Reklama

Badania, które cię nie ominą

Skoro już jesteśmy przy lekarzu i ciąży, to pogadajmy chwilę o badaniach. Niemal co miesiąc będziesz musiała stawiać się do kontroli na morfologię i badanie moczu. I dobrze, bo to bardzo uspokaja.

Z całej listy rutynowych badań najbardziej niepokojąca jest zazwyczaj toksoplazmoza. Jeśli okaże się, że nie masz przeciwciał, będziesz musiała przez całą ciążę ze wzmożoną uwagą podchodzić do kwestii mycia warzyw i generalnie jedzenia mogącego mieć styczność z glebą, po której chodzą zwierzęta zostawiające bakterie.

Na początku będzie to pewnie lekko stresujące, ale szybko przyzwyczaisz się do mycia rąk po każdym dotknięciu warzyw, owoców, mięsa i jajek. Kolejne bardzo nieprzyjemne badanie to oczywiście słynny test obciążenia glukozą robiony ok. 25-30 tygodnia. Generalnie polega on na tym, że ze skierowaniem od ginekologa i z glukozą w proszku kupioną w aptece trzeba się udać do przychodni. Potem jest pobieranie krwi i picie tego słodkiego świństwa.

Reklama

Podobno cytryna pomaga. Oczywiście nie leżąc na dnie torebki, ale zjedzona po wypiciu tego paskudztwa lub dodana do glukozy. Ja o możliwości ratowania się cytryną dowiedziałam się dopiero po badaniu i dzielę się tą informacją z każdą ciężarną szykującą się na glukozę. Też próbowałam się jakoś przygotować, więc zasiadłam przed komputerem i buszowałam na forach.

Rada: Przed wyjściem z domu wrzuć do torebki cytrynę i weź kogoś, na kim będziesz się mogła w razie czego uwiesić i cierpieć katusze. Żołądek, nieprzyzwyczajony do takiej dawki słodyczy, aż fi ka koziołki, a tobie jest po prostu niedobrze.

Na którymś przeczytałam, że najgorsze jest samo picie, bo to strasznie słodkie, fuj! Przygotowałam się więc psychicznie na to fuj!, ale jakoś nie nastąpiło. W moim przypadku wypić dało się bez problemu, tyle że już kilka minut potem zapragnęło wrócić do świata, po czym oblał mnie zimny pot, kręciło mi się w głowie i miałam wrażenie, że zaraz zemdleję.

Wszystko to akurat przy okienku kasy w przychodni. Zawisłam na nim niczym zawodowy człowiek nietoperz, z głową w dół, a panie pielęgniarki pozwoliły mi tak wisieć, znając widocznie podobne przypadki. Pomogło. Nie tyle samo wiszenie, ile ostrzeżenie pielęgniarki inkasującej ode mnie należność za te rozkosze: "Jeśli pani zwymiotuje, to trzeba będzie jeszcze raz wypić roztwór glukozy i wszystko się zacznie od nowa".

Więc całą sobą zwalczyłam odruch wymiotny. Gdy już odczepiłam pazury od parapetu okienka, zapragnęłam wyjść, przejść się, zaczerpnąć powietrza. Kiedy jakoś udało mi się dowlec do drzwi i położyć rękę na klamce, ta sama czujna pielęgniarka uprzedziła, że lepiej daleko nie chodzić, bo jak spalę glukozę, to badanie będzie niemiarodajne (czyli trzeba będzie je powtórzyć). Zatem pozostało mi siedzieć na kamieniu przez przychodnią i wzbudzać litość we wchodzących. W końcu znudziło mi się to siedzenie i postanowiłam przenieść się ze swym cierpieniem do poczekalni. To nie był dobry pomysł ze względu na duchotę, jaka tam panowała.

Nie zdołałam nawet przeczytać dwóch akapitów o życiu królowej polskiego popu, jak nadeszła druga fala znanego mi już z wiszenia u lady zimnego potu, zawrotów głowy i uczucia, że za chwilę wypluję żołądek. Jedynym sensownym wyjściem z tej sytuacji okazało się siedzenie na zimnej, wyłożonej kafelkami podłodze poczekalni, co było moim starym, sprawdzonym patentem, od lat pomagającym mi w zmaganiach z chorobą lokomocyjną. Jako dziecko powstrzymywałam wymioty, kuląc się za siedzeniem samochodu.

Teraz kuliłam się przy krześle w poczekalni. Czułam się jak idiotka, ale było mi wszystko jedno. Kilku pacjentów zaoferowało mi pomoc, jednak pielęgniarki skutecznie ich uspokajały, a ja powoli dochodziłam do siebie. I tak minęła pierwsza godzina testu na obciążenie glukozą. Po ukłuciu w palec miałam do zagospodarowania kolejną godzinę, której za nic nie chciałam spędzić na podłodze w poczekalni.

Nie zważając na przestrogi pielęgniarek, postanowiłam zatem poczłapać wolnym, niespalającym glukozy krokiem do pobliskiego sklepu. Dodam jeszcze, że cała ta akcja, którą wy, mam nadzieję, przeżyjecie lepiej, będzie odbywać się na czczo. Największą nagrodą za przetrwanie tego testu stało się zatem pyszne, najpyszniejsze na świecie śniadanie, pochłonięte około południa. Bardzo miłym badaniem okazało się USG połówkowe, robione po dwudziestym tygodniu ciąży. Moja lekarka zaproponowała, by zrobić to na najlepszym dostępnym sprzęcie, czyli USG trójwymiarowym.

Do tego trzeba się zapisać do kogoś, kto takim sprzętem dysponuje.Znalazłam namiary na dobrego specjalistę i wraz z Markiem wybraliśmy się na wizytę. Dla niego było to chyba nieco większe przeżycie niż dla mnie, bo ja już trochę zdołałam zapoznać się z dzidziusiem na ekranie poprzez zwykłe USG, a on coś takiego widział po raz pierwszy. Lekarz, o którym fama głosiła, że jest opryskliwy, a właściwie oschły, rzeczywiście nie był zbyt wylewny, ale też nauczeni różnymi doświadczeniami z lekarzami, wylewności nie oczekiwaliśmy.

Przebadał mnie, a właściwie Zygotę Jankowską, bardzo dokładnie. Na tyle dokładnie, że Markowi zaczęły chodzić ciarki po plecach. Wcześniej był pewien, że wszystko będzie dobrze, jednak sam przyznał, że kiedy lekarz tak bacznie obserwował to ciałko w brzuchu, wystraszył się, że się czegoś doszuka. Ale się nie doszukał.

Za to właśnie wtedy dowiedzieliśmy się, że planowany Michał jest Karoliną. To dziwne uczucie poznać płeć nienarodzonego jeszcze dziecka. Można wtedy zacząć już konkretnie planować wybór imienia, ubranek, wnętrze wystroju pokoju dziecinnego itd. Marek bardzo metodycznie podszedł do wyboru imienia. Drogą eliminacji pozbywał się tych, które źle się nam kojarzyły.

Rada: Zdjęcia trójwymiarowe są naprawdę urocze. Widać wyraźnie buźkę dziecka i wszystkie części ciała. Warto nagrać sobie fi lm z tego badania. Jeśli jednak będą cię namawiać, byś je powtórzyła, nie daj się wkręcić w niepotrzebne wydatki. Bez wyraźnych przyczyn takie badanie pod koniec ciąży nie jest koniecznością. I bardzo niewiele na nim widać, bo dziecko jest już na tyle duże, że można zaobserwować tylko fragment nogi, ręki, udo itd.

Potem sięgnął do księgi imion, aż wreszcie do internetu, gdzie znalazł stronę z opisami znaczenia przeróżnych mian - od żywiołów, poprzez rodzaje energii, na totemie roślinnym i zwierzęcym kończąc. Padło na Karolinę, bo znamy jedną taką wariatkę i z taką właśnie zwariowaną córką chcielibyśmy mieć do czynienia. Odpadły typy: Zuzanna, Marta, Ewa, Krysia, Zosia i Jagoda.

Fragment książki "Jak przeżyć ciążę i pierwszy rok życia dziecka".

Autor: Anna Jankowska

Wydawnictwo BELLONA

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy