Robert Janowski: Dzisiaj już nie krzyczę

Jak bardzo zmienił się Robert Janowski od czasów „Metra”? Czy tęskni za tłumami fanek, które czekały na niego przed teatrem? To zdradza w rozmowie z SHOW, dzięki której odkrył też tajemnicę swojej obecnej żony...

Robert Janowski
Robert JanowskiMWMedia

Pana nowa książka "Muzyka mojego życia" składa się z wywiadów z muzykami. Gdyby pojechał pan na bezludną wyspę, czyją płytę zabrałby pan ze sobą?

Robert Janowski: - Jestem zwierzęciem stadnym i ciężko mi sobie w ogóle wyobrazić pobyt na bezludnej wyspie, ale gdyby był taki mus, to na pewno zabrałbym jakikolwiek album Ryszarda Rynkowskiego i piosenkę Jacka Cygana "Łatwopalni". Na samotne wieczory byłoby też coś jeszcze: "The Köln Concert" Keitha Jarreta. Nie jest jest to łatwa, efektowna muzyka. Gdy byłem nieco młodszy i nosiłem długie włosy, faktycznie, nie była to muzyka mojego życia. Ale w moim dowodzie pojawiła się już piątka z przodu, a wraz z nią przyszły trochę innego rodzaju refleksje. Już się tak nie buntuję, nie krzyczę. Potrzebuję więcej spokoju, również w muzyce. Chociaż ostatnio byłem na koncercie AC/DC, więc może nie jest ze mną jeszcze tak źle? Kiedy potrzeba, to słucham mocnego rocka w zaciszu swojego samochodu. To mi pomaga. Kiedyś jednak robiłem to częściej.

Rozmawiał pan z wieloma artystami. Niektórzy z nich, jak np. Grzegorz Skawiński, skończyli 60 lat i ciągle noszą skórę, mają też tatuaże. Nie jest to już odrobinę śmieszne?

- Jeśli dobrze się z tym czują, to OK. Nawet jeżeli to jest do południa skóra, a po szesnastej "garniak" (lub odwrotnie), nic mi do tego. Scena czasem wymaga przebrania. Trzeba zrobić show, publiczność to kocha. Poza tym artyści często stają się więźniami własnego wizerunku, w którym funkcjonują od lat i do którego przyzwyczaili swoich fanów.

Jan Borysewicz nie tylko ma młodzieżowy wizerunek. On chyba nadal żyje, jakby miał 20 lat.

- Akurat Janek ma zupełnie gdzieś swój wizerunek. On urodził się z duszą rockandrollowca i mam nadzieję, że przejdzie do historii nie jako ten, który się awanturował, tylko jako świetny gitarzysta i autor świetnych piosenek. Janek żyje pełnią życia od wielu lat, wciąż w taki sam sposób. Można powiedzieć, że akurat on nie dzieli dnia na "do i po szesnastej". Zupełnie innym typem jest np. wspomniany wyżej Ryszard Rynkowski - stonowany, rodzinny, nosi żonę na rękach i ma małego synka Rysia.

A pan ma takie życie "po szesnastej"?

- Podobne jak to przed szesnastą, ale chyba nie myśli pan, że wracam do domu, śpiewam i jeszcze każę odgadywać rodzinie, jaka to melodia? (śmiech) Mówię o swoim wizerunku na scenie i poza nią. Naprawdę niewiele się różnią. Oprócz wykonywania pracy w telewizji i w radiu, koncertuję. Bardzo często gram recitale i uwielbiam to. Lubię kameralne spotkania w niewielkim gronie osób. Dzisiaj to jest dla mnie sens bycia artystą. To również sprawdzian umiejętności, budowania nastroju, przekazu. Mogę być sobą. Nie muszę się przebierać.

Słyszał pan, że Janusz Józefowicz przygotowuje kinową wersję "Metra"?

- Nawet nie wiedziałem, że taki projekt powstaje. Świetny pomysł, jeśli to prawda oczywiście. Ciekawe, czy znajdzie się miejsce dla "starej" obsady?

Słyszałem, że może tam nie być miejsca nawet dla Edyty Górniak...

- Szkoda. Może chociaż zagrają Kasia Groniec, Michał Milowicz, Wojtek Dmochowski albo Basia Melzer - sporo zdolnych ludzi wyszło przecież z "Metra"!

W pana przypadku byłby to powrót do aktorstwa. A przecież przed laty odszedł pan z popularnego serialu "Na dobre i na złe".

- Żaden powrót, raczej wielka przyjemność zagrać po latach w czymś, co stało się kultowe. A serial? Cóż... Czasem trzeba podjąć jakąś decyzję i dopiero po latach okazuje się, czy była ona słuszna. Ja nie żałuję, chociaż są chwile, kiedy trochę tęsknię za aktorstwem. Ale mam pracę, którą lubię, która daje mi, oprócz satysfakcji, poczucie bezpieczeństwa i wolność wyboru. Mogę skupić się na pisaniu książki albo na kolejnym tomiku wierszy.

Nie było panu przykro, że Edyta Górniak zajęła trzecie miejsce w eliminacjach do Eurowizji? Był pan zresztą jednym z jurorów.

- My, jurorzy, tylko do pewnego momentu mieliśmy wpływ na wybór artystów reprezentujących Polskę na Eurowizji i Edyta znalazła się na tej liście. Potem wszystko było już w rękach telewidzów. Wybrali Michała Szpaka i ja oczywiście trzymam kciuki i szczerze życzę mu wygranej.

To był dla Edyty zimny prysznic?

- Każdy sam prowadzi swoją drogę artystyczną. Dla mnie Edyta zawsze będzie kimś, kto ma światowy potencjał. Mogłaby śpiewać na każdej scenie świata. W duecie z Céline Dion wcale nie wypadłaby blado. Dorównuje absolutnie każdej piosenkarce na świecie. Jednak nie miała szczęścia do repertuaru. Jeśli miałbym stworzyć ranking najlepszych głosów w Polsce, to właśnie Edyta jest według mnie najwybitniejszą wokalistką. Później dopiero przychodzi mi do głowy... Zresztą to tutaj, w tym wywiadzie, nieistotne.

A co pan sądzi o artystach pokroju Dawida Kwiatkowskiego?

- Tę drogę, na której jest Kwiatkowski, wytyczył wcześniej Justin Bieber, który dzisiaj jest przebogatym, sfrustrowanym młodym człowiekiem. W jego przypadku okazało się to pułapką. Rozwój zawsze musi zawierać pewien element spójności. To, co na zewnątrz, musi się brać z osobowości artysty. Czy ci chłopcy to w sobie mają? Dzisiaj nie wiem, ale jeśli jest to tylko oszustwo, to ono bardzo szybko wypłynie. Kiedy spotkamy się za pięć lat, może już nawet nie będziemy potrafili sobie przypomnieć, kim był Dawid Kwiatkowski. Oczywiście mam nadzieję, że mu się uda.

Wracając do książki. Jak się pan czuł jako osoba zadająca pytania?

- Dość komfortowo. W 99 procentach znałem swoich rozmówców od lat i nie musiałem przełamywać żadnych barier ani topić lodów. Oczywiście, z własnego doświadczenia wiem, że najciekawsze są pytania kontrowersyjne. Nie mogłem ich unikać, ale nigdy nie robiłem tego w sposób arogancki.

Dlaczego nie spytał pan Natalii Kukulskiej o sprawy rodzinne, np. o relacje z bratem Piotrem?

- Bo to nie jest tego rodzaju książka. Tytuł to jednak "Muzyka mojego życia" i starałem się trzymać założeń. To nie plotkarskie wydawnictwo.

Tajemnica zniknięcia Zdzisławy Sośnickiej też nie została do końca wyjaśniona.

- Nie wszyscy artyści są gotowi na takie zwierzenia. Ucieczka pani Zdzisławy ze świata mediów i ze sceny mogła mieć charakter eskapizmu psychicznego. Ale tego mogę się tylko domyślać. Podziwiam ją, że w ogóle odważyła się wrócić. Przecież wszyscy będą ją teraz oceniać - jak wygląda, jak się ubrała, a może głos już nie taki? Kiedy zaprosiłem ją do mojego programu "Jaka to melodia?", powiedziała mi, że ze zdenerwowania nie przespała kilka nocy. Była przerażona tym, że zostanie oceniona przez widzów po kilkunastu latach nieobecności w mediach. Charakteryzuje ją coś, co coraz rzadziej można zauważyć u współczesnych artystów, czyli poczucie odpowiedzialności. Ale miło sobie porozmawialiśmy. W moim programie pięknie zaśpiewała. Była wspaniała. Proszę mi wierzyć - sporo mają do nadrobienia młodsi artyści.

A kto jest idolem pana córek?

- Dawid Podsiadło. Bardzo fajny chłopak i zdolny artysta. Dobrze się odnalazł w mainstreamie. Myśli o przyszłości, co jest tylko dowodem jego inteligencji. I nie sprzedaje się nadmiernie mediom.

Widział pan go u Wojewódzkiego w słynnym już roastcie?

- Nie widziałem. Generalnie nie mam nic przeciwko kontrowersjom, ale kieruję się zasadą, że życie wszystko zweryfikuje. Winne są też media, które przyzwyczaiły widzów do sytuacji, że muszą być "krew i mięso". Przekleństwo, uderzenie prosto w oczy stało się atrakcyjne.

Do łask wraca też disco polo. Nawet przestało być synonimem "obciachu", a współcześni 25-latkowie traktują je jak rodzaj pastiszu.

Dziwna sytuacja. Większość ludzi tego nie szanuje, śmieje się z naiwnych tekstów, ale to nie przeszkadza im bawić się przy tej muzyce i trzymać płyt w samochodowych schowkach. Trochę to pachnie hipokryzją. To też brak szacunku dla osób, które zwyczajnie uprawiają swój zawód. Często z zaangażowaniem.

W czasach musicalu "Metro" szalały za panem dziewczyny. Dużo się zmieniło przez te lata? I czy pan się zmienił?

- To były piękne czasy... Dziewczyny przychodziły przed teatr, a na plecaku miały wypisane moje imię. Potrafiły przez wiele godzin czekać ze zdjęciem i prośbą o autograf. Wszyscy wtedy byliśmy młodzi, z głowami pełnymi ideałów. To, co robiliśmy, było pewną identyfikacją z marzeniami tej młodzieży. Pewnie gdybym był na ich miejscu, też bym się nie oparł tej fascynacji. Nie tylko zresztą moje imię było na tych plecakach - ludzie przychodzili zobaczyć z bliska Edytę Górniak, Kasię Groniec, Michała Milowicza.... Cała ekipa była wyjątkowa.

Tu z uśmiechem przerywa nam obecna przy rozmowie żona Roberta - Monika Janowska: - Byłam na "Metrze", widziałam te tłumy i powiem panu, że jedna z tych fanek jest dzisiaj żoną Roberta (śmiech).

Robert Janowski: - Dopiero teraz o tym mówisz? (śmiech) Dziękuję panu bardzo za rozmowę. Przypadkowo sam dowiedziałem się czegoś ciekawego i miłego.

Oskar Maya

Robert Janowski z żoną
Robert Janowski z żonąMWMedia
Show
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas