi miejscami do życia. Le Corbusier miał plan. W wypełnionych po brzegi salach wykładowych szkicował nowe miasta węglem na brązowym papierze gazetowym, nigdy nie korzystając z notatek, tworząc swoje wizje na gorąco. Rysował szeregi budynków mieszkalnych na otwartej przestrzeni, skąpanych w słońcu i powietrzu, otoczonych miejscami do rekreacji i ciągami komunikacyjnymi, przedstawiając to wszystko jako absolutnie naturalną ewolucję.

By zademonstrować, że miasta nie mogą zastygać w czasie, rysował katedrę Notre Dame i wieżę Eiffla, a potem swoje wieżowce w parku; postęp, który mimo szacunku dla przeszłości, nie może w niej utkwić, choćby dlatego, że miasta przyszłości musiały być przygotowane na stałe powiększanie się populacji. Ale podczas gdy on przedstawiał swoje kolejne manifesty, krytycy i autorytety akademickie stawiali opór temu wszystkiemu. Odrzucenie konwencji i proponowanie nowych form uważali za oburzające, co jedynie czyniło z Le Corbusiera kogoś jeszcze bardziej ekscytującego, prawdziwego rebelianta. Argentyńczycy i Brazylijczycy czuli, że są częścią większego procesu - że dano im klucz do przyszłości. Podążając ku niej, mogli nawet pominąć takie etapy, jak Paryż i Nowy Jork.

W 1929 roku dwudziestotrzyletnia Baker była nie tyle śpiewaczką i tancerką, ile zjawiskiem.

Jeden z jego szkiców narysowanych z perspektywy kogoś, kto z morza spogląda na brzeg, przedstawia zestaw trzech budynków mieszkalnych w Rio de Janeiro, żółtych i otoczonych różowawą mgiełką, jakby jaśniejących obietnicą świetlanej przyszłości. To była zachwycająca wizja, a Le Corbusier upajał się rolą mesjasza. "Prorok nowej architektury" - głosił slogan reklamujący hiszpański przekład książki, którą wydał w Europie kilka lat wcześniej, Vers une architecture (W stronę architektury), zachwalanej jako "biblia idealnego mieszkania".

W dostojnym wnętrzu Jockey Clubu w Buenos Aires goście szeptem opowiadali sobie o słynnym architekcie z Paryża. Na ulicy bywał proszony o autografy. Pewnego wieczoru w barze jakaś grupa zafundowała mu tyle piw, ciągle wznosząc toasty na jego cześć, że stracił rachubę - na szczęście w końcu go wypuścili. Dni wypełniały mu wykłady na uniwersytetach, spotkania z przedstawicielami władz i lunche z członkami bogatej elity, na przykład Victorią Ocampo, późniejszą wydawczynią pisma literackiego "Sur", publikującego takich pisarzy, jak Jorge Luis Borges. Le Corbusier uważał Ocampo za silną osobowość, obdarzoną wyjątkowo dobrym gustem; ona w zamian pomagała mu w organizacji jego wykładów. Podczas gdy wizje urbanistyczne przemawiały do szerokiej publiczności, możni i bogaci pragnęli czegoś bardziej samolubnego. Chcieli prywatnych willi, które byłyby arcydziełem nowoczesnej architektury.

Więcej, niż kolejny wielbiciel

Josephine Baker w 1932 roku
Josephine Baker w 1932 rokuEast News

Nie minęło wiele czasu, a zapragnęła tego również Josephine Baker, tak jak on mieszkająca w Paryżu. Od czasu, kiedy przedstawił się jej po jednym z występów w Buenos Aires, było jasne, że jest kimś więcej niż tylko kolejnym wielbicielem pragnącym spotkać ją za kulisami. Była oczarowana i zaciekawiona. Po kilku dniach od ich pierwszego spotkania poprosiła go, by zaprojektował dla niej dom na Rive Droite, w pobliżu Montmartre’u i Folies Bergère, lokalu, dzięki któremu stała się sławna.

On z kolei doceniał utalentowaną artystkę, która tak samo jak on objeżdżała świat, wzbudzając zachwyt i ekscytację. W 1929 roku dwudziestotrzyletnia Baker była nie tyle śpiewaczką i tancerką, ile zjawiskiem. La Femme Sauvage, czarna Wenus, tańczyła shimmy odziana skąpo w różowe pióra flamingów w Théâtre des Champs Élysées albo w spódniczce z bananów w Casino de Paris. Urodzona w St. Louis artystka mieszanego pochodzenia stanowiła niebywale egzotyczny widok, gdy z wężem owiniętym wokół szyi świergotała na scenie albo gdy przechadzała się po Champs Élysées z oswojonym gepardem o imieniu Chiquita. Jej niezwykły image - fryzura z loczkiem przyklejonym do czoła, złote paznokcie, suknie od najlepszych projektantów, jej karmelowa skóra, która wywołała na Lazurowym Wybrzeżu szaleństwo na punkcie opalenizny, a nawet jej amerykański akcent - budził fascynację we Francji i na całym świecie. Wnosiła ze sobą coś nowego, co podnosiło ludzi z miejsc i dawało im poczucie uczestnictwa w czymś niezwykłym.

Nie mogę dać ci nic prócz miłości

Zrządzeniem losu płynęli na pokładzie tego samego statku Giulio Cesare z Buenos Aires do São Paulo, on w białych spodniach i butach, marynarce i z muszką, ona w białej spódnicy i bluzce, w toczku ozdobionym kwiatkiem. Architekt i śpiewaczka jazzowa byli sobie coraz bliżsi. "Nie mogę dać ci nic prócz miłości" - śpiewała Baker podczas występu w wówczas drugim co do wielkości mieście Brazylii. Mimo otaczającej ją sławy wydawała się Le Corbusierowi zupełnie naturalna, skromna, pozbawiona próżności. On wydawał jej się nieodparcie pociągający i zabawny. Kiedy spotkali się ponownie w Rio, więź między nimi została zadzierzgnięta na dobre.

Rysował ją więc śpiącą jak dziecko pod ciepłym kocem, a także przed Głową Cukru w Rio, ubraną w spódniczkę do kolan, u boku mężczyzny w fedorze - którym był on sam. Oboje, unosząc głowy, wpatrywali się z nadzieją w horyzont. (...)

Co na to narzeczona

Yvonne Gallis pracowała jako sprzedawczyni i modelka w domu mody, gdzie Le Corbusier pokazywał niektóre swoje dzieła. Była niemal równa mu wzrostem, bujna i ponętna, z mocnym makijażem, wypisz wymaluj Cyganka z Monako. Natychmiast poczuli wzajemne przyciąganie. Nie mogła mu dorównać intelektem i podzielała tylko nieliczne z jego zainteresowań. Po ślubie zabroniła dyskusji na temat architektury w domu i podczas proszonych przyjęć. Kiedy zaczęli się spotykać, rozmawiali o innych sprawach, pili wino i jeździli na pikniki na wieś. Była elegancka i egzotyczna, nosiła obcisłe spódnice, kapelusze w kształcie hełmu, koła w uszach i robiła legendarnie pikantne aioli. Lubił jej upodobanie do kawałów. Pewnego razu skłoniła jednego z ich gości, dostojnika kościelnego, żeby usiadł na poduszce wydającej nieprzystojne odgłosy. Inni goście na próżno próbowali zanurzyć łyżki w zupie - okazało się, że talerze zostały przykryte cienką, niewidoczną powłoką z plastiku - albo dostawali sztuczne kostki cukru, które nie chciały się rozpuścić w kawie, albo też w pojemniku na musztardę odkrywali miniaturowego fallusa. Regularnie pytała gości - nieważne, czy chodziło o kolegę architekta, czy o posłańca - "Widziałeś ją?". Zapytana, jaką "ją", odpowiadała "Mon cul [moją dupę]".

"I’m a little blackbird looking for a bluebird" - śpiewała Josephine dla swojego architekta

Choć czasem zachowuje się niczym rozbrykane dziecko albo jak "płochliwa gazela", pisał do matki, "dzięki niej nasze przedsięwzięcia stają się łatwiejsze". W Dampierre-en-Yvelines pod Paryżem wzięli skromny ślub, na którym byli ich przyjaciele, i planowali miesiąc miodowy w Szwajcarii, ale Yvonne nie dostała na czas paszportu, więc nowożeńcy swoje pierwsze święta Bożego Narodzenia spędzili osobno. W przyszłości mieli się często rozstawać. On chyba równie dużo czasu spędzał na pisaniu listów do niej, jak u jej boku, wśród dziecinnych wyrazów czułości zapewniając o swoim powrocie. Ona była jego drogą "Vonvon", a on jej "Doudou". Odkładała na pamiątkę koperty ze znaczkami z dalekich krajów i wracała do domowych zajęć - szyła pościel i suknie na wspólne wyjścia, robiła marynaty, eksperymentowała z makijażem i fryzurami. Paliła też papierosy i sączyła pastis - mętny, mocny trunek o aromacie anyżku, popularny na południu Francji po tym, jak zakazano absyntu - zaczynając coraz wcześniej w ciągu dnia.

Czekała, aż wróci na pokładzie Lutetii. Wtedy jeszcze nie byli małżeństwem. Ale jego flirt z Josephine Baker miał być tylko jedną z wielu kolejnych miłostek; będzie zdradzał Yvonne przez cały okres trwania ich związku. Le Corbusier żył chwilą i potrafił znakomicie rozdzielać różne sprawy. Śpiewaczka jazzowa miała jeszcze bardziej ekspansywne podejście. Jej partner Pepito Abatino, sycylijski kamieniarz podający się za hrabiego, który pełnił funkcję jej impresaria, znajdował się na pokładzie tego samego statku. Le Corbusier nawet go poznał. Najwyraźniej wszyscy rozumieli, że Baker zawsze będzie chodzić własną drogą, sypiać z mężczyznami i kobietami, kiedy uzna to za stosowne.

Podczas gdy transatlantyk przecinał wzburzone fale oceanu, pasażerowie schodzili się w określonych godzinach na koktajle i steki podawane na wykrochmalonych białych obrusach, po czym na powrót znikali w prywatnych kajutach. "I’m a little blackbird looking for a bluebird" - śpiewała Josephine dla swojego architekta, brzdąkając na ukulele.

Należało się cieszyć tą chwilą - bo i ona miała wkrótce przeminąć. Le Corbusier boleśnie zdawał sobie sprawę z upływu czasu, tak jakby sekundniki zegarków kieszonkowych z La Chaux-de-Fonds tykały głośno w jego głowie. Tyle miał do zrobienia: musiał szukać nowych zleceń, rysować nowe projekty. Wciąż myślał o tym, jak mógłby zapewnić ludzkości lepsze miejsca do życia. Sam statek był dla niego inspiracją; ze wszystkimi swoimi udogodnieniami zorganizowanymi tak funkcjonalnie przypominał wielki budynek mieszkalny na wodzie. A gdyby udało się wznieść taki transatlantyk na lądzie?

Le Corbusier. Architekt jutra
Le Corbusier. Architekt jutramateriały prasowe

Anthony Flint. Le Corbusier. Architekt jutra. Przełożyła Dominika Cieśla-Szymańska. Wydawnictwo WAB. Premiera: marzec 2017. Skróty i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Przepis na mazurka z kajmakiemInteria Kulinaria
INTERIA.PL/materiały prasowe
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas