Reklama

Wolność? Brama się otwiera i wychodzimy

Wyszła kolejna koleżanka, za nią następna. Nie wracają, nie słychać strzałów. No, to po kolei zaczęłyśmy wychodzić. Rzeczywiście pusto. Nie ma esesmanów, wieże puste - wspomina wyzwolenie obozu koncentracyjnego Neustadt-Glewe Zofia Posmysz. Więźniarka Auschwitz, Ravensbrueck i Neustadt-Glewe przeżyła eksperymenty medyczne i marsz śmierci - jest jednym z ostatnich żyjących autorytetów pamiętających koszmar obozu. - Zamiast uciekać jak najdalej od obozu, potulnie doń wróciłyśmy.

Przeczytaj fragment wywiadu rzeki z Zofią Posmysz "Królestwo za mgłą":

Michał Wójcik: Jak wygląda wolność? 

Zofia Posmysz: - Normalnie, brama się otwiera i wychodzimy. 

Tak wygląda na filmie. A jak było naprawdę?

- Rano 2 maja w obozie Neustadt-Glewe obudził nas brak gongu na apel. Właśnie nie gong, ale cisza. Obudziła nas absolutna cisza. Coś niewiarygodnego. W obozie jest tak, że gdy dzieje się coś niecodziennego, odbiegającego od rutyny - budzi to niepokój. Człowiek myśli - jakieś nowe zagrożenie. A tu cisza. Pojawił się strach.

Reklama

- Koleżanka z dolnej koi podeszła do drzwi i wychyliła się z baraku. Po chwili mówi, że nie ma esesmanów. Nikt jej nie uwierzył. Wychyliła się przez próg i stwierdziła, że koło Blockführerstube też nikogo, a przecież tam zawsze kręcili się esesmani z oddziału wartowniczego. Wyszła. Nie było jej kilka chwil. Gdy wróciła, oznajmiła drżącym głosem: Nikogo nie ma na lagrze. To już nas poderwało. Wyszła kolejna koleżanka, za nią następna. Nie wracają, nie słychać strzałów. No, to po kolei zaczęłyśmy wychodzić. Rzeczywiście pusto. Nie ma esesmanów, wieże puste. Nie wiem, czy któraś pobiegła do kuchni. Co do mnie, pomknęłam w kierunku bramy. Za mną kilka innych.

- To był instynkt. Nie ma straży, to trzeba biec do wyjścia. Dobiegłyśmy. Brama była zamknięta, zaczęłyśmy napierać. Nic. Nie ustępuje. Po jakimś czasie, gdy te nasze próby wyważenia bramy na nic się zdały, te bardziej roztropne zainteresowały się kuchnią, bo przecież nie ma śniadaniowego picia, nie ma chleba. Tymczasem magazyn też jest zamknięty. Stoję w grupie koło bramy. I nagle zjawiają się dwie ciężarówki. Niemieckie. Okazuje się, że to jakiś transport więźniów. Kierowcy w niemieckich mundurach patrzą, że obóz opanowany przez więźniów, nie wiedzą, co robić. Widząc to, więźniowie wyskoczyli z paki, zaczęli wyważać bramę. Otworzyli ją. Jesteśmy wolne!

- Wyległyśmy na zewnątrz. Na to wielkie, od miesięcy nieczynne lotnisko. Gdy podwoje tej bramy się rozchyliły, puściłyśmy się pędem na to pole. Jak barany na pastwisko! I w pewnym momencie któraś przystanęła. Ludzie, przecież nie mamy chleba! Że trzeba otworzyć magazyn. Włamać się. Wie pan, wiele lat po wojnie przeczytałam Ericha Fromma "Ucieczkę od wolności". I ta sytuacja mi się skojarzyła. Zamiast uciekać jak najdalej od obozu, potulnie doń wróciłyśmy. Po chleb. Wszystkie.

Strach przed wolnością? Czy przed głodem? 

Raczej nieumiejętność skorzystania z wolności. Co ciekawe, przez te wiele lat za drutami, mimo zakazów, które same sobie narzucałyśmy, każda z nas myślała, jakie będą pierwsze kroki na wolności. Aż tu nagle dzieje się. Brama otwarta, Niemców nie ma, psy nie szczekają, nikt nie bije, nie strzela - i co? Co robić? Nie wiadomo. 

To jedno z pierwszych pani spostrzeżeń zanotowanych w tomie "Do wolności, do śmierci, do życia". To zdumienie wolnością. Więźniarki - gdy okazało się, że już są wolne, często po wielu latach za drutami - pierwsze, co poczuły, to strach: "Co teraz? Kto im da chleb, kto rozleje do misek zupę?".

- W każdym razie gdy dopadłam magazynu, już tam niewiele było. Niektóre ruszyły do miasta szukać pożywienia. Ja zostałam. Tymczasem przyjechały jeepy. Małe, czteroosobowe, amerykańskie. Wybuchła euforia. Na to czekałyśmy, tyle lat! Rzucałyśmy się sobie na szyję, niektóre płakały z radości. Amerykańscy chłopcy patrzyli na to zadziwieni i wzruszeni. Pewnie czuli się jak aniołowie przynoszący Dobrą Nowinę. Jeden z nich zaczął wyjaśniać, że przekroczyli linię demarkacyjną między strefami amerykańską i radziecką.

- Pamiętam, że Jadzia z Brzeska została zaproszona na przejażdżkę po lotnisku. Jeden z tych Amerykanów mówił po polsku, zapowiedział, że za godzinę wrócą z transportem żywności. I rzeczywiście przyjechali. Potem kilka kobiet zmarło z przejedzenia. Grupa z mojej sztuby dwa dni później przeniosła się do budynku SS. Tu nas odwiedziła, ale już nie amerykańska, lecz radziecka armia. To chyba było 5 maja.

Z tego, co pani opisała, upojenie wolnością trwało dwa i pół dnia. Bo potem pojawił się strach. Paraliżujący strach przed pijanymi żołnierzami Armii Czerwonej, wyzwolicielami, którzy nie przepuścili żadnej napotkanej kobiecie. 

- Tak było. 

Cofnijmy się jednak w czasie, bo zrobiliśmy duży skok. Wróćmy do Birkenau. Koniec pani udręki w tym obozie nastąpił w styczniu 1945 roku.

- 17 stycznia. 

Ewakuacja Auschwitz-Birkenau zaczęła się dosłownie w ostatniej chwili. Nazajutrz w obozie byli już czerwonoarmiści. 

- Po rannym apelu kapo nam oznajmiła, że jeszcze tego samego dnia wieczorem zacznie się ewakuacja. Że mamy się przygotować do drogi. Ubranie, buty we własnym zakresie. Wtedy każda z nas ruszyła do magazynu odzieży. Brałyśmy, co kto mógł. Co podleci. Swetry, spódnice... Dyscyplina pękła zupełnie! To pamiętam, dlatego mogłam tak swobodnie porozmawiać z Główką. Wieczorem odbył się apel i po apelu w drogę. Ale niektóre kobiety nie mogły, zostały na rewirze. Inne mogły, ale zaczęły symulować. Zostały, dlatego potem szybciej trafiły do domu. Jeszcze inne się bały, że te przygotowania do drogi to tak naprawdę zacieranie śladów, że wszystkie zostaniemy zlikwidowane.

- Do mnie z kolei doszły plotki, że raczej zamordowane zostaną te, które zostaną. Tak aby Armia Czerwona nikogo nie zastała, żeby nie było świadków. Komory gazowe już nie działały, ale przecież były inne możliwości. Ogólnie, panowało zamieszanie, choć nie panika. Ruszyłyśmy koło siódmej wieczorem. Długa kolumna, po cztery czy pięć w jednym szeregu. 

Marsz Śmierci. Z obozów Auschwitz I i Auschwitz II-Birkenau wyruszyło około pięćdziesięciu sześciu tysięcy osób. Aż piętnaście tysięcy więźniów tego marszu nie przeżyło.

- Ja tej skali, tego ogromu nie ogarniałam. Wyruszyłyśmy w ciemnościach, choć strażnicy mieli latarki. Ale one specjalnego światła nie dawały. Kilka moich znajomych zaryzykowało: koleżanka z Wadowic miała niedaleko, uciekła. Udało się jej. Strażnik co dziesięć metrów, może dlatego. Gdy doszłyśmy do Pszczyny, nad naszymi głowami pokazały się radzieckie samoloty. Leżałyśmy przy pałacowym murze. Pamiętam, że bałyśmy się, aby piloci nie pomylili naszej kolumny więźniów z kolumną wojska. I żeby nam bomb nie zrzucili na głowy. Było potwornie zimno, osiemnaście stopni mrozu. Doszłyśmy do jakiejś stodoły, ale jak i kto rozdzielał miejsca do spania dla tych tysięcy osób - nie wiem. Skąd my wiedziałyśmy, że idziemy do Ravensbrück - też nie mam pojęcia. Ja w każdym razie liczyłam na to, że Armia Czerwona zajdzie nam drogę i nigdzie nie dojdziemy. Taka była nadzieja.

- Ale tak się nie stało. Po trzech dniach doszłyśmy do stacji Wodzisław, wówczas Leslau. Załadowali nas do pociągu, na wagony otwarte. Bez dachu. Towarowe. Dojechałyśmy w ten sposób do Ravensbrück. Nie wszystkie dojechały żywe, różnie było. Ale na pewnej stacji po drodze, na terenie Niemiec, doszło do charakterystycznego zdarzenia. Jedna z dziewcząt zaczęła krzyczeć: Wody, wody, wody! Miałyśmy wielkie pragnienie, choć mróz był niemiłosierny. Byłam blisko krawędzi platformy. Zobaczyłam niemieckiego kolejarza. Podszedł do naszego strażnika i krzyknął: "Dajcie im pić!". Ten mu coś odburknął, że wody nie ma i nie będzie. Kolejarz jeszcze bardziej się zdenerwował: "Mordujecie ludzi, a cały naród będzie za to odpowiadał!". To było zdumiewające, ale i budujące. Pewnie przemawiał przez niego strach, jednak być może też obudziło się w nim sumienie. 

Lepiej późno niż wcale.

- I to zadziałało. Strażnik przyniósł nam wiadro. Kto chciał, to się napił. Do Ravensbrück dojechałyśmy już za dnia. Ale ja wtedy obozu nie zobaczyłam. Od razu zapędzono nas pod celtę.

Celtę?

- Wielki cyrkowy namiot, taką wręcz halę pod dachem. Na tysiąc albo i więcej kobiet. Była jakaś posadzka, jakieś sienniki, zostałyśmy tam do końca. Do tej hali to się nawet strażnicy już nie zapędzali. Cóż, warunki raczej nie sprzyjały odwiedzinom. Z kolei nam nie wolno było zbliżać się do baraków. Choć po jakimś czasie nawiązałyśmy kontakt z więźniarkami i poszłam "z wizytą". Baraki jak baraki, ale pewna różnica była. W każdym były ubikacje. Co za komfort! - pomyślałam.

Kilka lat temu ukazały się wspomnienia byłej niemieckiej więźniarki Ravensbrück Anji Lundholm. O tyle dla nas cenne, że dotyczą okresu, w którym pani znalazła się w tym obozie. Lundholm napisała, że ostatnie miesiące przed końcem wojny były najgorsze. Panował strach nie do opisania, więźniarki były przekonane, że strażnicy obozowi, zacierając ślady zbrodni, wymordują je ostatniego dnia. Poza tym do końca była żelazna dyscyplina, a strażniczki były bezwzględne i okrutne. 

- Pamiętam, że panował tam potworny głód. Auschwitz w porównaniu z Ravensbrück to był piknik. Do dziś zachodzę w głowę, po co oni nas tam przywieźli. Ledwo, ledwo mogli wykarmić tamte więźniarki, nakarmić tamtejsze obozy. To po co jeszcze nas tam przygnali? Czy chcieli, abyśmy jeszcze pracowały na rzecz przemysłu zbrojeniowego? Czy może nie chcieli, abyśmy były żywymi dowodami w sprawie zbrodni wojennych? Nie mam pojęcia. Bo w Ravensbrück siedziałyśmy tylko w tym namiocie i nic więcej. No, może dwa, trzy razy wyprowadzono nas, abyśmy coś posprzątały. Bez sensu!

- Ta nieszczęsna ewakuacja przedłużyła nasze cierpienia o pół roku! Choć w samym obozie byłyśmy tylko trzy tygodnie. Za mało, aby kogokolwiek stamtąd bliżej poznać.  Na przykład nie poznałam ani jednej więźniarki z grupy "królików z Ravensbrück". Dopiero po wojnie w Warszawie. I wie pan co? Nie mogłyśmy znaleźć wspólnego języka. Niektóre, ale tylko nieliczne, epatowały własnym cierpieniem, próbując przekonać, że Ravensbrück był gorszym obozem niż Auschwitz. Z drugiej strony, może nasze spotkania były za krótkie. Prawda jest taka, że tak jak my nie wiedziałyśmy, czym tak naprawdę był Ravensbrück, tak one nie wiedziały, czym był Auschwitz.

Ale to przecież Władysław Bartoszewski powiedział, że każdy z więźniów miał swój Auschwitz. Czyli - trawestując - cierpienie cierpieniu nierówne. To, co pani może się wydawać opresją stanu średniego, dla innego może być szczytem katuszy.

- To prawda. W Ravensbrück - dla mnie - największą opresją był głód, poza tym - było znośnie. 

Lundholm zwróciła uwagę na jeszcze jeden ciekawy problem. Zdemaskowała iluzję kobiety jako "lepszego człowieka" w sytuacji granicznej. "Normę wyznaczały nadgorliwie realizowane ‘męskie’ wzorce zachowań, a więc brutalność, bezgraniczna pogarda, bezkarność". Czy pani podziela to zdanie, że kobiety mogą być tak samo bezwzględne jak mężczyźni?

- Nigdy nie byłam więziona razem z mężczyznami. Nie umiem porównać. Ale tak, oczywiście, myślę, że kobiety nie różnią się tu od mężczyzn. Niemieckie kapo z komanda karnego w Budach mogły ścigać się w okrucieństwie z esesmanami mężczyznami. Jeśli chodzi o Ravensbrück, to okrucieństwa ze strony strażniczek nie odczuwałam. Zapamiętałam coś zupełnie innego. Samoloty. Bezkarnie latające samoloty alianckie. Tuż nad naszymi głowami. Obrona przeciwlotnicza już nie istniała.  A gdy trafiłam do obozu w Neustadt-Glewe, samoloty przelatywały nawet kilka razy dziennie. I to tak nisko, bardzo nisko, że chwiały się ściany naszych baraków. Uginały się wręcz. Tak drżało powietrze. Dach się zaraz zawali -  tak myślałam. Wstrząsające! Ale żadne bomby na obóz nie spadły. Myślę, że piloci wiedzieli, że to obóz, i dlatego do tragedii nie doszło. Choć esesmani ciągle nas straszyli, że alianci zbombardują obóz i nikt nie wyjdzie z tego żywy.

- W Ravensbrück byłam tylko trzy tygodnie. Potem, znowu pociągiem osobowym, historia lubi się powtarzać, zawieźli nas dalej, do Neustadt-Glewe. Byłe koszary niemieckiego lotnictwa. Drewniane baraki, w nich wygodne urządzenia sanitarne. Drugiego lub trzeciego dnia zjawił się jakiś podoficer i na apelu wybrał dwadzieścia kobiet. Chyba stałam w pierwszym szeregu, spytał mnie, czy znam niemiecki. Wybrał nas do pracy w magazynie kożuchów męskich, chyba dla lotników. Tuż za miastem. Musiałyśmy je pakować. Byłyśmy strasznie głodne, kuchnia była skąpa. Ale był spokój, siedziałam i pakowałam.

Udało się pani porozmawiać z jakimś "normalnym" Niemcem, cywilem?

- Tam nie, ale "normalny" okazał się ten podoficer, który mnie wybrał. Był skłonny do rozmów. Spytał, gdzie się nauczyłam niemieckiego. Gdzie studiowałam. Odpowiedziałam mu, że nie zdążyłam studiować. Okazało się, że jemu się wydawało, że studiowałam filozofię, nie wiem, skąd takie przypuszczenie. Ale był ludzki, spokojny. Powiedział mi, że przeniesiono go z obozu Dachau. Zawsze gdy wracałyśmy przez ulice miasteczka, kazał nam śpiewać. Gdy wyjaśniłam mu, że żadnej niemieckiej piosenki nie znamy, łaskawie zgodził się, abyśmy zaśpiewały coś polskiego. Co to było? Aha, już wiem... wariatki zupełne...

Chociaż każdy z nas jest młody,
Lecz go starym wilkiem zwą.
My, strażnicy wielkiej wody,
marynarze polscy są.

Morze, nasze morze,
wiernie ciebie będziem strzec.
Mamy rozkaz cię utrzymać
albo na dnie, na dnie twoim lec,
albo na dnie z honorem lec,
z honorem lec.

- Jemu się to bardzo spodobało, to była marszowa piosenka, raźniej się szło. I gdy drugi czy trzeci raz wracałyśmy, znowu kazał śpiewać. Gdy spytałam go, co mamy śpiewać, to on: "mosze, nasze mosze...". I kiedy szczeniaki, chłopcy może dwunastoletni, zaczęli pod naszym adresem wykrzykiwać jakieś obelgi, to ich pogonił, przepędził ich. 

Aż nadszedł maj 1945 roku.

- Wcześniej było bardzo dramatyczne bombardowanie wioski nieopodal, oddalonej o kilka kilometrów. Alianci zniszczyli  chyba jakieś zakłady. Nie wiem jakie, choć z obozu szły tam całe komanda odgruzowywać i sprzątać teren. Gdy zaczęły spadać bomby, ten Unterscharführer wypędził nas z baraków i kazał się kłaść wśród drzew. Okropnie bałam się tych samolotów. Modliłam się. Z kolei chyba w kwietniu zapytał mnie, wskazując na jedną z dziewczyn, czy ona jest Żydówką. Odpowiedziałam, że nie wiem, ale to raczej niemożliwe, bo ma winkiel polski. Przestraszyłam się, że może on chce jakieś śledztwo przeprowadzić. Powiedział, że ona ma polski winkiel, ale oczy żydowskie.

Co za kompetencja! Godna szmalcownika. 

- Może był po jakimś kursie nazistowskiej antropologii? W każdym razie dziewczyna wróciła do Polski cała i zdrowa. A on, tak mi się wydaje, pytał z ciekawości. Zainteresował go po prosto ostatni egzemplarz. Gatunek, którego już nie ma. Wyobraża pan sobie?!  Ale to nie koniec moich zdziwień. Któregoś dnia zapytał mnie, czy jestem głodna. Potwierdziłam. Zaprowadził mnie do domu naprzeciw naszego magazynu, gospodyni poczęstowała mnie zupą. Na talerzu. Bez pogardy! Coś niesamowitego. Widocznie była uprzedzona. Powołała się na Boga i powiedziała, że to wszystko, co się teraz dzieje, jest straszne. 

Była pani w pasiaku? 

- Nie, już w Birkenau więźniarki zatrudnione w komandzie wewnętrznym były zwolnione z obowiązku noszenia pasiaków. Nosiłyśmy cywilne ciuchy z pręgą na plecach. I w Neustadt-Glewe to samo. A wie pan, że ja mam kawałeczek mojego starego pasiaka? Odprułam go, gdy musiałyśmy je oddać. Na pamiątkę. 

Pamiątkę?

- Czułam, że to może być ważne. Że po wojnie to może być dowód, że byłam więźniem.

Nieprawdopodobne, że udało się pani go uratować. Mimo że była pani w trzech obozach. Wróćmy jeszcze do ostatnich chwil wojny. To fascynujące, jak zmieniał się stosunek niemieckiej ludności cywilnej do więźniów czy robotników przymusowych. Relacje z pierwszych lat mówią wręcz o nienawiści. Z kolei z tego, co pani mówi, wynika, że stosunek ten ulegał zmianie, ewoluował w stronę litości.

- Aż do oburzenia samych Niemców na Führera! Ale zanim porozmawiałam z cywilami niemieckimi, miałyśmy 5 maja pierwsze spotkanie z żołnierzami Armii Czerwonej. Mówię o tym, bo nagle odwróciły się role. Nasi wyzwoliciele stali się ciemiężcami, cywile niemieccy, ojcowie i matki katów z Birkenau - przyjmowali nas pod swój dach. Sami przerażeni naszym przerażeniem.

- Spotkanie z Sowietami to był szok.  Zanim wyruszyłyśmy do Polski, zatrzymałyśmy się w opuszczonym domu. Wieczorem złożyli nam wizytę dwaj sołdaci. Gruzin i Ukrainiec. Jeden grał na harmonii. Mieli wódkę i tuszonkę. Zagrali, jeden wziął mnie do tańca. Do walca, zresztą na melodię tych Modrych fal Dunaju. A potem on zatańczył jakiś porywający taniec solo: przyklękał, klepał się po kolanach, drobił na palcach jak baletnica. To była nasza pierwsza impreza na wolności. Zresztą przerwana przez doktor Perzanowską. Przekonała żołnierzy, że jesteśmy wymęczone, chore, nie nadajemy się na takie bale. I o dziwo, oni to uszanowali. Przyjechali następnego dnia, zostawili nam jedzenie, obiecali, że jeszcze przyjadą. Ale przyjechali inni. Byłyśmy zabarykadowane od środka. Oczywiście sforsowali tę barykadę. Nawet strzelali. Powstał tumult, bo zaczęli się dobierać do dziewczyn. Brutalnie, bez zahamowań. W końcu Lidia i Wanda, dwie koleżanki, zdecydowały się opić z nimi zwycięstwo. I od tego zmarły. 

Zatruły się bimbrem.

- Straszna śmierć. Na raty. Ale zanim umarły, nasi pobieditiele żądali nagrody za wyzwolenie. Straszne. Nie chcę o tym opowiadać. Ale gdy po latach czytałam opisy zachowania żołnierzy Armii Czerwonej w Niemczech, o tym, jak traktowali kobiety niemieckie, zupełnie mnie to nie dziwiło. Widziałam to na własne oczy.

Dla mnie szokujące było, że tak potwornie brutalnie traktowali więźniarki, ofiary nazistów. "Ubju suku! Ja gieroj! Ja pobieditiel!" 

- Napisałam "Do wolności, do śmierci, do życia" i nie szczędziłam tam opisów tych zachowań. I wie pan co? Wydawnictwo Czytelnik odmówiło mi wydania tej książki. Po 1989 roku! To był za mocny materiał, tak widocznie redaktorzy uznali. Wydałam w prywatnym wydawnictwie.

Szokująco brzmi także opis spotkania z niemiecką rodziną, gdzieś nad Odrą. Grupa byłych więźniarek zatrzymuje się w jakimś obejściu i tam cywile niemieccy dostrzegają na waszych przedramionach numery obozowe. Stemplowano ludzi jak zwierzęta? - z niedowierzaniem dopytują niemieccy bauerzy. Podobno szczerze ich to zgorszyło. O komorach gazowych oczywiście nie słyszeli.

- Nie słyszeli. Ich oburzenie, wydaje mi się, było prawdziwe. Nie słyszeli o technice masowej zagłady. 

Przecież chyba Niemcy korzystali z dóbr zagrabionych w obozach, z tysięcy ton ubrań. Nikt nie zadawał sobie pytań, skąd to? Do kogo to należało? Dziecięce buciki? 

- Jestem tak samo bezsilna wobec takich pytań jak pan. Nie umiem odpowiedzieć. Nie wiem. Ale pamiętam pewną rozmowę. To było jeszcze w Birkenau. To mógł być lipiec lub sierpień 1944 roku. Jako szrajberka magazynu chlebowego rozmawiałam z kierowcami ciężarówek, którzy przywozili  nam żywność. Te rozmowy zawsze wyglądały podobnie. Szoferzy pytali, kim jestem, za co siedzę, kim są moi rodzice.

- Tego dnia przyjechał esesman, którego trochę już znałam. To znaczy wcześniej z nim rozmawiałam. W mojej obecności nie krępował się mówić szczerze. Był chyba wtedy pijany. Zaczął z pasją w głosie: czy ja wiem, co on woził przedtem tym samochodem. Bo teraz przywiózł chleb, a co wiózł przedtem? Odpowiedziałam, że nie mam pojęcia. Że skąd mam wiedzieć. Wiozłem ludzi do krematorium! - prawie krzyknął. A potem miał całą tyradę: "Ja nie wiedziałem, co to jest Auschwitz! Jestem Bawarczykiem. I katolikiem" - zaakcentował. "Pojęcia nie miałem, co się tu dzieje! Przyszedłem do pracy pilnować więźniów, aby nie uciekali. A woziłem ludzi na śmierć!"  I powiedział, że na początku nie wiedział, co tu się wyprawia. A potem, że wojna się kończy, i jak myślę, co on będzie dalej robił? Słuchałam tych wynurzeń trochę zaskoczona. Nawet nie miałam czasu mu odpowiadać, inna sprawa, że on mnie nie słuchał, chciał się wygadać. I powiedział: "Teraz to ja będę miał ręce we krwi tych łajdaków! Po łokcie!". 

O esesmanach tak się wyraził? 

- Po łokcie we krwi! Tych, którzy go tu do Auschwitz wysłali. Taką obiecał zemstę. Na swoich szefach. To było szczere, tak mi się wydaje. Tak więc jeśli esesman tak mówił o swoich przełożonych, jeśli on się przyznał, że do pewnego czasu o niczym nie wiedział, to chyba rzeczywiście są Niemcy, cywile, którzy mogli nie mieć pojęcia o masowej eksterminacji.

W opowiadaniu "Do wolności, do śmierci, do życia" napisała pani, że gdy napotkanym po drodze ludziom opowiadałyście, skąd wracacie i kim jesteście, "w ich oczach malował się coraz większy popłoch". Co ciekawe, wasze wytatuowane numery stały się również przepustką do Polski.

- Opisuję rozmowę z przedstawicielką kolei na dworcu w Poznaniu, która miała nam wydać darmowe bilety na pociąg. Miała obiekcje, że mogłyśmy być szabrowniczkami. A gdy pokazałyśmy jej numery, powiedziała, że mogłyśmy je sobie same namalować. Zresztą nawet później, gdy latem nosiłam krótsze rękawy i ten numer był widoczny, ludzie pytali: "Co to jest?". Nie kojarzyli tego z obozem koncentracyjnym. "Dlaczego to pani sobie wymalowała? - usłyszałam kiedyś w pociągu". Odpowiedziałam, że to nie jest namalowane, tylko wykłute.

- Kiedyś nawet miałam dyskusję z pewną panią, która polemizowała ze mną, bo jej mama, też więźniarka obozu, numeru na przedramieniu nie miała. Tłumaczyłam, że tylko w Auschwitz tatuowano. A kilkanaście lat później jechaliśmy z mężem do Paryża i w pociągu dosiadła się do naszego przedziału para Niemców. To chyba było w Kolonii. Lato, krótki rękaw. Zauważyłam w pewnym momencie, że mój numer ich zaintrygował. Coś między sobą szeptali, w końcu mężczyzna zebrał się na odwagę i zapytał, co za numer sobie wytatuowałam: "Ist das der Telefonnummer?". Wykorzystałam to potem w "Wakacjach nad Adriatykiem". W pierwszym odruchu chciałam przytaknąć, ale domyślając się, że to nie jest z jego strony żart, tylko niewiedza, wyjaśniłam. Był wstrząśnięty. Bardzo gorąco mnie przeprosił. "Nie wiedzieliśmy, że takie rzeczy się działy!" - powiedział.

- Dziś już na moje 7566 nie zwracam uwagi. Zżyłam się z tym numerem, tak jakbym go miała od urodzenia. Kiedyś zauważyłam, że na pierwszej cyfrze, na siódemce, pojawił się mały pryszczyk. Pomyślałam, że numer sam zniknie. Ale tak się nie stało. Pryszcz zniknął, siódemka pozostała. Moje dwie koleżanki numery usunęły.

Zaraz po wojnie? 

- Później. Pamiętam, że jedna z nich mnie zapytała, dlaczego nie usunę swojego. "A po co?" - zapytałam. Była szczerze zdziwiona odpowiedzią. Z kolei mnie jej odpowiedź raczej rozśmieszyła. Bo - powiedziała - dlaczego ktoś ma wiedzieć, ile mam lat. "Po numerze poznają, ile ty masz lat?" - zapytałam. Teraz to nie, ale za dwadzieścia lat, gdy zaczną liczyć, to sobie uświadomią. Dalekowzroczna. 

Wasz powrót do Polski został okupiony ofiarami. To była gehenna. 

- A koleżankom nie byłoby lepiej siedzieć w domu, zamiast tłuc się po pociągach? - zagadnął nas w pociągu polski oficer. Z kolei żołnierze radzieccy w ogóle się nie krępowali. "Eto wsio nasze" - wskazywali za okno. "Wy toże nasze" - mówili. Ta ich bezceremonialna szczerość była porażająca, tak jak brak reakcji ze strony polskich oficerów.

- Gdy czerwonoarmiści nastawali na dziewczyny, polscy wojskowi odwracali głowy. A jeden nawet powiedział, zapamiętam to do końca życia: "Godziłyście się na Niemców, to co wam szkodzi raz jeszcze?". Marta, moja przyjaciółka, z którą byłam do końca, wtedy właśnie nie wytrzymała. Powiedziała mi, że ona tu nie zostanie. W tej nowej Polsce. Już wtedy podjęła decyzję.

Jak wyglądało pani pierwsze spotkanie z rodziną? 

- Pociąg, którym jechałam z Poznania, nie zatrzymywał się na przystanku Prokocim. Musiałam do domu dojść pieszo. Był późny wieczór. W domu cicho, spokojnie. Chyba weszłam bez pukania. Mama piekła na blasze placki, podpłomyki. Bez tłuszczu. Popatrzyła na mnie i cicho powiedziała: "Jak ty urosłaś". Brat się rozpłakał. "Co za szczęście" - mówił. Rozmawialiśmy, rozmawialiśmy, długo w noc.

- Potem dopiero się zastanawiałam nad tą jej reakcją. Przecież człowiek w wieku dwudziestu lat już nie rośnie. A ja ani nie urosłam, ani nie nabrałam ciała. Byłam chuda przecież. Jej się chyba tylko zdawało, że w ciągu tych dwóch i pół roku rozłąki ja się jakoś wyciągnęłam. Pamiętam jeszcze, że jadłam z nimi te placki, ale też chyba coś ze sobą przywiozłam. W każdym razie nie zjawiłam się w domu z pustymi rękoma. Rozmawialiśmy. 

Kiedy dowiedziała się pani o ojcu? 

- Mama jeszcze tego samego wieczoru powiedziała, że nie żyje, że zmarł. Dopiero następnego dnia opowiedzieli mi jego historię. W jaki sposób zginął. Mama z bratem żyli w biedzie. Mieli kozę, więc było mleko. Brat coś tam dorabiał i tak jakoś dociągnęli do wyzwolenia. Dowiedziałam się też, że ta wielka solidarność branżowa, kolejarska, to wszystko się rozleciało. Prysło. Etos zanikł.

- W czerwcu postanowiłam, że wyjadę z domu. Pomogła mi starsza siostra Janina. Od 1941 roku mieszkała już w Warszawie. Skontaktowałam się z nią, opowiedziałam, jaka jest sytuacja, i ona natychmiast napisała, żebym przyjeżdżała, bo Warszawa potrzebuje rąk do pracy, praca się znajdzie, a mieszkać mogę u niej. W Krakowie rzeczywiście z pracą było ciężko, miasto było przepełnione, ludzie wracali ze wschodu, ze strefy zagarniętej przez Sowietów. Było także wielu warszawiaków, którzy po powstaniu szukali w Krakowie dachu nad głową. Pojechałam.

- I rzeczywiście zostałam korektorką w "Głosie Ludu", opowiem o tym. Część pierwszej pensji wysłałam mamie. Pamiętam zresztą, że razem z pensją dostawałam w redakcji taki dodatek, pięciokilogramową paczkę z Unry*. Postanowiłam jej nie rozpakowywać, tylko zawieźć mamie. Pociąg jechał całą noc. Udało mi się ją dowieźć. Tam były konserwy, oleje, kasze. Biedna mama trzymała te dobra w ręku i powiedziała: Teraz ty jesteś naszym ojcem. Rozpłakałam się, ale tak już zostało. Pomagałam mamie i bratu w utrzymaniu. Tak jak wcześniej ojciec. 

Zamieszkała pani w Warszawie. Pamięta pani pierwsze wrażenie, jakie zrobiły na pani miasto, ruiny? 

- To dziwne, co powiem, ale ten kikut miasta, te góry cegieł zawalające ulice - nie przeraziły mnie. Przed dworcem złapałam rikszę. Pojechałam na ulicę Polną, róg Oleandrów, do siostry. Po drodze ruiny i ruiny, w których, o dziwo, poczułam się jakby u siebie. Lepiej niż w sytym i dostatnio wyglądającym Krakowie. Potem to jakoś sobie racjonalizowałam, że moja psychika była jak ta Warszawa, w ruinie. Bo pamiętam, że jeszcze w Krakowie, przed wyjazdem do stolicy, spotkałam koleżankę z obozu, Krysię, córkę zegarmistrza i jubilera. Zaprosiła mnie do domu. Weszłam do mieszkania i z wrażenia aż przysiadłam. Te bibeloty, obrazy, książki, wszystko nietknięte wojną. Kraków stał piękny i nienaruszony. A Warszawa musiała dopiero rodzić się na nowo.

- Poczułam się tutaj jak u siebie. Zamieszkałam u siostry i jej męża Mariana. W małym mieszkaniu, pokój z kuchnią i służbówką. Przemieszkałam tam trzy lata. Miałam blisko do gimnazjum, też na Polnej. Dobrze się u nich czułam. Moja siostra też swoje przeżyła. Bo razem z mężem i małym synem powstanie przeżyli w mieście. Podczas jednego z bombardowań, gdy byli w piwnicy, kamienica runęła. Chłopiec po tym szoku przestał mówić. Odzyskał mowę po latach. A potem, po powstaniu, gdy ludność była ewakuowana, trafili do Pruszkowa. Janina uprosiła strażnika przy bramie obozu, żeby ich puścił. I proszę sobie wyobrazić, że ten strażnik okazał się Ślązakiem, dobrym człowiekiem. Przeszmuglował ich, wyszli z tłumu i pojechali do Krakowa. Do Warszawy wrócili w styczniu, odnaleźli własne mieszkanie nietknięte. 

Jak wyglądały te pierwsze miesiące w stolicy? 

- Zawsze kiedy jest mowa o urokach młodości, stwierdzam, że ja ich nie doznałam. Właściwie nie miałam młodości. Praca w gazecie, korekta - co druga noc do trzeciej nad ranem. O siódmej pobudka i na ósmą do szkoły, codziennie. Dużo czytałam. Od razu dobrą literaturę. Nadrabiałam zaległości. No i zaczęłam chodzić do Związku Byłych Więźniów Politycznych. Choć tu, muszę się przyznać, zrozumiałam, że te obozowe przeżycia może interesują nas, członków, a już niekoniecznie innych, zwykłych ludzi, a także że my, więźniowie, też nie bardzo umiemy słuchać się nawzajem. Nasze przeżycia są moim zdaniem nie do opisania. Zostałam pisarką tematyki obozowej, tak to się mówi, ale mam wrażenie, że nie udało mi się zbliżyć do... nie wiem... prawdy.

Wie pani, że dziś po raz pierwszy zobaczyłem pani obozowy numer? 

- Ale nie zapytał mnie pan, w jakich okolicznościach mi ten numer wytatuowano. 

Jakoś...

- To była Żydówka. Oczywiście więźniarka, przydzielono ją do tej pracy, bo widocznie umiała to robić. Był koniec 1942 roku. Moje zdziesiątkowane komando wróciło z Bud. Stałyśmy w kolejce, to się odbywało jak na taśmie w fabryce. Usiadłam naprzeciwko, położyłam rękę na stole. Miałam wtedy zwykły pasiak, długi rękaw. Poprosiła, abym go odsunęła. Podniosłam go na przepisową wysokość. Do połowy przedramienia. Niemcy chcieli mieć te numery dość nisko, aby po odchyleniu rękawa od razu były widoczne. Ona na to: "Wyżej".  Przesunęłam rękaw prawie do łokcia. I widzę, że zaczyna tatuować dość wysoko. Raczej nieprzepisowo. Pytam: "Dlaczego?". A ona uśmiechnęła się i szeptem: "W lecie przecież nosi się krótkie rękawy, więc dlatego". Pamiętam, że się zdziwiłam. Krótkie rękawy? Sukienka? Wolność? Jej uśmiech napawał otuchą, nadzieją. Pamiętam go do dziś, siedemdziesiąt lat później.

Fragment wywiadu rzeki Michała Wójcika z Zofią Posmysz "Królestwo za mgłą". Wydawnictwo Znak. Premiera: 1 lutego 2017 r.

 


INTERIA/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy