Reklama

Niebezpieczne związki

Czyli jak kochać, żeby nie stracić siebie.

Jak ja się cieszę, że mam rodzinę! Że jest przy mnie John, mała Pola i kot Zulek, co niedługo wraca do domu z letnich wakacji na wsi. Jak ja się cieszę, że jestem "zajęta", a nie "wolna". Że nie czekają mnie już żadne ryzykowne przygody ani niebezpieczne związki. To cud, że starczyło mi serca, wiary i siły, by dotrzeć tu, gdzie dziś jestem. Mogłam przecież zgubić się gdzieś po drodze i nigdy nie trafić do domu...

Jestem ekspertem od fatalnych zauroczeń. Specjalistką od przypadków beznadziejnych i popapranych relacji. Moje życie intymne mogłoby stanowić całkiem wiarygodne studium "samounicestwienia w wyniku niewłaściwej gospodarki uczuciami". Ile ja zmarnowałam czasu, ile przehulałam energii, ile miłości przegrałam w Kasynie Płonnych Nadziei! Bo graczem byłam namiętnym, za każdym razem stawiającym wszystko na jedną kartę. Wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi. Chyba sam diabeł wiódł mnie na pokuszenie. Aż stałam się bezwolną ofiarą hazardu. Nałogowcem mocnych wrażeń.

Reklama

Właściwie nie ma się czym chwalić. Skłonność do całkowitego zatracania siebie w kochaniu nie jest żadnym powodem do dumy. I chociaż nadal jestem idealistką wyznającą romantyczną zasadę, że miłość prawdziwa jest zawsze ślepa i wolna od oczekiwań, z doświadczenia wiem jak zgubne mogą być tego konsekwencje. Jeśli zamierzasz układać swe życie według baśniowych scenariuszy, musisz mieć dużo szczęścia, by twój film zakończył się happy endem. W realnym świecie zdarza się to niezwykle rzadko.

Przez długi czas myślałam, że to przypadłość artystów. Nadwrażliwi, naiwni, sentymentalni - wikłają się w toksyczne układy całkiem mimo woli, działając pod wpływem impulsu, z pominięciem wstępnej, niezwykle ważnej dla budowania związku, fazy rozpoznawczej. Silna fascynacja odurza i usypia czujność. Będąc pod jej wpływem łatwo dać się zwieść pozorom i przeoczyć pierwsze poważne sygnały ostrzegawcze. Potem jest już za późno. Potem człowiek już kocha. I zaczyna się powolny proces jego znikania...

"Co się z nią dzieje?" - zamartwiają się przyjaciele. "Przepadła jak kamień w wodę" - komentują znajomi z pracy. "Pani Anito, kiedy nowa płyta?" - dopytują się dziennikarze. "Pracuję nad nią. Już wkrótce" - kłamię bardziej dla siebie niż dla nich. A co mam powiedzieć, że straciłam rezon? Że mylą mi się dni tygodnia, że spędzam długie godziny wpatrując się martwym wzrokiem w jeden punkt za oknem? Że całym sensem egzystencji stało się dla mnie czekanie? Czekanie może być zajęciem bardzo absorbującym. Zwłaszcza gdy czekasz już tylko na cud, że jakoś to się ułoży.

Był taki czas w moim życiu, kiedy autentycznie nie potrafiłam sobie wyobrazić, że jeszcze kiedykolwiek stanę na scenie, że jeszcze zaśpiewam, że napiszę jakąś piosenkę. Czułam się nieatrakcyjna fizycznie i mentalnie upośledzona. Całe przedpołudnia obmyślałam co ugotuję na obiad, a po obiedzie zaczynał się już wieczór, czyli właściwa pora na otwarcie butelki wina i snucie desperackich fantazji na temat wspólnej przyszłości z kimś, komu wcale na niej nie zależało.

To zadziwiające ile zakochana kobieta (lub mężczyzna) jest w stanie złożyć w ofierze na ołtarzu chorej miłości. Najpierw poświęcasz swój czas, potem całą energię. Ale to nie wystarcza. W końcu więc definitywnie rezygnujesz z siebie, grzebiesz własne ambicje, zdecydowanym ruchem ręki obcinasz sobie skrzydła - wszystko po to, by zadowolić osobę, której ciągle mało. Bo chce cię mieć na wyłączność, bez konieczności dzielenia się tobą ze światem. Paradoksalnie starasz się jeszcze bardziej i popadasz w co raz większą frustrację.

Biorę gazetę i czytam o kolejnej ofierze. Ile to już lat minęło odkąd Whitney Houston wydała album? Trudno policzyć. Zakochała się dawno temu w pewnym facecie i zniknęła. Taki głos, taka osobowość! Dzisiaj jest tylko cieniem dawnej siebie. Dzisiaj ukrywa pod makijażem sińce i inne ślady poronionej namiętności. Uzależniona od narkotyków, alkoholu i komiksowych złudzeń, stara się przekonać nas i siebie, że dobrze jej się wiedzie. Że znalazła, czego szukała. Dobrze jej i błogo. Aż żal serce ściska...

Nie trzeba jednak sięgać "gwiazd". Wystarczy rozejrzeć się dokoła. Rozmawiam z mamą, słyszę o jej koleżankach. Mam ciocie, zwykłe kobiety z małego miasta. Ich historie mnie paraliżują. Nie ma w nich ni krztyny kolorytu ani zadęcia z pierwszych stron gazet. Żyją sobie po cichu, nikomu nie świecąc w oczy, dźwigając swój krzyż pokornie i w poczuciu obowiązku. Mąż pije i bije. Nie pozwala się malować, ani odzywać w towarzystwie. Zmusza do posłuszeństwa i lojalności. Godzą się, bo kochają. Ale co to za kochanie???

Dziś wiem, że główna zasada współżycia (jakie piękne słowo!) to wzajemne poszanowanie. swoich różnic, swoich wyobrażeń i szeroko pojętych potrzeb. Jeśli nie możesz BYĆ SOBĄ w związku z drugim człowiekiem, to znak, że trafiłeś kulą w płot, nie inaczej! Uciekaj, póki to jeszcze możliwe. Na dobrą sprawę nikogo nie obchodzą twoje losy. Jeśli chcesz, możesz sobie zniknąć i nigdy nie powrócić. Żadna to strata dla świata. Ale czy jesteś gotów przegrać własne życie? Czy na pewno warto?

Piszę sobie to wszystko w czasie, kiedy Polusia śpi smacznym snem w pokoju obok, a John pracuje nad piosenkami, wyekspediowany czasowo do mieszkania własnej teściowej - czyli mojej mamy - w celu pozyskania odrobiny świętego spokoju. Jak widać wszyscy coś knujemy, każde na własne konto i nikt tu nikomu nie przeszkadza. Kochani internauci! A idźcie Wy w cholerę robić swoje i bądźcie pozdrowieni! Jeśli ktoś swojego robić nie może, to niech się zastanowi: czy dobrze kocha? To takie ważne pytanie...

Anita Lipnicka

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: niebezpieczeństwo | john
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy